Hrabia Monte Christo/Część XI/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część XI |
Indeks stron |
PRZESZŁOŚĆ.
Ze ściśniętem sercem opuścił hrabia dom przy alei Meillian, dom swego ojca, pozostawiając w nim Mercedes — bez nadziei ujrzenia jej kiedykolwiek.
Od śmierci małego Edwardka, Monte Christo zmienił się ogromnie.
Osiągnąwszy swój cel, doszedłszy do szczytu zemsty, bezmierną wytrwałością swą i potęgą woli — ujrzał po drugiej stronie.. przepaść zwątpienia.
Ale to jeszcze nie wszystko. Rozmowa z Mercedes rozbudziła w nim wygasłe wspomnienia, rozżagwiła tęsknoty.
I ten człowiek niezłomny ugiął się pod ciężarem swych czynów, dokonanych nakoniec.
W głębokiej zadumie szedł bezwiednie przed siebie, aż znalazł się na ulicy Caisserie.
Tą samą ulicą przed dwudziestu czterema laty, prowadziła go wśród nocy straż w głuchem milczeniu.
— Te same stoją domy, te same, jak wtedy — mówił do siebie Monte Christo — tylko wtedy noc była i ciemność, ciemność dokoła mnie i we mnie; dziś zaś mamy jasny i słoneczny dzień. Gdybyż jasno było i słonecznie w duszy mojej! Niestety jednak...
Tak rozmyślając, doszedł aż do Consignes, to jest do portu.
Mały stateczek żaglowy przepływał mimo.
Monte Christo zakrzyknął na sternika, a na ten zew żaglowiec zawrócił momentalnie i przybił do brzegu, oczekując na rozkazy.
Pogoda była cudowna, jakby zapraszała do przejażdżki. Purpurą oblewające się słońce skłaniało się ku zachodowi, morze było bardzo spokojne, bez najmniejszej fali, tak iż wyglądało, jak lustrzana tafla.
Hrabia jednakże ciągle miał w oczach przeszłość. Nie widział zupełnie pogodnego nieba, nie widział słońca! W płaszcz owinięty, oczyma duszy wpatrywał się w noc, w ową noc pamiętną, mroczną i straszliwą, w czasie której jedyną jasnością, jaką wtedy dojrzał, było światełko, błyskające w osadzie Katalonów. Potem przyszła wizja czerniejących wśród fal morza konturów zamku If i wspomnienie krótkiej walki, jaką stoczył z żołnierzami, gdy się chciał rzucić w morze...
Wszystkie to wspomnienia wstrząsnęły nim do głębi.
Postanowił odświeżyć je, raz jeszcze ujrzeć na jawie mroczne mury złowrogiego zamku, wskoczył więc do łodzi i rozkazał się wieźć do zamku If.
Lotny stateczek jak strzała pruł fale morza i bardzo szybko stanął na miejscu.
Hrabia, gdy ujrzał złowrogie mury twierdzy, bezwiednym ruchem rzucił się w tył i jakby zamarł, aż sternik łodzi pełnym szacunku tonem zwrócił jego uwagę, iż już przybyli na miejsce.
Monte Christo przypomniał sobie, że wtedy — podpłynęli do tego samego miejsca, tylko że wtedy bagnety wskazywały mu drogę i pouczyły, że trzeba wysiadać.
Dziś przybył tutaj z własnej i nieprzymuszonej woli i wysiadł z łodzi — wolny.
W zamku If, od czasu rewolucji lipcowej — nie było już więźniów stanu, to też był on teraz nieomal zupełnie pusty.
Zamieszkiwał w nim tylko jeden dozorca, któremu powierzono nadzór nad całością gmachu, a który z niecierpliwością i utęsknieniem oczekiwał na ciekawych, którzy od czasu do czasu przybywali, ażeby obejrzeć mury złowrogiego więzienia stanu, budzącego ongi tak straszliwą trwogę.
Siedlisko grozy zamieniło się w osobliwość, budzącą zainteresowanie.
Hrabia wiedział o tem, a jednak zimny pot oblewał jego czoło, gdy wstępował w mury więzienne prowadzony przez dozorcę.
Monte Christo, po obejrzeniu górnych cel wdał się w rozmowę i zaczął wypytywać się, czy nie mieszkają w obrębie murów dawniejsi dozorcy więzienia? — lecz otrzymał odpowiedź, iż wszyscy co do jednego opuścili wysepkę.
Dozorca zaś, który go oprowadzał, objął swe obowiązki w 1830 r. dopiero.
W trakcie rozmowy tej, Monte Christo wprowadzony został nakoniec do celi, którą ongi zajmował.
Zobaczył znów blady dzień, przez zakratowane wąskie okienko wciskający się, łóżko, na którem spędził tyle bezsennych nocy, a za łóżkiem otwór, założony świeżymi kamieniami, a wybity ongi, przed laty, rękoma jego i opata Farji.
Na ten widok hrabia uczuł, iż nogi się pod nim uginają, wziął więc krzesło w kącie stojące i usiadł na niem, ze słowy:
— Odpoczniemy nieco, dla rozrywki zaś, możeby mi pan opowiedzieć zechciał jakąś historję, połączoną z temi murami, lub z tą celą nawet, w której akurat przebywamy. Więzienia mają przecież swoich bohaterów i swoje legendy. Ileż to historyj opowiadają o takiem więzieniu Mirabeau. Możeby więc i pan odnalazł w swojej pamięci coś podobnego?
— O, dużo różnych bajek i opowieści, dotyczących więzienia zamku If słyszałem od wieloletniego dozorcy więzienia tego, Antoniego, — odpowiedział strażnik.
Monte Christo, usłyszawszy imię to, wstrząsnął się cały; ów Antoni bowiem był i jego ongi dozorcą.
Imię to odświeżyło w jego pamięci całą przeszłość, oczyma duszy ujrzał postać Antoniego z jego długim zarostem, ciemną, włóczkową kamizelką na piersiach, z rzucającą posępne błyski pochodnią w ręku.
— Antoni opowiadał mi i historję celi, w której właśnie przebywamy — mówił dozorca — czy życzy pan sobie, ażebym ją opowiedział?
— Opowiedz pan, proszę o to bardzo — powiedział Monte Christo, przyciskając rękę do serca.
— Więzienie to — rozpoczął opowiadanie strażnik — zajmował przed laty pewien przestępca nad wszelki wyraz niebezpieczny. Niebezpieczny nietylko ze względu na ogromną siłę fizyczną, jaka rozporządzał, lecz zwłaszcza, iż jego umysł był nad wszelki wyraz ruchliwy, pełen najrozmaitszych podstępów. W tym samym czasie był w tych lochach więziony jeszcze inny więzień, niemniej niebezpieczny, warjat; miał to być zresztą człowiek bardzo, poza swem szaleństwem, dobry, był księdzem.
— Więc to był warjat — odezwał się Monte Christo — czemże się ujawniało to jego warjactwo?
— Ofiarowywał każdemu miljony, za wolność.
Monte Christo wzniósł oczy ku niebu, lecz go nie dojrzał. Kamienne sklepienie oddzielało go od niebieskiego przestworza.
Pomyślał wtedy, iż niemniej ciężką i grubą zasłonę mieli na oczach ci, którzy nie dawali wiary słowom opata Farji.
— Więźniom z różnych cel wolno się było widywać ze sobą zapewne? — zapytał z udaną naiwnością Monte Christo.
— Broń Boże!... Przeciwnie, było to właśnie wzbronione jak najsurowiej, lecz ci dwaj więźniowie drwili sobie z rozkazów i wykopali podziemną galerję pomiędzy swemi celami. Twórcą pomysłu był ów młody więzień, rzecz prosta, był on bowiem nietylko bardzo silnym, ale i nadzwyczajnie sprytny, rzutki i przedsiębiorczy, gdy biedny ksiądz, wprost przeciwnie — był stary, słaby i nad wszelki wyraz niezaradny. A zresztą — był to przecież warjat, idjota, nie zdolny do przeprowadzenia konsekwentnego żadnej swej myśli.
— O ślepi! — szepnął Monte Christo.
— Otóż tunel, łączący te dwie cele — ciągnął dalej dozorca — przebił, jak mówiłem, młodszy z przestępców. Jakiemi narzędziami? — nikt odgadnąć nie zdołał. Gdy się to stało, więźniowie ci byli, oczywiście, w porozumieniu ze sobą. Jak długo to trwało? — nie wiadomo. Przyszedł jednak dzień, w którym wszystko wydało się; zaś stało się to za przyczyną śmierci opata. Niech pan zgadnie, jak postąpił wtedy młodszy z więźniów? — zapytał dozorca.
— Nie zgadnę chyba! — odpowiedział Monte Christo.
— Wziął ciało zmarłego, przeniósł je do swej celi i ułożył na swem łóżku twarzą do ściany, sam zaś wrócił do celi opata, otwór założył starannie kamieniami, a następnie zajął miejsce w worku, który tutaj zastępuje trumnę. Co pan powiesz na tak szalony czyn?
Monte Christo na pytanie to odpowiedział milczeniem; przymknął oczy, przeżywając powtórnie wszystkie zdarzenia, jakie w tych pamiętnych chwilach miały miejsce.
Odźwierny mówił dalej:
— Więzień robił tak w nadziei, iż z celi więziennej przeniosą go do jakiegoś domu pogrzebowego i tam zostawią go na noc, a wtedy wydostanie się on z kaplicy, rzuci do morza i tym sposobem ucieknie. Na nieszczęście, inne były zwyczaje w więzieniu twierdzy, które wszystkie te zamiary obróciły wniwecz. Umarłych tutaj nie grzebano i nie odprawiano przy ich ciałach żadnych modłów; poprostu wynosiło się zmarłych z celi i — po przywiązaniu im trzydziesto-funtowej kuli do nóg — rzucano ze skał do morza. Tak się i w tym wypadku stało, śmiałka rzucono do morza z najwyższego punktu murów.
Nazajutrz ciało opata znaleziono w celi młodszego więźnia i tym sposobem całą tajemnicę ujawniono, gdyż i grabarze przyznali się wtedy, o czem poprzednio woleli milczeć, iż w chwili, gdy worek rzucono w powietrze, usłyszeli przerażający krzyk, stłumiony przez fale morza, w których znikł worek wraz z ciałem.
Monte Christo z zapartym oddechem słuchał tego opowiadania; pot zimny spływał mu po czole.
— Czyż żadna wieść nie doszła was potem o tym więźniu? — zapytał po chwili.
— A jakaż wieść dojśćby mogła? Przecież on, padając z takiej wysokości, musiał się zabić na miejscu.
— Jakże się nazywał ten nieszczęśliwy?
— Nie było to nikomu wiadome. Nawet w więziennych księgach nie było zamieszczone jego nazwisko, figurował w nich bowiem jako Nr. 34-y tylko.
— Villeforcie!... Villeforcie!... — szepnął przejmującym, pełnym grozy głosem Monte Christo — musiałeś się mnie obawiać najwidoczniej, jeżeli chciałeś zetrzeć nawet ślad mego imienia!
— Czy pan życzy sobie obejrzeć jeszcze inne cele tych podziemi? — zapytał odźwierny.
— Tak. Pragnąłbym zobaczyć celę owego opata.
— W takim razie musiałbym pana pozostawić tutaj, gdyż nie wziąłem ze sobą klucza celi Nr. 27.
— Nie krępuj się mną, mój przyjacielu — odpowiedział Monte Christo — jak najchętniej pozostanę tutaj.
— W takim razie pozostawię panu pochodnię.
— Możesz ją zabrać ze sobą, i w ciemności widzę doskonale.
— To tak zupełnie jak on.
— Co za on?
— Numer 34-y. Szpilkę odnaleźć mógł z największa łatwością w swej ciemnicy.
— Dziesięć lat pracował nad tem — szepnął hrabia ponuro.
Gdy dozorca wyszedł, Monte Christo zaczął rozglądać się po celi. Poznał ją w najdrobniejszych szczegółach.
— Oto kamień, na którym siadywałem — szeptał do siebie — tutaj ślady pleców, któremi wytłoczyłem wgłębienie w murze... Cóż?... tyle lat!... A oto tutaj ślady krwi mojej, która płynęła z czoła, gdy dnia jednego chciałem roztrzaskać sobie głowę o ten mur.
— A tutaj, pod oknem — szeregi liczb. Przy ich pomocy chciałem obrachować lata mego ojca — czy go przy życiu zastanę i wiek Mercedes — czy będzie wolna jej ręka? Czasami... nadzieja wstępowała do mego serca, o wiele częściej jednak — ogarniała mnie rozpacz.
Na dnie lochów tych, — miałem nadzieję!... Jakżeż byłem szczęśliwy!
I hrabia uśmiechem, pełnym goryczy, wykrzywił usta.
Zdawało mu się, iż widzi ojca swego na łożu śmierci i Mercedes... idącą do ołtarza!...
Na przeciwległej okna ścianie jego uwagę zwróciły słowa z nerwowym rozmachem skreślone na murze:
— „Boże mój!... zachowaj pamięć!...“
— Tak — powiedział do siebie hrabia — to była jedyna modlitwa w ostatnich dniach mego pobytu tutaj!
Nie marzyłem już o wyjściu z więzienia, pragnąłem jedynie, by nie odbiegała mnie pamięć, by nie opuścił mnie rozum, bym nie oszalał!
W tej chwili światło pochodni zamigotało na murze a po chwili do celi wszedł odźwierny, ze słowy:
— Mam klucze, więc proszę za mną.
I poprowadził ciemnym korytarzem do celi opata.
Tutaj inne myśli spadły na umysł hrabiego, jak lawina.
Pierwszym przedmiotem, który wpadł mu w oko, był kompas wykreślony na murze, przy pomocy którego czcigodny starzec obliczał czas. Następnie jego uwagę zwróciły szczątki łóżka, na którem skonał biedny więzień.
Na widok ten, ogarnęło go uczucie, najzupełniej różne, od zaznanego w swej własnej celi, uczucie łagodne, rzewne.
— Tutaj, w tej celi właśnie, był więziony ów opat, o którym panu mówiłem, a oto tym otworem wszedł do niego więzień Nr. 34.
I dozorca pokazał hrabiemu otwór w galerji, z tej strony nie zamurowany jeszcze.
— Biedni ludzie — ciągnął dalej odźwierny — ile przecierpieć musieli przez tyle lat, i ile włożyć trudu, zanim wytworzyć zdołali to przejście.
Dantes dobył kilka luidorów z kieszeni i wsunął je w rękę człowiekowi, który po raz już drugi, nie wiedząc o kim mówi, użalił się nad jego losem.
Odźwierny przyjął datek, w przekonaniu, iż dostał parę sztuk srebrnej monety; dopiero przy świetle pochodni poznał wartość ofiarowanej sumy.
— Czy się pan nie pomylił czasami? — zapytał — otrzymałem bowiem od pana złoto...
— Wiem o tem.
— A więc ja mogę z czystem sumieniem przyjąć od pana dar tak bardzo hojny?
— Ależ tak!
Odźwierny spojrzał z podziwem na Monte Christa.
— A więc jest tutaj i uczciwość — rzekł do siebie hrabia, powtarzając słowa Hamleta.
— Panie! — mówił odźwierny, nie dowierzający jeszcze swemu szczęściu — ponieważ jesteś tak wyjątkowo szlachetnym, zasługujesz przeto, bym i ja ci ofiarował cośkolwiek, mianowicie rzecz, która ma związek z opowiedzianą historją.
— Cóż byś miał takiego? — zapytał Monte Christo z ożywieniem.
— Zechciej mnie pan wysłuchać. Wiem z doświadczenia, iż zawsze znaleźć można coś w pokoju więźnia, który przebywał przez lat kilkanaście w jednej i tej samej celi. Zacząłem więc szukać i w tym wypadku. Uwieńczone to zostało pomyślnym wynikiem. W kominie mianowicie...
— Tak, tak... — rzekł Monte Christo — w kominie...
— Po odwaleniu paru kamieni, znalazłem naprzód drabinkę sznurową...
— A potem rozmaite narzędzia — uzupełnił hrabia.
— Tak jest — rzekł ze zdziwieniem odźwierny — lecz skąd pan możesz wiedzieć o tem?...
— Ale skąd mógłbym wiedzieć!? — spostrzegł się Dantes — domyślam się tylko, na zasadzie, iż więźniowie przedewszystkiem o narzędzia się starają.
— A więc odgadł pan trafnie, oprócz drabinki, — znalazłem i różne narzędzia.
— Czy masz je jeszcze u siebie? — zapytał rozedrganym głosem Monte Christo.
— Niestety, już ich nie mam. Sprzedałem je wszystkie zwiedzającym zamek. I sprzedałem dobrze, bo były to rzeczy wyjątkowo ciekawe. Z przedmiotów znalezionych pozostało mi jedynie parę kawałków płótna, zapisanego jakby jakimś bardzo lichym atramentem.
— Co? masz dzieło Farji!?
— Nie wiem ja tam, czy to jest jakieś dzieło, zaś pozostało mi, bo nikogo nie interesowały pożółkłe kawałki starego płótna.
— A więc idź i przynieś mi to, mój przyjacielu — rzekł hrabia — jeżeli zaś będzie to istotnie dzieło opata, w więzieniu napisane, to możesz być o siebie spokojny.
— Biegnę, panie, i wrócę, jak tylko będę mógł najprędzej.
Po wyjściu odźwiernego, Monte Christo z kornie pochyloną głową ukląkł przy szczątkach łóżka. które teraz zdało mu się ołtarzem świętym.
— Ojcze mój!... któryś mi dał wolność, wiedzę i bogactwo! Ty, mający świadomość złego i dobrego! — jeżeli po tamtej stronie śmierci pozostaje coś z nas, żyjących na ziemi tej, zaklinam cię, duchu wyższy, szlachetne serce i duszo czysta, w imię miłości ojcowskiej, jaką miałeś dla mnie, i szacunku synowskiego, jaki ja uczuwałem dla ciebie, daj jakiś znak, przemów do mnie jakimś nieziemskim sposobem i zniszcz we mnie ducha zwątpienia, uspokój serce me, zbudź wiarę, że czyny me były zgodne z wolą Boga, bo inaczej zginę w męce dusznej i zgryzocie.
I Edmund zamarł w bezruchu.
— Proszę pana! — dał się słyszeć głos za nim.
Monte Christo zadrżał i odwrócił głowę.
To odźwierny stał za nim i podawał mu zwoje płótna, na których opat własną swą krwią przekazał potomności wszystkie skarby swego potężnego ducha.
Rękopis zawierał, jak wiemy, pracę opata Farji o Państwie Zjednoczonych Włoch.
Hrabia rozwinął jeden zwój i przeczytał słowa:
„Wyrwiesz smokowi zęby i rzucisz je lwom pod nogi — powiedział Pan“.
— A więc dałeś mi odpowiedź! — zakrzyknął uradowany — dzięki ci za to, ojcze, dzięki!
Następnie wyjął z bocznej kieszeni surduta książeczkę czekową, wypisał na wyrwanym czeku sumę 100.000 franków i rzekł, dając kartkę odźwiernemu.
— Oto twa, za te płótna, nagroda. Jednę mam tylko do ciebie prośbę, byś przeczytał kartkę tę dopiero wtedy, gdy się stąd oddalę.
Po słowach tych, Monte Christo ukrył na piersiach pożółkłe kawały płótna, które, niemniej, miały dla niego wartość największych skarbów, następnie wybiegł z lochów, dotarł do wybrzeża, a wsiadając do łodzi zawołał:
—Do Marsylji, prędko!
A po chwili, gdy łódź była już na pełnem morzu, dodał:
— Biada tym, z których rozkazu byłem tutaj więziony, i biada tym, którzy zapomnieli o więzionym!
Gdy łódź przepływała w pobliżu osady Katalonów, hrabia odwrócił się i słodkie imię kobiece wybiegło na jego usta.
Jego dusza pławiła się w blaskach. Zwycięstwo było zupełne! Nietylko bowiem pokonał zwątpienie, lecz przezwyciężył wreszcie dawną miłość.
Imię albowiem, które rozkwitło na jego ustach było: Hayde!
— Gdy łódź dopłynęła do brzegu, Monte Christo, po jej opuszczeniu, udał się bezzwłocznie na cmentarz, gdzie spodziewał się znaleźć Morrela.
I on także ongi, przed dziesięcioma laty, z rozedrganą duszą szukał grobu na cmentarzu tym i szukał napróżno.
On, który wracał do swego rodzinnego miasta z miljonami, — nie mógł znaleźć grobu swego ojca, który umarł z głodu!
Czcigodny kupiec był jednak szczęśliwszy; pochowano go obok mogiły żony, a na grobach postawiono marmurowe obeliski i naokół zasadzono cyprysy.
Pod jednem z drzew tych stał Maksymiljan, ze wzrokiem utkwionym w mogiły.
Od pierwszego rzutu oka poznać było można, że boleść młodzieńca graniczyła z obłędem.
— Maksymiljanie — rzekł do niego hrabia — nie w groby patrzeć należy, lecz w niebo!
Morrel słowa te przyjął milczeniem.
— Maksymiljanie — mówił dalej Monte Christo — w drodze z Paryża mówiłeś mi, iż pragnąłbyś zatrzymać się w Marsylji. Czy nieprzerwanie trwasz w tym zamiarze?
— Przestałem mieć pragnienia, mój hrabio. Mam jedynie wrażenie, iż oczekiwanie przyobiecanej mi chwili w mem mieście rodzinnem byłoby mniej ciężkie dla mnie, aniżeli gdziekolwiek indziej.
— A więc niech się stanie twa wola. Ja jednak muszę opuścić Marsylję, to też odjeżdżam, zabierając ze sobą twe słowo.
— Hrabio, miej litość! Przytłacza mnie cierpienie, jestem bardzo nieszczęśliwy.
— Znałem człowieka bardziej nieszczęśliwego.
— Niepodobieństwo! Czy może być człowiek bardziej nieszczęśliwy, jak ten, który utracił jedyne swe ukochanie?
— Posłuchaj, Morrelu! — odpowiedział hrabia — i zastanów się nad tem, co ci powiem. Znałem człowieka, który wszystkie swe nadzieje, swe szczęście całe — złożył w jednem sercu, sercu kobiety.
Był to człowiek młody, mający starego ojca, którego kochał nad życie; miał on jeszcze narzeczoną, która ubóstwiał, a która miał nakoniec zaślubić, po latach oczekiwania. Wtem kaprys losu, który uprawomacniał zaprawdę do zwątpienia w dobroć i sprawiedliwość Boga, pozbawił człowieka tego swobody, widoku słońca, morza i nieba, pozbawił go za jednym zamachem jeszcze ojca i kochanki i wtrącił go na samo dno więziennych lochów.
— Oh!... z więzienia wyjść zawsze można, za tydzień, za miesiąc, za rok wreszcie...
— On jednak w lochach tych przebywał lat czternaści — rzekł hrabia poważnie, kładąc dłoń na ramieniu młodzieńca.
Morrel zadrżał.
— Czternaście lat — powtórzył hrabia — przez całych lat czternaście szalał z rozpaczy. I on również, jak ty teraz, Maksymiljanie, miał chwile zwątpienia, słabości i chciał się zabić.
A jednak przyszedł dzień, że miłosierdzie boskie spłynęło na niego i sprawiło, iż z więzienia tego wyszedł on nietylko wolny, ale i bogaty. A jednak — nie mógł znaleźć nawet grobu ojca swego, bo ten ojciec umarł z głodu i pochowany został we wspólnej mogile bezimiennych.
— Ten człowiek przeto, był synem bardziej nieszczęśliwym, aniżeli ty, Morrelu.
— Pozostała mu jednak kobieta, którą kochał.
— Mylisz się. Kobieta ta...
— Umarła również?
— Gorzej. Sprzeniewierzyła się pamięci uwięzionego kochanka i zaślubiła jego prześladowcę! Widzisz więc, że człowiek ten był również i kochankiem nieszczęśliwszym od ciebie.
— Czy Bóg człowiekowi temu nie zesłał żadnej pociechy?
— Dał mu ukojenie; uciszył jego ból, przygłuszył tęsknotę.
— A czy człowiek ten ma nadzieję, że może być kiedyś jeszcze szczęśliwy?
— Tak, ma taką nadzieję właśnie.
Młodzieniec opuścił głowę na piersi i milczał.
— Masz przyrzeczenie moje — rzekł po długiej chwili — lecz pamiętaj i ty o swej obietnicy.
— Piątego października czekam cię, Morrelu, na wyspie Monte-Christo, w przeddzień zaś, w porcie Bastia oczekiwać będzie twych rozkazów statek z wypisana nazwa „Eurus“ wymienisz jedynie sternikowi swe nazwisko, a będzie ci on we wszystkiem posłuszny. Zrozumiałeś mnie?
— Tak. I będę ci posłuszny. Lecz pamiętaj, hrabio, powtarzam to raz jeszcze, o swem przyrzeczeniu.
— Jesteś jak dziecię, które nie rozumie ważności słów danych. Przyrzekłem, iż jeżeli w dniu 5 października pragnąć będziesz śmierci, — stanie się zadość twej woli. Umrzesz, a teraz żegnaj, sprawy moje bowiem wzywają mnie do Włoch.
— Kiedyż odjeżdżasz?
— Za chwilę. Statek mój od rana stoi pod parą, za godzinę — będę już daleko stąd, na pełnem morzu.
— W takim razie pozwól, bym cię choć do portu odprowadził — rzekł Morrel.
Gdy Monte Christo wstąpił na pokład statku, oczekującego nań, z jego kominów buchnęły wysoko ku niebu kłęby dymu.
Nie upłynęła nawet godzina, jak te czarne dymy zbłękitniały zupełnie w oddaleniu, przeobraziły się w lekkie mgły, ledwo, ledwo widziane na horyzoncie wschodnim.
Na zachodzie, z seledynowego nieba zapadało w otchłań morza czerwone światło.
Za chwilę — kir nocy przysłaniać zaczął wszystko.