Hrabina Charny (1928)/Tom I/Rozdział XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVIII.
JESZCZE DOM PRZY ULICY ŚW. KLAUDJUSZA.

Wiadomo jak Gilbert umiał panować nad sobą, to też zanim jeszcze minął wielki dziedziniec pusty, przyszedł już do siebie i krokiem tak pewnym wszedł na ganek, jak chwiejnym przestępował próg bramy.
Dom ten zresztą, znany mu w pewnej epoce jego życia, wiele mu w sercu głębokich wspomnień zostawił.
W przedpokoju spotkał tego samego służącego, co przed szesnastu laty; stał on na tem samem miejscu i w tej samej liberji; tylko, tak jak ów przedpokój, i on także postarzał się o lat szesnaście.
Fritz, przypomniawszy sobie jego imię, Fritz odgadł, gdzie pan jego chciał zaprowadzić Gilberta; otworzył więc szybko dwoje drzwi i w progu trzecich zatrzymał się, czekając rozkazu Cagliostra.
Trzecie te drzwi prowadziły do salonu.
Cagliostro dał ręką znak Gilbertowi, żeby wszedł, a Fritzowi, żeby się oddalił.
I dodał po niemiecku do Fritza:
— Niema mnie w domu, aż do nowego rozporządzenia a potem zwracając się do Gilberta powiedział:
Nie dlatego, abyś nie rozumiał, mówię po niemiecku, wiem, że znasz ten język, lecz, Fritz, tyrolczyk, słabo umie po francusku.
Teraz siadaj, kochany doktorze, jestem na twoje rozkazy.
Gilbert rzucił mimowoli koło siebie wzrokiem ciekawym i przez chwilę patrząc na rozmaite meble i obrazy, przypominał sobie coraz więcej.
Salon był ten sam co i dawniej: osiem obrazów wisiało na ścianach; fotele wybite wiśniową materją złotem przetykaną, świeciły swymi kwiatami w półcieniu, jaki ciężkie firanki rozlewały, wielki stół stał na swojem miejscu, pod oknami okrągłe stoliczki z sewrską porcelaną.
Gilbert westchnął i opuścił głowę na rękę. Po ciekawości nastąpiły wspomnienia przeszłości.
Cagliostro patrzył na Gilberta, tak j»k musiał patrzeć w snach niemieckiego filozofa Mefistofeles na Fausta.
A potem rzekł swym cierpkim głosem:
— Zdaje się, że poznajesz ten salon, doktorze?
— Tak, — rzekł Gilbert, — przypomina mi, com ci winien.
— Ah! ba! chimery!
— Doprawdy, — mówił Gilbert więcej do siebie, niż do Cagliostra, — jesteś pan dziwnym człowiekiem i gdyby rozum pozwalał mi wierzyć w cuda średniowieczne, myślałbym, ze jesteś czarownikiem, jak Merlin, lub fabrykantem złota jak Mikołaj Flemil.
— Dla wszystkich, jestem czarownikiem, Gilbercie, ale nie dla ciebie. Nie chciałem cię nigdy olśniewać cudami. Zawsze pokazywałem ci dno wszystkiego. Jeżeli zaś na moje wezwanie, prawda pokazywała ci się gorzej ubrana, niż zwykle, to dlatego, że jako Sycylijczyk, lubię łachmany.
— Tutaj to pamiętasz, hrabio, z taką łatwością dałeś sto tysięcy franków biednemu dziecku, jakbym ja dał grosz ubogiemu...
— Zapominasz o czemś bardziej ważnem Gilbercie, — rzekł poważnie Cagliostro, — zapominasz, że to dziecko obdarte, odniosło mi sto tysięcy franków prócz dwóch luidorów użytych na oporządzenie się...
— Dziecko to było tylko uczciwem, ty zaś byłeś wspaniałymi.
— A któż mówi, Gilbercie, że nie łatwiej jest być wspaniałym niż uczciwym; że nie łatwiej jest dać sto tysięcy franków, kiedy się posiada miljony, niż oddać sto tysięcy franków, kiedy się nie ma ani grosza?
— Może to i prawda, rzekł Gilbert.
— Zresztą wszystko od usposobienia zależy. Spotkało mnie wówczas największe w życiu nieszczęście, kochany Gilbercie i gdybyś był wtedy życia mego zażądał, zdaje mi się, niech mi Bóg wybaczy! że oddałbym ci je, jak te sto tysięcy franków.
— Podlegasz więc pan nieszczęściom tak jak i inni ludzie?... — zapyta! Gilbert patrząc na Cagliostra z pewnem zdziwieniem.
Cagliostro westchnął.
— Mówisz o wspomnieniach, które ci ten salon nasuwa. Gdybym ci powiedział, co on mnie przypomina... ale nie; przed końcem opowiadania zbielałaby reszta mych włosów! Mówmy o czem innem; zostawmy wypadki w spoczynku, pod zasłoną zapomnienia, w przeszłości, w ich grobie... Mówmy o teraźniejszości, o przyszłości, jeżeli chcesz.
— Hrabio, przed chwilą sam zwróciłeś mnie do rzeczywistości; przed chwilą mówiłeś mi, że zerwałeś dla mnie z szarlatanizmem, a teraz wymawiasz znowu donośne słowo: przyszłość! jakby przyszłość ta w ręku twem spoczywała, jakby twe oczy czytać mogły niezrozumiałe hieroglify.
— Znowu zapominasz o tem, że mając do rozporządzenia więcej środków, niż inni ludzie, dalej widzę, niż oni...
— Zawsze to tylko wyrazy, hrabio!
— Zapominasz o faktach, doktorze.
— Cóż chcesz! kiedy mój rozum wierzyć im nie chce!
— Czy pamiętasz owego filozofa, co ruchowi zaprzeczał?
— Pamiętam.
— Cóż uczynił jego przeciwnik?
— Szedł przed nim... Idź!... ja na ciebie patrzeć będę, albo raczej mów!... ja słucham.
— W rzeczy samej, potośmy tu przyszli, a czas tracimy na czem innem. Dalej, doktorze, jakże tam idzie z naszem ministerjum mieszanem?
— Jakto mieszanem?
— Tak, z naszem ministerjum Mirabeau — Lafayette?...
— Słyszałeś pan, tak jak i inni, puste pogłoski, a prawdy chcesz się dowiedzieć odemnie.
— Jesteś wcielonem zwątpieniem, doktorze, a co gorsza, wątpisz nie dlatego, abyś nie wierzył, ale że nie chcesz wierzyć. Trzebaż ci powiedzieć naprzód to, co wiesz tak dobrze jak i ja, a potem to, co ja wiem lepiej od ciebie?
— Słucham, hrabio.
— Dwa tygodnie temu, mówiłeś królowi o panu de Mirabeau, jako o jedynym człowieku, który ocalić może monarchję. Dnia tego wychodząc od króla spotkałeś się we drzwiach z panem de Favras...
— Co dowodzi, że jeszcze nie był powieszonym, rzekł śmiejąc się Gilbert.
— Oh! jak ty się spieszysz, doktorze! — Nie wiedziałem, żeś tak okrutny; zostawże jeszcze dni kilka nieborakowi; przepowiednię uczyniłem szóstego października, mamy dziś szósty listopada, czyli miesiąc dopiero. Daj że duszy jego tyle przynajmniej czasu na wyjście z ciała, ile go potrzebuje lokator na wyniesienie się z mieszkania, to jest kwartał jeden. Ale muszę ci powiedzieć, doktorze, że zwracasz mnie z prostej drogi.
— Wróć na nią, hrabio, o nic mi więcej nie chodzi.
— Mówiłeś więc królowi o panu de Mirabeau, jako o jedynym człowieku, który może ocalić monarchję.
— To moje przekonanie, hrabio; dlatego przedstawiłem mój projekt królowi.
— Jest ono i mojem także, doktorze i dlatego projekt upadnie.
— Upadnie?
— Bezwątpienia... Wiesz dobrze, że ja nie chcę, aby monarchja ocalała, ja!...
— Mów pan dalej!
— Król, ujęty tem, coś mu powiedział... przepraszam, ale mówię od początku, aby ci dowieść, że znam każdą fazę układu; król, więc, ujęty tem, coś mu powiedział, mówił o tym związku królowej — kiedyś historja ku wielkiemu zdziwieniu rozumów powierzchownych, wypowie głośno to, co my mówimy pocichu — królowa mniej, niż król twemu projektowi była przeciwna; posłała po ciebie, dyskutowała z tobą za i przeciw, i wkońcu upoważniła cię do pomówienia z panem de Mirabeau. Prawda doktorze?... — spytał Cagliostro, patrząc w oczy Gilbertowi.
— Muszę wyznać, hrabio, że dotąd, ani razu nie zboczyłeś z właściwej drogi.
— Otóż, pyszny panie, odszedłeś oczarowany i głęboko przekonany, że to nawrócenie królewskie spowodowała twoja niezbita logika i twoje argumenty nieprzezwyciężone?...
Gilbert lekko przygryzł wargi.
— Cóż więc spowodowało to nawrócenie, jeżeli nie moja logika i argumenty? Powiedz mi hrabio; nauka o sercu tak samo jest mi drogą, jak nauka o ciele; wynalazłeś narzędzie, zapomocą którego czyta się w sercu królów: dajże mi ten cudowny teleskop; nieprzyjaciel tylko ludzkości może go w tajemnicy utrzymywać.
— Mówiłem ci, że nie mam przed tobą, doktorze, żadnych tajemnic. Oddam ci w ręce ów teleskop; możesz patrzeć nim przez szkło zwiększające lub zmniejszające. A więc, królowa uległa dla dwóch przyczyn: po pierwsze, że w przeddzień doznała wielkiej boleści serca, i że zawiązana intryga była dla niej rozrywką; po drugie, że królowa jest kobietą, że mówiono jej o panu de Mirabeau jako o kocie, o tygrysie, o niedźwiedziu, i że kobieta nie może się oprzeć chęci oswojenia niedźwiedzia, tygrysa lub lwa. Powiedziała sobie: „Ciekawem byłoby, gdybym tego człowieka, który mnie nienawidzi, do nóg mych ugięła; gdybym zmusiła do uroczystego przeproszenia tego trybuna, co mnie znieważył. Zobaczę go u nóg swoich, to będzie zemsta; jeżeli zaś z tego zgięcia kolan wyniknie jakie dobro dla Francji, tem lepiej!“ Wierz mi jednak, że to drugie uczucie bardzo było podrzędnem.
— Budujesz na hipotezach, hrabio; a obiecałeś przekonywać mnie faktami.
— Nie chcesz mego teleskopu, nie mówmy o nim więcej i wróćmy do rzeczy materjalnych; do rzeczy, które gołem okiem widzieć można, do długów pana de Mirabeau naprzykład. Do tego nie trzeba teleskopu!
— A więc, hrabio, masz sposobność do okazania swej wspaniałomyślności.
— Płacąc długi pana de Mirabeau?
— Dlaczego nie? Spłaciłeś pan przecie kiedyś długi kardynała de Rohan!
— No, no! nie wymawiaj mi tej spekulacji, to jedna z tych, które mi się najlepiej powiodły.
— I cóż panu przyniosła?
— Sprawę naszyjnika... ta warta była zachodów, jak mi się zdaje. Za podobną cenę spłacę długi pana de Mirabeau. Ale teraz, wiesz dobrze, że nie na mnie on liczy; liczy on na przyszłego wodza naczelnego Lafayetta, który każe mu skakać po te pięćdziesiąt tysięcy franków, jak psu do kiełbasy, a w końcu nic mu nie da.
— O! hrabio! — Biedny Mirabeau! toż ci wszyscy głupcy i durnie każą płacić twemu genjuszowi za szały młodości! Prawda, że to wszystko robi Opatrzność, że Bóg działa ludzkimi środkami...
— Ten niemoralny Mirabeau! — powiada hrabia Prowancji, który nic nie może.
— Mirabeau marnotrawca! — powiada hrabia l‘Artois, którego długi brat płacił trzy razy.
— Biedny genjuszu! możebyś i ocalił monarchję; ale ponieważ monarchja nie ma być ocaloną przeto: „Mirabeau jest okropnym gadułą!“ — powiada Rivarol; — „Mirabeau to oszust!“ — prawi Mably; — „Mirebeau dziwak!“ — dowodzi la Poule; — „Mirabeau zbrodniarz!“ — utrzymuje Guillermy; — „Mirabeau morderca!“ — gada ksiądz Maury; — „Mirabeau to człowiek umarły!“ — rzecze Target; — „Mirabeau to człowiek pochowany!“ — oświadcza Duport; — „Mirabeau to mówca, częściej wyświstywany, niż oklaskiwany!“ — rzecze Pelletier; — „Mirabeau ma ospę na duszy!“ — wtrąca Champcenetz; — „Mirabeau wysłać na galery!“ — odzywa się Lambesą; — „Powiesić Mirabeau!“ — wykrzykuje Marat.
Niech Mirabeau umrze jutro, a lud go uczci, te zaś karty, których przewyższa i którym cięży póki żyje, iść będą w orszaku śpiewając i krzycząc: „Biada Francji!... bo straciła swego trybuna! biada monarchji!... bo straciła swoją podporę!
— Chcesz więc i mnie przepowiedzieć śmierć pana de Mirabeau? — zawołał Gilbert prawie przestraszony.
— Powiedz otwarcie, doktorze, czy przyrzekasz długie życie człowiekowi, którego krew się pali, którego serce dusi i genjusz pożera? Czy sądzisz, że największe siły nie zużywają się w wiecznej walce z miernością? Dzieło przezeń rozpoczęte jest skałą Syzyfa. — Czy od dwóch lat nie przygniatają go słowem: „niemoralność?“ Każdym razem, kiedy po różnych wysiłkach, wzniesie się na sam szczyt góry, słowo to, tem ciężej nań spada. Co powiedziano królowi, który zgodził się na zdanie królowej co do Mirabeau jako pierwszego ministra? „Najjaśniejszy Panie, Paryż będzie krzyczał na niemoralność; Francja, Europa krzyczeć będą na niemoralność!“ Jak gdyby Bóg stwarzał wielkich ludzi z tej samej gliny, co zwyczajnych śmiertelników, jak gdyby koło wielkich cnót nie zamykało także i wielkich występków! Gilbercie, ty i kilku innych rozumnych ludzi zużyjecie się na zrobienie Mirabeau ministrem, — to jest tem, czem był pan Turgot, niedołęga; pan Necker pedant, pan de Calonne, zarozumialec, pan de Brienne biskup — ateusz; a Mirabeau nie będzie ministrem, dlatego, że ma długów sto tysięcy franków, któreby zapłacone były, gdyby był synem prostego zagrodnika, dlatego, że skazany został na śmierć za porwanie żony staremu głupcowi, która w końcu odebrała sobie życie, dla jakiegoś gładkiego kapitana! O jakaż to jest komedja, ta tragedja ludzka, i jakżebym płakał nad nią, gdybym się śmiać nie postanowili.
— Jakaż więc stąd przepowiednia? — spytał Gilbert, który aprobując umysłową wycieczkę Cagliostra w krainę wyobraźni, niepokoił się tylko zakończeniem.
— Powiadam ci, — rzekł Cagliostro tonem proroka jemu tylko właściwym, — powiadam ci, że Mirabeau, człowiek genjalny, mąż stanu, wielki mówca, zużyje całe swe życie i dojdzie do grobu nie będąc tem, czem każdy być może, ministrem. O! piękna to protekcja, mierność, kochany Gilbercie!.
— Ależ wkońcu, powiedział doktór, czy król temu przeciwny?
— Gdzie tam! trzebaby porozmawiać z królową, której dał prawie słowo swoje. Wiesz, że polityka króla zasadza się na wyrazie prawie: jest on prawie konstytucyjnym, prawie filozofem, prawie popularnym, a nawet prawie przebiegłym, kiedy mu coś najstarszy brat doradza. Idź jutro na Zgromadzenie, kochany doktorze, a zobaczysz, co się tam dziać będzie.
— Nie mógłbyś mi tego naprzód powiedzieć?
— Nie doznałbyś miłej niespodzianki.
— Czekać do jutra to bardzo długo!
— Zrób zatem coś lepszego. Teraz piąta; za godzinę otwierają klub Jakobinów... Nocne to ptaki, panowie Jakobini. — Czy jesteś stowarzyszonym?
— Nie. Kamil Desmoulins i Danton, zapisali mnie do Kordelierów.
— A więc, jak mówiłem, klub Jakobinów za godzinę otwierają. Bardzo to piękne stowarzyszenie i nie będziesz w niem obcy; bądź spokojny. Zjemy razem obiad; po obiedzie wziąwszy fiakra pojedziemy na ulicę św. Honorjusza, i wychodząc ze starego klasztoru będziesz zbudowany. Zresztą uprzedzony na dwanaście godzin, przedtem może będziesz miał czas do odwrócenia ciosu.
— Jakto! — spytał Gilbert, pan jadasz obiad o piątej?
— Punkt o piątej. Wyprzedzam współobywateli moich we wszystkiem; za dziesięć lat we Francji jeść będą tylko dwa razy na dzień: śniadanie rano o dziesiątej, i o szóstej wieczorem obiad.
Cóż spowoduje tę zmianę?
— Głód, mój drogi.
— Jesteś pan w rzeczy samej prorokiem nieszczęścia!
— Nie, bo przepowiadam ci dobry obiad.
— Masz więc pan gości?
— Jestem sam, ale znasz wyrażenie starożytnego gastronoma: „Lukullus obiaduje u Lukullusa“.
— Jaśnie panie, obiad na stole, zaanonsował służący, otwierając podwoje sali jadalnej wspaniale oświetlonej i kosztownie zastawionej.
— Dalejże, chodźmy, panie pitagorejczyku, — rzekł Cagliostro, biorąc pod rękę Gilberta. — Bal raz jeden nie stanowi zwyczaju.
Gilbert szedł za czarownikiem, pod urokiem słów jego, a może i w nadziei, że podczas rozmowy, błyskawica jaka oświeci ciemności nocy, w której stąpał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.