Hrabina Charny (1928)/Tom I/Rozdział XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIX.
KLUB JAKOBINÓW.

W dwie godziny po rozmowie wyżej opisanej, pojazd bez liberji, bez herbów, zatrzymał się przed gankiem kościoła św. Rocha.
Wysiadło z niego dwóch ludzi czarno ubranych, jak chodzili wtedy członkowie stanu trzeciego i przy żółtawem świetle latarni doszli ulicą św. Honorjusza do małej furtki klasztoru Jakobinów.
Zresztą, jeżeli nasi czytelnicy odgadli, że tymi dwoma ludźmi byli doktor Gilbert i hrabia Cagliostro, czyli bankier Zannone, jak siebie wówczas nazywać kazał, nie potrzebujemy mówić czemu się u tej furtki zatrzymali, kiedy ona była celem ich wycieczki. Mogli tylko wreszcie iść za tłumem, bo tłum był wielki.
— Czy chcesz wejść do nawy, czy zadowolnisz się miejscem w trybunach? — spytał Cagliostro Gilberta.
— Myślałem, że nawa zachowaną bywa dla samych członków stowarzyszenia.
— Bezwątpienia; ale ja należę przecie do wszystkich stowarzyszeń! — rzekł, śmiejąc się Cagliostro; — a jeżeli ja, to i moi przyjaciele!... Oto bilet wejścia dla ciebie; ja zaś potrzebuję tylko szepnąć słówko.
— Poznają w nas obcych i każą się nam wynieść... — zauważył Gilbert.
— Naprzód muszę ci powiedzieć to, o czem widać nie wiesz, kochany doktorze, iż stowarzyszenie Jakobinów od trzech miesięcy założone, liczy sześćdziesiąt tysięcy członków we Francji, a nim rok upłynie, będzie ich miało czterysta tysięcy; oprócz tego, mój drogi, — mówił Cagliostro z uśmiechem, — jest tu prawdziwy Wielki Wschód, centrum wszystkich towarzystw tajnych, nie tego głupca Fauchet, jak wszyscy myślą.
— Mniejsza o to... — rzekł Gilbert, — wolę pójść do trybuny. Z jej wysokości górować będziemy nad całem zgromadzeniem, a jeżeli znajdzie się tam jakaś świetność współczesna lub przyszła, której nie znam, to mi ją pan wskażesz.
— Na trybuny więc! — rzekł Cagliostro.
I wszedł drewnianymi schodami na improwizowane galerje.
Galerje były zapełnione, ale zaraz w pierwszej Cagliostro dał znak i słów parę wymówił, a dwaj ludzie siedzący z przodu, jak gdyby jego i doktora miejsce tymczasowe zatrzymując, wstali i usunęli się natychmiast.
Dwaj nowoprzybyli usiedli.
Posiedzenie nie było jeszcze otwarte; członkowie zgromadzenia rozproszyli się w ciemnej nawie; jedni rozmawiali w grupach, drudzy przechadzali się w ciasnej przestrzeni; inni wreszcie dumali samotnie, to siedząc w cieniu, to stojąc o słupy oparci. Rzadko rozrzucone lampy rzucały blask na ten tłum, którego osobistości uwydatniały się wtedy dopiero, gdy, która z nich podeszła przypadkiem w krąg światła.
Tylko, nawet w półcieniu, łatwo było widzieć, że zebranie to arystokratyczne; stroje haftowane i mundury oficerów połyskiwały złotem i srebrem.
I rzeczywiście, w owym czasie żaden człowiek z ludu, żaden nawet mieszczanin — nie demokratyzował sławnego Zgromadzenia.
Dla ludzi mniejszego świata była inna sala i otwierała się o innej godzinie, aby lud nie potrącał arystokratów. Dla oświecenia tego ludu utworzono stowarzyszenie braterskie.
Członkowie stowarzyszenia braterskiego mieli polecone tłumaczyć ludowi konstytucję i wykładać prawa człowieka.
Jakobini zaś, było to, jakieśmy powiedzieli, stowarzyszenie wojskowe, arystokratyczne, umysłowe, a nadewszystko uczone i artystyczne.
Większość stanowili artyści i uczeni.
Był tam: La Harpe, autor Melanji; Chenier, autor Karola IX; Andrieux, autor Roztargnionych, który już w trzydziestym roku obiecywał to, co dość zrobić w siedemdziesiątym, i który umarł ciągle obiecując a nic nie dotrzymawszy; był tam Sedaine, dawny kamieniarz, protegowany królowej, rojalista sercem, jak po części wszyscy, co się tam znajdowali; Chamfort, poeta uwieńczony, były sekretarz księcia le Condé, lektor księżniczki Elżbiety, autor Niebezpiecznych związków, który w nieobecności swego protektora, miał misję przypominać go jego przyjaciołom lub dać go zapomnieć wrogom...
Z artystów był Talma, Rzymianin, który w roli Tytusa miał przewrotu dokonać; dzięki jemu, obetną sobie ludzie włosy, kiedy dzięki jego koledze Collot d‘Herbois, będą obcinać ludziom głowy; David, który marzy o Leonidasie i Sabinach; David, który szkicuje swój wielki obraz „Przysięga gry w piłkę“, i który tylko co kupił pędzel do swego najohydniejszego obrazu: Marat zamordowany w kąpieli; Vernet przyjęty przed dwoma laty do Akademji za swój obraz: Triumf Pawia Emiljusza, który bawi się malowaniem koni i psów, nie domyślając się, że o cztery kroki od niego stoi wsparty na ramieniu Talmy młody podporucznik, korsykanin, o gładkich i niepudrowanych włosach, przygotowujący mu pięć najpiękniejszych obrazów: Przejście góry św. Bernarda, Bitwy: Rivoli, Marengo, Austerlitz i Wagram; Lavire, spadkobierca szkoły deklamacyjnej, która nie raczy jeszcze widzieć w młodym Talmie współzawodnika, który przenosi Woltera nad Corneille’a, i de Belloy’a nad Racine‘a; Lais, śpiewak zachwycający w roli kupca w Karawanie, konsula w Trojanie i w roli Cynny w Westalce; wreszcie Lafayette, Lameth, Duport, Sieyes, Thouret, Chapellier, Rabaut-Saint-Etienne, Lajuinas, Montlosier; a wśród nich wszystkich, z nosem do góry, miną wyzywającą i zarozumiałą, deputowany z Grenobli, Barnave, którego ludzie mierni czynią współzawodnikiem Mirabeau, a którego Mirabeau gniecie tyle razy, ile razy nastąpić nań raczy.
Gilbert rzucił okiem na to świetne zgromadzenie, poznał każdego, oceniając w umyśle wszystkie te różnorodne zdolności.
Ten zbiór rojalistów uspokoił go atoli nieco.
— Razem wziąwszy — spytał nagle Cagliostra — który z tych ludzi jest prawdziwie nieprzyjaznym monarchji?...
— Czy mam patrzeć oczyma ogółu, twojemi, pana Neckera. księdza Maury, czy mojemi własnemi?...
— Twojemi, — rzekł Gilbert, — czyż nie wiadomo, że to są oczy czarownika?...
— A więc jest ich dwóch.
— To niewielu wśród czterechset ludzi.
— To dosyć, jeżeli jeden z nich ma być mordercą Ludwika XVI, a drugi jego następcą!...
Gilbert zadrżał.
— O!... o!... — szepnął — mamy więc przyszłego Brutusa i przyszłego Cezara?...
— Ni mniej, ni więcej, kochany doktorze.
— Pokażesz mi ich, hrabio?... — spytał Gilbert z powątpiewającym uśmiechem.
— O, apostole z łuską na oczach!... — szepnął Cagliostro — zrobię więcej; ty sam dotkniesz ich palcem. Od którego chcesz zacząć?...
— Zdaje mi się, że od tego, który obali; szanuję porządek chronologiczny. Zobaczmy naprzód Brutusa.
— Wiesz o tem, — rzekł Cagliostro, — ożywiając się natchnieniem, wiesz, że ludzie zmieniają się, że zatem nasz Brutus w niczem do dawnego Brutusa podobnym nie będzie.
— Tem więcej poznać go pragnę.
— A więc — rzekł Cagliostro, — patrz, oto on!...
I wyciągnął rękę w kierunku człowieka opartego o mównicę, którego głowa tylko oświetlona była, reszta ciała ginęła w cieniu.
Ta głowa wybladła i śniada, wydawała się, jak przy starożytnych proskrypcjach, głową uciętą i do mównicy przybitą.
Oczy tylko z wyrazem pogardliwej nienawiści, z wyrazem żmii, która wie, że jej ząb pełen jest śmiertelnego jadu, żyć się zdawały; oczy te ścigały, w jego licznych ruchach hałaśliwego i wymownego Barnave‘a.
Gilbert uczuł dreszcz przebiegający mu po ciele.
— W rzeczy samej, — rzekł, — uprzedziłeś mnie pan naprzód, to nie głowa Brutusa, ani nawet Cromwella.
— Nie!... — rzekł Cagliostro, — ale może jest to głowa Kasjusza. Wiesz, mój drogi, co powiedział Cezar: „Nie boję się ludzi tłustych, którzy dnie przepędzają u stołu, a noce na orgjach; boję się marzycieli o chudem ciele i bladej twarzy“...
— Ten, którego mi pokazujesz odpowiada właśnie warunkom określonym przez Cezara w tym drugim ustępie.
— Nie znasz go?... — spyta! Cagliostro.
— Owszem!... — rzekł Gilbert, patrząc uważnie, — znam go, a raczej poznaję, jako członka Zgromadzenia Narodowego.
— Właśnie!...
— Jeden z najbardziej rozwlekłych mówców lewicy.
— Ten sam!...
— Którego nikt nie słucha kiedy mówi.
— To on!...
— Adwokat z Arras, nieprawdaż?... Nazywają go Maksymilianem Robespierre.
— Doskonale!... Przypatrzno się uważnie jego głowie.
— Patrzę na nią.
— I cóż widzisz?..
— Nie jestem Lavaterem, mój hrabio.
— Ale jesteś jego uczniem.
— Widzę wyraz nienawistny mierności przeciw geniuszowi.
— To znaczy, że i ty także sądzisz go, jak wszyscy... Tak, to prawda, jego głos słaby, trochę przykry; jego chuda, posępna twarz; skóra na czole przylepiona, jak żółty nieruchomy pergamin, jego oko szkliste, które tylko chwilami zielonawy płomień wydaje; to ciągłe naciąganie muskułów i głosu; ta pracowita fizjognomja nużąca swą jednostajnością; to ciągłe oliwkowe ubranie starannie wyczyszczone; tak, to wszystko, rozumiem, mało sprawiać musi wrażenia na Zgromadzeniu, obfitującem w mówców, które ma prawo być wymagającem, wobec lwiej postaci Mirabeau, wobec śmiałości Barnave‘a, wobec ostrych odpowiedzi księdza Maury, wobec zapału Cazalesa, i logiki Sieyesa; ale temu nie zarzucą, tak jak panu de Mirabeau niemoralności; to człowiek uczciwy: nie idzie wbrew zasadom, jeżeli zaś czasem wykracza przeciw legalności, to dlatego, aby stary tekst zabić nowem prawem.
— Ale wkońcu... — spytał Gilbert, — cóż to jest ten Robespierre?...
— Ba!... to arystokrata XVIII wieku!.....Cóż to za Cromwell?... — pytał Strafford, któremu lord — protektor miał uciąć głowę — Piwowar, zdaje się.
— Czy chcesz pan powiedzieć, że grozi mi to samo niebezpieczeństwo, co sir Tomaszowi Wentworth?... — rzekł Gilbert, próbując uśmiechu, który mu zlodowaciał na ustach.
— Kto to wie?... — rzekł Cagliostro.
— A więc tembardziej, chcę o nim wiedzieć, — powiedział doktór.
— Czem jest Robespierre?... A więc, we Francji nikt może nie wie jeszcze o tem, tylko ja!... Lubię wiedzieć skąd idą wybrani losu; bo to pomaga mi odgadnąć, dokąd zajdą. Robespierrowie są irlandczykami. Przodkowie ich stanowili może część kolonji irladzkich, które w XVI wieku zaludniały klasztory i seminarja naszych brzegów północnych; tam od czcigodnych ojców jezuitów otrzymali oni wychowanie pedantyczne i byli notarjuszami z ojca na syna. Jedna gałąź tej rodziny osiedliła się w Arras, środowisku szlachty i duchowieństwa. W mieście tem dwóch było panów, a raczej dwóch królów: jeden ksiądz de Saint-Waast; drugi, biskup d‘Arras, którego pałac rzucł cień na połowę miasta. W tem mieście, ten, którego widzisz, urodził się w roku 1758. To, co robił, będąc dzieckiem, młodzieńcem, i co robi teraz, powiem ci w dwóch słowach; co zrobi potem, określiłem ci jednym wyrazem. W domu czworo było dzieci. Ojciec rodziny stracił żonę; był adwokatem w radzie prowincji Artois; popadł w głęboki smutek, przestał pracować, dla rozrywki wyjechał w podróż i nie wrócił więcej. W jedenastu latach, najstarszy, Maksymiljan, został z kolei głową rodziny, opiekunem brata i dwóch sióstr; w tym wieku, rzecz dziwna, dziecko zrozumiało swoje zadanie i natychmiast stało się człowiekiem.
We dwadzieścia cztery godzin był tem, czem został: twarzą, która się czasem uśmiecha, sercem, które nigdy się nie śmieje. W całem kolegjum był najlepszym uczniem. Otrzymano dla niego od prałata Saint-Waast stypendjum w kolegjum Ludwika Wielkiego. Przybył sam do Paryża, polecony pewnemu kanonikowi z Notre-Dame; w przeciągu roku kanonik umarł, a prawie w tym samym czasie umierała w Arras jego najukochańsza, najmłodsza siostra.
Jezuici wygnani z Francji, rzucali jeszcze cień swój na mur kolegjum Ludwika Wielkiego. Znasz ten budynek, gdzie w tej chwili wzrasta twój Sebastjan; Jego głębokie i ciemne dziedzińce do Bastylslsich podobne, zmieniają cerę najświeższych twarzy; lice Robespierra było blade, robiło się nędznem. Inne dzieci wychodziły niekiedy; dla nich rok miewał niedziele i święta; dla sieroty, stypendysty, bez opieki, wszystkie dni były jednakowe. Kiedy inni oddychali powietrzem rodzinnem, on oddychał samotnością, smutkiem i nudą; trzy to złe tchnienia, zapalające w sercu zawiść i nienawiść, duszy kwiat jej odejmujące. Oddech ten owionął dziecko i uczynił zeń ckliwego młodzieńca. Kiedyś nikt nie uwierzy, że Robespierre w dwudziestym czwartym roku kazał się malować z różą w jednym ręku, a z drugą na sercu z dewizą: Wszystko dla mej kochanki!...
Gilbert smutnie się uśmiechnął i patrzył na Robespierra.
— Prawda... ciągnął Cagliostro, że kiedy obierał tę dewizę i kazał się tak malować, panna przysięgała, że nic na świecie ich losu nie rozłączy; on przysięgał także, i gotowym był przysięgi dotrzymać. Wyjechał na trzy miesiące, a wróciwszy znalazł ją mężatką!... Zresztą, ksiądz de Saint-Waast został jego protektorem; bratu Maksymiliana przysądził stypendjum w kolegjum Ludwika Wielkiego, a jego zrobił sędzią w trybunale kryminalnym. Kiedy przyszło sprawę osądzić i mordercę ukarać, Robiespierre oburzony na siebie, że śmiał rozrządzać życiem człowieka, jakkolwiek ten człowiek był winnym, podał się do dymisji. Został adwokatem bo musiał żyć i utrzymać młodą siostrę; brat jakkolwiek źle żywiony w kolegjum, miał jednak utrzymanie. Zaledwie Maksymiljan zapisał się na liście, włościanie prosili go o obronę przeciw biskupowi d‘Arras. Chłopi byli w dobrem prawie: Robespierre przekonał się o tem, bronił ich, wygrał im sprawę, i rozgrzany swem powodzeniem, otrzymał mandat do zgromadzenia Narodowego. Tam jest celem potężnej nienawiści i głębokiej pogardy: nienawiści duchowieństwa dla adwokata, który śmiał mówić przeciwko biskupowi d’Arras; i pogardy szlachty z Artois dla sądownika wychowanego z litości.
— Ale — przerwał Gilbert — cóż on zrobił do dziś dnia?...
— O!... mój Boże, prawie nic dla innych; ale wiele dla mnie. Gdyby nie to, iż w widokach moich leżało, aby ten człowiek był ubogim, dziś jeszcze dałbym mu miljon.
— Jeszcze raz pytam, co on zrobił?...
— Czy pamiętasz ten dzień, kiedy duchowieństwo przyszło do Zgromadzenia prosić podstępnie stan trzeci, zawieszony przez królewskie veto, aby rozpoczął swe prace?...
— Pamiętam.
— A więc, przeczytaj mowę, którą dnia tego miał młody adwokat z Arras, a zobaczysz, czy nie ma przyszłości w tej gwałtownej goryczy, co go wymownym uczyniła.
— Ale odtąd?...
— Odtąd?.... A!... to prawda. Musimy skoczyć od maja do października. Kiedy piątego, Maillard, delegowany przez kobiety z Paryża, przyszedł w imię swych klijentek przemawiać do Zgromadzenia, wszyscy członkowie siedzieli nieruchomie i milczący, jeden tylko ten młody adwokat pokazał się najbardziej cierpkim i najśmielszym ze wszystkich. Wszyscy mniemani obrońcy ludu zamikli; on powstał dwa razy: raz wśród zgiełku: drugi raz wśród ciszy. Poparł Maillarda, który mówił w imię głodu i o chleb prosił.
— Prawda — rzekł Gilbert zamyślony, to coraz groźniejsze; ale może się zmieni.
— O!... kochany doktorze, nie znasz tego nieskażonego, jak go później nazywać będą, zresztą, któżby chciał kupić młodego adwokata, którego każdy wyśmiewa?... Człowiek ten, który później — słuchaj Gilbercie, co ci mówię — postrachem będzie Zgromadzenia, dziś jest celem szyderstw i pośmiewiska. Uznała to szlachta jakobińska, że pan de Robespierre jest śmiesznym w Zgromadzeniu; jest tym, który wszystkich bawi i bawić powinien; tym, z którego każdy śmiać się może i powinien. Wielkie zgromadzenia często się nudzą, potrzeba jakiego błazna dla ich rozweselenia... W oczach Lamethów, Casalesa, Manry, Barnave’a, Duporta, pan de Robespierre jest niedołęgą. Przyjaciele zdradzają go, uśmiechając się zcicha, nieprzyjaciele głośno go wyszydzają; kiedy on mówi, wszyscy mówią; kiedy on głos podnosi, wszyscy krzyczą; potem kiedy zawsze po stronie prawa, zawsze w obronie jakiej zasady, wypowiadał mowę, której nikt nie słuchał, jakiś członek nieznany, w którego mówca wlepił wzrok skośny, pyta ironicznie o wrażenie rozprawy. Jeden tylko z jego kolegów rozumie go, jeden tylko!... Zgadnij który?... Mirabeau. — Ten człowiek daleko zajdzie, powiedział mnie onegdaj, bo wierzy w to, co mówi. Rzecz to, jak wiesz, osobliwa jak na pana Mirabeau.
— Ale... — rzekł Gilbert, czytałem mowy tego człowieka i wydały mi się mierne i płaskie.
— Nie mówię, że jest Demostenesem lub Cyceronem, Mirabeau albo Barnav‘em; nie, to tylko pan de Robespierre, jak go nazywają. Zresztą z jego mowami tak samo bez ceremonji obchodzą się w drukarni jak na trybunie: na trybunie przerywają je, w drukarni obcinają. Dziennikarze nie nazywają go nawet panem de Robespierre; nie, dziennikarze nie znają jego nazwiska: nazywają go panem B..., panem N..., albo panem ***. O!... Bóg jeden i ja może, wiem, wiele w tej szczupłej piersi żółci, a w tym mózgu nawałnic się nagromadzi; bo aby zapomnieć wszystkich przekleństw, zniewag i zdrad wszystkich, ten mówca wyszydzony, który jednak czuje swą siłę, nie używa przecież żadnej rozrywki światowej, ani ulgi nie doznaje na łonie rodziny. W jego smutnem mieszkaniu, na smutnem Marais, w zimnych, źle umeblowanych pokojach przy ulicy Saintonge, gdzie żyje skromnie ze swej pensyjki deputowanego, siedzi samotny, jak na wilgotnych dziedzińcach kolegjum Ludwika Wielkiego.
Do ostatniego roku, twarz jego była jeszcze młodą i słodką; patrz, teraz zaschła, jak głowy wodzów karaibskich, które z Oceanji przywieźli Cook i La Perouse; nie wychodzi od jakobinów, a z powodu wzruszeń, których tu doznaje, miewa krwotoki, tak silne, że kilka razy tracił przytomność. Jesteś matematykiem, Gilbercie, a więc polu, z najbardziej przesadzonem mnożeniem, ile krwi kosztować będzie szlachtę, która go znieważała, księży, którzy go prześladują, króla, który go ignoruje, krew Robespierra.
— Dlaczegóż przychodzi do jakobinów?...
— Bo, gdy w Zgromadzeniu go wyszydzają, u Jakobinów słuchają go przynajmniej. Jakobini, kochany doktorze, to minotaur-dziecię, teraz ssie krowę, później pożre lud cały. Typem jakobina jest Robespierre. Społeczeństwo w nim się reasumuje, a on jest wyrazem społeczeństwa, ani mniej, ani więcej; idzie z niem razem nie po:stając w tyle i nie wyprzedając. Obiecałem, nieprawdaż, pokazać ci małą machinę, którą się teraz zajmują, a której celem jest ucinać jedną, dwie głowy na minutę; a więc, ze wszystkich tu obecnych osobistości, młody adwokat z Arras, pan de Robespierre, najwięcej zajęcia dostarczy temu narzędziu.
— Doprawdy, hrabio... rzekł Gilbert, jesteś przerażający; i jeżeli twój Cezar nie pocieszy mnie po Brutusie, gotów jestem zapomnieć, poco tu przyszedłem. Przepraszam, ale co się stało z Cezarem?...
— Patrz, stoi oto tam. Rozmawia z człowiekiem, którego jeszcze nie zna, a który później na los jego wielki wpływ wywrze. Człowiek ten nazywa się Barras; zapamiętaj dobrze to nazwisko.
— Nie wiem, czy się nie mylisz, hrabio — rzekł Gilbert, ale w każdym razie dobrze wybierasz typy. Twój cezar ma rzeczywiście czoło do korony, a te oczy, których wyrazu uchwycić nie mogę...
— Tak, bo patrząc wewnątrz, są to ludzie, którzy przyszłość odgadują, doktorze.
— I cóż on mówi do Bairasa?
— Że gdyby bronił był Bastylji, nie zdobytoby jej nigdy.
— Więc on nie jest patrjotą?
— Ludzie tacy jak on, nie chcą nic, póki nie zostaną wszystkiem.
— Gilbercie... rzekł Cagliostro, wyciągając rękę ku Robespierrowi, — jak ten wzniesie rusztowanie Karola I-go, tak tamten, — i wskazał na Korsykanina z gładkimi włosami, — odbuduje tron Karola Wielkiego.
— Tak więc, zawołał Gilbert zniechęcony, nasza walka za wolność jest bezużyteczną?
— Więc to będzie jakiś Tytus, Marek Aureljusz, bożek pokoju, który przyjdzie pocieszyć świat po wieku spiżowym?
— To będzie razem Aleksander i Hannibal. Zrodzony podczas wojny, przez wojnę wzrośnie i przez wojnę upadnie. Wyzwałem cię, abyś policzył, ile krwi kosztować będzie szlachtę i duchowieństwo, krew Robespierra; weź krew, którą stracą szlachta i księża, mnóż a mnóż ciągle, a jeszcze nie doliczysz się tej rzeki, tego morza krwi, którą przeleje ten człowiek z pięćkroćstotysięczną armią, w trzydniowych bitwach, przy stupięćdziesięciu tysiącach strzałów armatnich.
— I cóż wyniknie z tego zgiełku, dymu chaosu?
— To, co wynika z każdej Genezy, Gilbercie; polecono zagrzebać świat stary; dzieci nasze zobaczą narodziiny nowego; ten człowiek jest olbrzymem, który drzwi niestrzeże; jak Ludwik XIV, jak Leon X, jak August, nie swoje nada on wiekowi, który otworzy.
— Jakże się nazywa ten człowiek? — spytał Gilbert, pojmnany pewnością Cagliostra.
— Teraz nazywa się tylko Bonaparte; ale kiedyś nazywać się będzie Napoleonem!
Gilbert skłonił głowę na ręku i zadumał się tak głęboko, że nie spostrzegł nawet, iż posiedzenie zostało otwarte że jeden z mówców wchodził na trybunę...
Godzina upłynęła, gdy uczuł silną rękę na swem ramieniu zaciśniętą.
Odwrócił się. Cagliostro zniknął, na jego miejscu stal Mirabeau.
Mirabeau z twarzą od gniewu zmienioną.
Gilbert patrzył nań pytająco.
— I cóż?... — rzekł Mirabeau.
— Co się stało? spytał Gilbert.
— Stało się, że jesteśmy wyszydzeni, zdradzeni; stało się, że dwór mnie nie chce, że pana oszukali, a mnie wzięli za głupca.
— Nią rozumiem cię, hrabio.
— Nie słyszałeś pan zatem?...
— Czego?
— Powziętego postanowienia!
— Gdzie?
— Tutaj!
— Jakiego postanowienia?
— Spałeś pan?
— Nie... — rzekł Gilbert... — marzyłem.
— A więc, w odpowiedzi na mój wniosek dzisiejszy, czy proponuje wzywać ministrów, do zasiadania na naradach narodowych, trzej przyjaciele króla zażądają, aby jeden członek Zgromadzenia nie mógł być ministrem przez cały ciąg posiedzenia. A więc ten gmach z taką trudnością wzniesiony, runie za kapryśnym podmuchem Jego królewskiej mości Ludwika XVI; ale... — mówił Mirabeau, wyciągając, jak Ajax pięść zaciśniętą ku niebu; — ale przysięgam na moje nazwisko Mirabeau, oddam im to, i jeżeli podmuch ich może zrzucić ministra, moje tchnienem tron może obalić!
— Ale... — rzekł Gilbert, mimo to, pójdziesz pan do zgromadzenie i, mimo to, będziesz walczył?
— Pójdę na zgromadzenie i będę walczył do końca!... Należę do tych, których tylko w ruinach zagrzebać można.
I Mirabeau wpół piorunem rażony, wyszedł piękniejszy i straszniejszy brózdą, którą grom boski wyrył na jego czole.
Nazajutrz na propozycje Lanjuinas’a, mimo wysiłków nadludzkiego genjusza Mirabeau, większość zgromadzeni przyjęła wniosek, że: „Żaden z członków zgromadzenia nie może być ministrem przez ciąg trwania kadencji“.
— A ja!... zawołał Mirabeau, kiedy uchwałę ogłoszono, — proponuję poprawkę, która w niczem waszego prawa nie zmieni! „Wszyscy członkowie zgromadzenia, mogą być ministrami, oprócz hrabiego de Mirabeau“.
Każdy spojrzał po sobie, ogłuszony tą śmiałością, potem wśród ogólnego milczenia, Mirabeau zeszedł z estrady tym samym krokiem, jakim szedł do pana de Dreux-Breze powiedziawszy mu: „Jesteśmy tu z woli ludu; nie wyjdziemy inaczej jak z bagnetem w piersi!“
I wyszedł z sali.
Porażka Mirabeau wyglądała na triumf.
Gilbert nawet nie przyszedł na zgromadzenie.
Został u siebie, dumając, bez wiary, o przepowiedniach Cagliostra; jednak nie mógł on ich zapomnieć.
Teraźniejszość wobec przyszłości wydawała ma się maluczką.
Może spyta kto, jakim sposobem ja, prosty opowiada z ubiegłych czasów, wytłumaczę się z przepowiedni Cagliostra, dotyczących Robespierra i Napoleona?
Spytam tego, kto mi to powie, jak wytłumaczyć przepowiednię panny Lenormand, uczynioną Józefinie?
Na każdym kroku, są na tym świecie rzeczy niewytłumaczone; dla tych to, którzy nie mogą ich sobie wytłumaczyć, lub nie chcą wierzyć, stworzone jest zwątpienie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.