Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Pitoux wyrzekł te słowa w taki sposób, ażeby Katarzyna mogła w nich widzieć wyraz wielkiej boleści i dowód wielkiej dobroci.
Dwa te uczucia, wychodzące jednocześnie z serca dzielnego chłopca, przejęły chorą.
Dopóki Izydor mieszkał w Boursonne, dopóki czuła kochanka o pół mili od siebie, dopóki słowem, była szczęśliwą, Katarzyna schowała swą miłość w siebie, jak skarb, z któregoby najmniejszej okruszyny nie chciała uronić w cudze serce. Ale po wyjeździe Izydora, po osamotnieniu, biedna dziewczyna daremnie zdobyć się chciała na męstwo i zrozumiała, że byłoby wielką dla niej ulgą, gdyby spotkała kogoś, z kimby mogła mówić o pięknym szlachcicu.
Nie mogła zaś mówić o Izydorze ani z panią Clement, ani z doktorem Raynalem, ani z matką, i cierpiała mocno z powodu tego milczenia, gdy naraz, w chwili kiedy się najmniej tego spodziewała, Opatrzność stawia jej przed oczy, zaledwie otwarte dla życia i rozumu, przyjaciela, o istności którego mogła powątpiewać, dopóki milczał, ale w którą musiała uwierzyć, kiedy się głosem odezwał.
To też na słowa współczucia z takim trudem wydobyte z serca biednego siostrzeńca ciotki Anieli, Katarzyna odparła, nie usiłując bynajmniej uczuć swych ukrywać:
— Ah! panie Pitoux, jestem bardzo nieszczęśliwą!
— W każdym razie, panno Katarzyno — zaczął Pitoux — lubo mi wcale przyjemnem nie jest mówić o panu Izydorze, jeżeli to będzie wam miłem, mogę wam dać o nim wiadomość.
— Ty? — zapytała Katarzyna.
— Ja.
— Widziałeś go?
— Nie, ale wiem, że przybył w dobrem zdrowiu do Paryża.
— Skądże wiesz o tem? — zapytała z okiem błyszczącem miłością.
Na ten wzrok Katarzyny, Pitoux westchnął głęboko, ale odparł ze zwykła swa sumiennością.
— Wiem od mojego młodego przyjaciela, Sebastjana Gilberta, który razem z nim i na jego koniu przybył do Paryża.
Katarzyna zrobiła wysiłek, wsparła się na łokciu i patrzyła na Pitoux.
— Więc on jest w Paryżu? — powiedziała żywo.
— Właściwie mówiąc, musi już teraz tam nie być.
— A gdzież może się znajdować? — spytała dziewica.
— Nie wiem; to mi tylko wiadomo, że miał wyjechać w poselstwie do Hiszpanii, czy do Włoch.
Na ten wyraz wyjechać, Katarzyna opuściła, głowę na poduszkę z westchnieniem, po którem niebawem nastąpiły łzy obfite...
— Panno Katarzyno — rzekł Pitoux. któremu ta jej boleść rozrywała serce — jeżeli wam koniecznie chodzi o to, ażeby się dowiedzieć, gdzie jest, mogę się wypytać.
— A kto ci powie?
— Doktór Gilbert, który pożegnał się z nim w Tuileries... albo też, jeżeli wolicie — dodał Pitoux — widząc, że Katarzyna potrząsa głową przecząco, mogę powrócić do Paryża, aby zasięgnąć wiadomości... O! to potrwa niedługo; w dwadzieścia cztery godzin wszystko się załatwi.
Katarzyna wyciągnęła rękę zgorączkowaną i podała ją chłopcu, ale on nie śmiał jej dotknąć.
— I cóż, panie Pitoux? — zapytała Katarzyna z uśmiechem — boisz się przejąć ede mnie gorączkę?
— O? wybaczcie, panno Katarzyno — odrzekł Pitoux ściskając wilgotną rękę dziewczyny w swych szerokich dłoniach — nie rozumiałem! Więc zgadzacie się?...
— Przeciwnie, Ludwiku, dziękuję ci. Niepotrzeba? Niepodobna, ażebym nie odebrała od niego listu jutro rano.
— Listu od niego? — odezwał się żywo Pitoux.
I zamilkł, jakby z niepokojem oglądając się dokoła.
— No tak, listu od niego — rzekła Katarzyna, szukając przyczyny, która mogła tak zaniepokoić cichą dusze jej towarzysza.
— Listu od niego? do licha! — powtórzył Pitoux — gryząc sobie paznogcie, jak człowiek zakłopotany..
— Ależ tak... listu od niego. Cóż widzicie w tem dziwnego, żeby do mnie napisał, skoro wiecie wszystko, lub — dodała ciszej — prawie wszystko?...
— Nic dawno mi, by on do was napisał... Gdyby mnie było wolno pisać do was, oj! pisałbym, i to bardzo długie listy; ale obawiam się...
— Czego, mój przyjacielu?
— Ażeby list pana Izydora nie dostał się do rąk waszego ojca.
— Mojego ojca?
Pitoux potrójnie potwierdził głową.
— Jakto! mojego ojca? — zapytała Katarzyna coraz bardziej zdziwiona. — Czyż ojciec nie jest w Paryżu?
— Ojciec jest tu, na folwarku, w pokoju obok. Tylko pan Raynal zakazał mu wchodzić do waszego pokoju, z powodu maligny, jak powiedział, i zdaje się, że dobrze zrobił.
— Dlaczego dobrze zrobił?
— Dlatego, że pan Billot nie zdaje mi się być zwolennikiem pana Izydora, i że skoro raz tylko usłyszał, jakoście wymawiali to imię, skrzywił się niepomału, mogę was upewnić szczerze...
— Mój Boże! mój Boże! — wyrzekła Katarzyna cała drżąca — co wy mówicie, panie Pitoux?.
— Mówię prawdę... Słyszałem nawet, jak cedził miedzy zębami: „To dobrze, to dobrze, nie powiem nic dopóki chora... ale potem zobaczymy!“
— Panie Pitoux! — powiedziała Katarzyna, chwytając na ten raz młodzieńca ruchem tak gwałtownym, że zadrżał z kolei.
— Słucham was, panno Katarzyno! — odparł.
— Macie słuszność, nie trzeba, ażeby jego listy dostały się do rak mojego ojca... Ojciecby mnie zabił!
— Widzicie więc — rzekł Pitoux. — On bo nie rozumie się na takich drobnostkach.
— Ale jak zrobić?
— Wskażcie mi, panno Katarzyno...
— Jest na to sposób.
— Jeżeli jest, to trzeba go użyć.
— Nie śmiem... — rzekła Katarzyna.
— Jakto! nie śmiecie?
— Nie śmiem wam powiedzieć, coby należało uczynić.
— Jakto! sposób zależy ode mnie, a wy nie śmiecie mi go powiedzieć?
— To nie dobrze, panno Katarzyno, nie sadziłem, abyście nie mieli do mnie zaufania.
— Nie brak mi zaufania kochany Ludwiku — rzekła Katarzyna.
— To co innego! — odparł Pitoux mile pogłaskany wzrastającą poufałością Katarzyny.
— Ależ to będzie dużo trudu dla ciebie, mój przyjacielu.
— O jeżeli tylko o mój trud chodzi, niech was to nie zastrasza, panno Katarzyno.
— Więc zgadzasz się zrobić to, o co prosić będę?
— Z pewnością. Chyba, że to jest zupełnem niepodobieństwem.
— Przeciwnie, to rzecz nader łatwa.
— A więc, jeżeli łatwa, to powiedzcie.
— Trzebaby pójść do matki Colombe.
— Która sprzedaje cukier owsiany?
— Tak i która jest zarazem roznosicielką listów z poczty.
— A! rozumiem... powiem jej, żeby listy doręczała wam tylko.
— Powiesz jej, żeby listy doręczała tobie tylko.
— Mnie? — rzekł Pitoux.
— A! tak; nie zrozumiałem z pierwszego razu.
I westchnął po raz trzeci, czy czwarty.
— To rzecz najpewniejsza, rozumiesz teraz, Ludwiku?... Chyba, że nie chcesz wyświadczyć mi tej przysługi.
— Jabym miał wam odmówić, panno Katarzyno? A toż dopiero!
— Dziękuję ci!
— Pójdę więc i to zaraz jutro.
— Jutro może już być zapóźno; trzebaby iść dziś jeszcze.
— Dobrze, panno Katarzyno, dziś rano, natychmiast!
— Jakiś ty dobry chłopiec, mój Ludwiku! — rzekła Katarzyna — i jak ja cię kocham!...
— O! nie mówcie mi takich rzeczy, panno Katarzyno! — zawołał Pitoux — bo wskoczyłbym w ogień.
— Zobacz, Ludwiku, która godzina.
Pitoux spojrzał na zegarek Katarzyny, zawieszony nad kominkiem.
— Wpół do szóstej rano, rzekł.
— A więc mój dobry przyjacielu...
— Co, panno Katarzyno?
— Możeby czas...
— Pójść do matki Colombe?... Na wasze rozkazy, panienko. Ale trzebaby wziąć nieco lekarstwa; doktór kazał zażywać po łyżeczce co pół godziny.
— Ah! mój drogi Ludwiku — rzekła Katarzyna, nalewając sobie łyżeczkę płynu aptecznego i patrząc na chłopca wzrokiem, pod którym topniało mu serce — to, co czynisz dla mnie skuteczniejszem jest od wszystkich lekarstw!
— Dlatego też to zapewne mówił doktór Raynal, że mam wielkie usposobienie na ucznia medycyny.
— Ale... gdzie powiesz, że idziesz, ażeby czego nie domyślano się na folwarku?
— O! bądźcie spokojni.
I Pitoux wziął za kapelusz.
— Czy mam obudzić panią Clement? — zapytał.
— Niepotrzeba, niechaj śpi... Teraz nie potrzebuje nic... tylko...
— Tylko... czego? — zapytał Pitoux.
Katarzyna uśmiechnęła się.
— A! tak, rozumiem — szepnął poseł miłości — tylko lis tu od pana Izydora.
A po chwili milczenia dodał:
— Bądźcież spokojna, jeżeli jest, będziecie go mieć, a jeżeli niema...
— Jeżeli niema? — spytała żałośnie Katarzyna.
— Jeżeli niema... to gdy spojrzycie na mnie tak, jak patrzycie teraz, gdy się uśmiechniecie do mnie tak, jak uśmiechacie się teraz, gdy mnie nazwiecie swoim kochanym Ludwikiem i dobrym przyjacielem... to jeżeli go niema tam, jam gotów pójść po niego choćby do Paryża.
— Dobre... szlachetne serce!... — mówiła Katarzyna do siebie, prowadzać oczyma za młodzieńcem, który wychodził.
I wyczerpana ta rozmowa opadła na poduszkę.
Po dziesięciu minutach, niepodobnem byłoby Katarzynie zdać sobie sprawę z tego, czy to co zaszło, jest rzeczywistością sprawdzona, powrotem rozumu, czy snem gorączkowym; ale czego była pewna, to tej ożywczej świeżości, jaka się rozlała po jej organizmie.
W chwili, gdy Pitoux przechodził przez kuchnie, matka Pillot podniosła głowę.
Nie kładła się i nie spała od trzech dni.
Od trzech dni nie opuściła ławeczki pod okapem komina, skąd oczy jej, nie mogąc dostać się do córki, spoglądały przynajmniej na drzwi jej pokoju.
— I cóż?... — zapytała.
— Lepiej się ma, matko Billot, — odpowiedział Pitoux.
— Dokąd więc idziesz?...
— Do Villers-Cotterets.
— A to po co?...
Pitoux zawahał się przez chwile.
— Po co?... — powtórzył dla zyskania na czasie.
— Tak, — ozwał się głos ojca Billot, — żona moja zapytuje cię, po co tam idziesz?...
— Idę, aby uprzedzić doktora Raynala.
— Doktór Raynal mówił, ażebyś go uprzedził w razie, gdyby zaszło coś nowego.
— Skoro panna Katarzyna ma się lepiej, zdaje mi się, że to już jest coś nowego.
Czy ojciec Billot uznał odpowiedź Pitoux za wystarczającą, czy też nie chciał się naprzykrzać człowiekowi, który przyniósł dobrą wiadomość, dość, że nie wypytywał go więcej.
Pitoux więc odszedł i przybył do Villers-Cotterets o trzy kwadranse na szóstą.
Natychmiast obudził doktora Raynala, aby mu powiedzieć, że Katarzyna ma się lepiej, i poradzić się, co dalej robić.
Doktór wypytywał go o wiele rzeczy i poczciwy chłopiec, chociaż był nader ostrożny w swych opowiadaniach, ku wielkiemu zdziwieniu przekonał się, że doktór o wszystkiem, co zaszło między nim i Katarzyną, wie prawie tak dobrze, jak gdyby gdzieś w kącie pokoju, za firankami okien lub łóżka, przysłuchiwał się ich rozmowie.
Doktór przyrzekł, iż będzie w ciągu dnia na folwarku, a tymczasem zalecił, aby podawano Katarzynie zawsze z tej samej beczki, i pożegnał Ludwika, który długo rozmyślał nad temi słowami zagadkowemi, aż wreszcie zrozumiał, że doktór radził mu ciągle rozmawiać z Katarzyną o Izydorze de Charny.
Od doktora udał się do matki Colombe.
Roznosicielka mieszkała na rogu ulicy Lormet, to jest na drugim końcu miasta.
Nadszedł, kiedy drzwi otwierała.
Matka Colombe była wielka przyjaciółką ciotki Anieli; ale ta przyjaźń dla ciotki nie przeszkadzała jej cenić i bratanka.
Pitoux, wchodząc do sklepu matki Colombe, pełnego pierników i cukru owsianego, zrozumiał po raz pierwszy, że jeżeli chce z powodzeniem ułożyć się z roznosicielką co do listów Katarzyny, musi ją jeżeli nie przekupić, to przynajmniej czemś sobie ująć.
Kupił więc dwie laski cukru owsianego i paczkę pierników.
Po zapłaceniu tego sprawunku przystąpił do interesu.
Były poważne trudności.
Listy, podług przepisów, winny być wydawane tylko adresatom, albo przynajmniej osobom, upoważnionym przez nich.
Matka Colombe wierzyła słowom Pitoux, ale wymagała upoważnienia piśmiennego.
Pitoux widział, że trzeba było uczynić ofiarę.
Przyrzekł nazajutrz przynieść kwit z odbioru listu, jeżeli będzie list, a nadto upoważnienie od Katarzyny do odbierania wszystkich listów następnych.
Przyrzeczenie to poparł zakupem drugiej partji cukru owsianego i pierników.
Jakże tu odmówić ręce, która tak szczodrze czym zakupy...
Słabo się tylko opierała matka Colombe, i upoważniła Pitoux do pójścia z sobą na pocztę, gdzie miała mu oddać list do Katarzyny, gdyby się jaki znalazł.
Pitoux udał się za nią, zajadając swe cztery laski cukru owsianego i dwie paczki pierników.
Nigdy, przenigdy nie pozwoliłby sobie na taki wybryk ale wiemy, że dzięki hojności doktora Gilberta, Pitoux był bogatym.
Przechodząc przez rynek, wlazł na poręcz od wodotrysku, przyłożył usta do jednego z czterech kranów wyrzucających podówczas wodę z tej fontanny miejskiej, i przez pięć minut chłonął cały strumień. Schodząc z fontanny, obejrzał się dokoła i spostrzegł jakby budynek teatralny, wystawiony na środku rynku.
Wtedy przypomniał sobie, że w chwili odjazdu jego, była mowa o zebraniu się w Villers-Cotterets, dla założenia federacji pomiędzy tem głównem miastem powiatu a okolicznemi miasteczkami.
Rozmaite wypadki prywatne, gromadzące się koło niego usunęły mu z myśli ten wypadek polityczny, który nie pozbawiony był jednak pewnej doniosłości.
Przyszły mu wówczas na myśl te dwadzieścia pięć dukatów, które przy odjeździe z Paryża dał mu doktór Gilbert dla gwardji narodowej Haramontu.
I podniósł głowę z dumą na myśl, jak dzięki tym dwudziestu pięciu dukatom, świetnie wyglądać będzie trzydziestu ludzi, których ma pod rozkazami.
To dopomogło mu do strawienia dwóch paczek pierników i czterech lasek cukru owsianego, które, połączone z garncem wody, pomimo obfitości soków gastrycznych, jakiemi natura go obdarzyła, mogły były mu zaciężyć w żołądku, gdyby nie ten dzielny środek trawiący, jakim jest zadowolenie miłości własnej.