Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
PITOUX GEOGRAFEM.

Kiedy Pitoux pił, trawił, rozmyślał, matka Colombe wyprzedziła go i wchodziła na pocztę.
Ale Pitoux nie niepokoił się o to: piętnastu krokami dogonić mógł matkę Colombe.
Stąpnął otóż piętnaście razy i przybył na pocztę w chwili, gdy niewiasta wychodziła z paczką listów w ręku.
Pomiędzy niemi jeden był w wykwintnej kopercie i zalotnie zapieczętowany lakiem.
List ten był pod adresem Katarzyny Billot.
Na ten to list widocznie oczekiwała Katarzyna.
Zgodnie z zawartą umowa, list doręczony został przez roznosicielkę nabywcy pierników, który natychmiast wyruszył ku Pisseleu, uradowany i smutny razem: uradowany z tego szczęścia, jakie przyniesie Katarzynie, smutny zaś, że szczęście to przybywa dla dziewicy ze źródła, którego woda tak gorzka jest dla jego ust.
Ale pomimo goryczy tej, poseł miał tak poczciwa naturę, że dla prędszego doręczenia tego przeklętego listu, przeszedł nieznacznie ze stępa do kłusa, z kłusa do cwału.
O pięćdziesiąt kroków od folwarku zatrzymał się nagle, słusznie pomyślawszy, że jeżeli przybędzie zadyszany i okryty potem, zwrócić może na siebie uwagę ojca Billot, który jakby już stał na ciasnej i kolczastej drodze podejrzeń.
Choćby więc miał spóźnić się minutę lub dwie, postanowił krokiem poważniejszym przebyć ten kawałek drogi; szedł więc z powagą jak owi powiernicy w tragedji, do których podobnym uczyniło go zwierzenie Katarzyny, gdy wreszcie przechodząc obok pokoju chorej, spostrzegł, że dozorczyni, zapewne ażeby wpuście nieco świeżego powietrza, uchyliła okno.
Pitoux wcisnął najprzód nos, a potem oko w szczelinę; dalej posunąć się nie pozwoliła mu klamka u okna.
Ale dosyć mu było zobaczyć, że Katarzyna nie śpi i oczekuje na niego; a Katarzynie również to wystarczało, że spostrzegła Pitoux, czyniącego tajemnicze znaki.
— List?... — wykrzyknęła dziewica — list!...
— Cicho!... odpowiedział Pitoux.
I, patrząc przed siebie okiem kłusownika, chcącego stropić straż całego leśnictwa i widząc się zgoła samotnym, rzucił list przez szczelinę, i to tak zręcznie, że padł prawie na samą poduszkę Katarzyny.
Potem nie czekając na podziękowanie, którego mógł być pewnym, cofnął się i poszedł ku drzwiom dworku, na którego progu zastał Billota.
Gdyby nie mur wystający szczęśliwie, dzierżawca byłby widział całą tę scenę, a przy usposobieniu, w jakiem był teraz, Bóg wie, coby się stało, skoroby podejrzenie jego zamieniło się w pewność.
Poczciwy Pitoux nie spodziewał się spotkać oko w oko z dzierżawca, i uczuł, że się zaczerwienił po same uszy.
— O!... przestraszyliście mnie, panie Billot — rzekł.
— Przestraszyłem ciebie, Pitoux!... dowódcę gwardii narodowej!... zwycięzcę Bastylji!...
— Cóż robić!... — rzekł Pitoux, — przychodzą takie chwile, kiedy człowiek nagle...
— A tak!... — odparł Billot, — kiedy ktoś spodziewa się spotkać córkę, a spotyka ojca, nieprawdaż?...
— O!... co to, to nie, panie Billot, — odrzekł Pitoux; — nie spodziewałem się spotkać panny Katarzyny, o!... nie. Lubo czuje się coraz lepiej, jak mam nadzieję, zbyt jeszcze jest słabą, aby mogła powstać.
— I nie masz jej nic do powiedzenia?... — zapytał Billot.
— Komu?...
— Katarzynie.
— Owszem. Mam jej donieść, że pan Raynal będzie tu w ciągu dnia; ale kto inny może jej powiedzieć to samo tak dobrze, jak i ja.
— A tobie zapewne jeść się chce?...
— Jeść?... hm... tak!...
— Jakto!... hm... tak!... nie chce ci się jeść?... — zawołał dzierżawca.
Pitoux spostrzegł się, że palnał głupstwo. Pitoux niegłodny o godzinie ósmej zrana, to równowaga w naturze zachwiana.
— Jużciż jeść mi się chce!... — rzekł.
— To wejdź i jedz; robotnicy jedzą właśnie śniadanie, i musieli miejsce dla ciebie zostawić.
Pitoux wszedł, a Billot jeszcze powiódł za nim oczyma, lubo dobroduszność chłopca prawie rozwiała jego podejrzenia. Widział, jak zasiadł przy stole i rzucił się na kawał słoniny z chlebem, jakby nie miał w żołądku dwóch paczek pierników i czterech lasek cukru owsianego, zakropionych garncem wody.
Prawda i to, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, żołądek Pitoux musiał już odzyskać swobodę.
Pitoux nie umiał robić wiele rzeczy naraz, ale co robił, dobrze robił.
Obarczony zleceniem przez Katarzynę, spełnił dobrze; wezwany na śniadanie przez Billota, jadł także dobrze.
Billot patrzył wciąż na niego, ale widząc, że nie odwraca oczu od talerza, że myśl jego spoczęła na butelce jabłecznika, stojącej przed nim, że wzrok jego ani razu nie spoczął na drzwiach Katarzyny, uwierzył wreszcie, iż wycieczka Pitoux do Villers-Cotterets nie miała innego celu.
Przy końcu śniadania drzwi od pokoju Katarzyny otworzyły się, wyszła pani Clement i ukazała się w kuchni z pokornym uśmiechem dozorczyni. Przyszła także na filiżankę kawy.
Pani Billot, zobaczywszy ją, zbliżyła się do niej zaraz.
I ona i mąż pytali o zdrowie Katarzyny.
— Wciąż coraz lepiej — odpowiedziała pani Clement, — w tej chwili jednak, zdaje mi się, że panna Katarzyna ma trochę maligny.
— Jakto!... — zawołał ojciec Billot — więc gorączką powróciła?
— O! moje biedne dziecko!... — bolała zcicha matka.
Pitoux podniósł głowę i słuchał.
— Tak prawiła pani Clement — mówi o mieście, nazywającem się Turyn, o kraju nazywającym się Sardynją, i przywołuje pana Pitoux, ażeby jej powiedział, co to za miasto, i co to za kraj.
— Jestem do usług! — rzekł Pitoux, dopijając resztę jabłecznika i ocierając usta rękawem.
Wzrok Billota zatrzymał go w tej chwili.
— Jeżeli tylko — dodał — pan Billot uzna za właściwe, ażebym dał pannie Katarzynie żądane objaśnienie.
— Czemu nie? — rzekła matka Billot. — Skoro cię wzywa, idź do niej, kochany chłopcze; tembardziej, iż pan Raynal oświadczył, że jesteś dobrym pomocnikiem medycyny.
— A prawda! — odezwał się naiwnie Pitoux — spytajcie panią Clement, jakeśmy dobrze pielęgnowali oboje pannę Katarzynę tej nocy... Pani Clement nie spała ani chwili — zacna to niewiasta! ani ja też nie zmrużyłem oczu.
Było to bardzo zręcznie ze strony Pitoux tak delikatnie pochwalić dozorczynie. Spała ona wyśmienicie od północy do szóstej zrana, przeto oświadczenie, że nie zmrużyła oka ani na chwile, było zaskarbieniem sobie jej przyjaźni, więcej nawet, bo łaski.
— To dobrze! — rzekł ojciec Billot; — skoro Katarzyna wzywa cie, idź do niej. Nadejdzie może chwila, w której wzywać będzie i nas, matkę i mnie.
Pitoux czuł instynktownie burze w powietrzu, i jak pasterz w polu, lubo gotów się na nią narazić, szukał przecie zawczasu schronienia dla ukrycia głowy.
Schronieniem tem było Haramont.
W Haramoncie był królem. Co mówię, królem? Więcej niż królem: był dowódcą gwardji narodowej! był Lafayettem! Miał wreszcie obowiązki, wzywające go do Haramontu.
Obiecywał też sobie, że po załatwieniu spraw Katarzyny, wróci niebawem do Haramontu.
Ten powziąwszy projekt, wszedł do pokoju chorej.
Katarzyna oczekiwała nań niecierpliwie. Z płomienia w oczach, z rumieńca na licach, możnaby rzeczywiście wnosić, że, jak mówiła pani Clement, ma gorączkę.
Zaledwie Pitoux zamknął drzwi od pokoju Katarzyny, gdy dziewczyna, poznając go po chodzie, i wreszcie, czekając nań blisko półtorej godziny, odwróciła się doń i wyciągnęła ręce.
— A! to ty, Ludwiku! — rzekła — jak późno przyszedłeś.
— Nie moja to wina, panno Katarzyno — rzekł Pitoux; — ojciec wasz mnie zatrzymał.
— Ojciec?
— Tak, on... O! musi się on czegoś domyślać. A ja przytem — dodał Pitoux z westchnieniem — nie śpieszyłem się: wiedziałem, że macie wszystko, coście mieć pragnęli.
— Tak, tak... — odrzekła Katarzyna, spuszczając oczy; — tak, dziękuje ci.
I cichym głosem dodała:
— Dobrym jesteś, Ludwiku, i kocham cię bardzo.
— Ty sama dobrą jesteś, panno Katarzyno — odpowiedział Pitoux, prawie płacząc; wiedział bowiem, że cała ta dla niego przyjaźń jest tylko odbiciem miłości dla innego, a w głębi duszy, jakkolwiek skromnym był ten dzielny chłopiec, czuł się upokorzonym przez to, że jest tylko księżycem Izydora.
Dodał też żywo:
— Przyszedłem tu, panno Katarzyno, ponieważ powiedziano mi, że pragniecie czegoś się dowiedzieć...
Katarzyna podniosła rękę do serca: szukała listu Izydora, zapewne, ażeby zaczerpnąć w nim odwagi do wypytywania Pitoux.
Czyniąc wreszcie wysiłek, spytała:
— Ludwiku, ty, który jesteś uczonym, czy możesz ml powiedzieć, co to jest Sardynja?
Pitoux przywołał wszystkie swe wspomnienia geograficzno.
— Czekajcie-no... zaraz... zaraz... — rzekł — muszę ja to wiedzieć. W liczbie przedmiotów, których ksiądz Fortier miał pretensję nas uczyć, była i geografja. Zaraz... Sardynja... aha!... Gdyby mi tylko przyszedł na pamięć pierwszy wyraz, powiedziałbym wam wszystko.
— O! przypomnij sobie, przypomnij, Ludwiku!... — mówiła Katarzyna, składając ręce.
— Ba! już też sobie przypominam. Sardynja... Sardynja... Aha! już wiem.
Katarzyna odetchnęła.
— Sardynja — mówił Pitoui — Sardynja Rzymska, jedna z trzech wielkich wysp morza Śródziemnego, na południe Korsyki, od której oddziela ją cieśnina Św. Bonifacego, stanowi cześć państwa Sardyńskiego, które od niej otrzymało nazwą. Ma pięćdziesiąt cztery tysiące mieszkańców, ze stolicą Cagliari. Oto jest Sardynja, panno Katarzyno.
— O! jakiś ty szczęśliwy, Ludwiku, że wiesz tyle rzeczy! — rzekła Katarzyna.
— To prawda — odpowiedział Pitoux dosyć zadowolony w swej miłości własnej — to prawda, że mam niezłą pamięć.
— A teraz — zapytała Katarzyna z mniejszą nieśmiałością — kiedy mi powiedziałeś, co jest Sardynja, czy zechcesz mi powiedzieć, co jest Turyn?
— Turyn?... — powtórzył Pitoux — a tak, panno Katarzyno; będzie mi bardzo przyjemnie powiedzieć ci, co jest Turyn, ale jeżeli sobie przypomną.
— O! staraj się przypomnieć sobie, bo to rzecz najważniejsza, Ludwiku.
— Ha! skoro najważniejsza — rzekł Pitoux — to trzeba będzie... Jeżeli wreszcie nie przypomną sobie, to poszukam.
— Kiedy bo... kiedy... — nalegała Katarzyna — jabym wolała dowiedzieć się natychmiast... Przypomnij sobie, kochany mój Ludwiku, przypomnij...
I Katarzyna wymówiła te słowa głosem tak pieszczotliwym, że dreszcz przeszedł po całem ciele Pitoux.
— Zaraz, panno Katarzyno, zaraz — odpowiedział.
Katarzyna pożerała go oczyma.
Pitoux odrzucił głową w tył, jakby szukał na suficie.
— Turyn — rzekł Turyn... Do licha! to rzecz trudniejsza niż Sardynja... Sardynja jest wielka wyspa na morzu śródziemnem, a trzy są tylko na niem takie wyspy: Sardynia, należąca do króla Piemontu; Korsyka do króla francuskiego, i Sycylia do króla neapolitańskiego; kiedy Turyn to tylko prosta stolica.
— Jakto, mówiłeś o Sardynii, kochany Ludwiku?
— Mówiłem, że należy do króla Piemontu, i zdaje mi się, że mam słuszność.
— Właśnie, właśnie... to samo, kochany mój Ludwiku, Izydor pisze w liście, że jedzie do Turynu w Piemoncie.
— Aha! — odezwał się Pitoux — teraz rozumiem... Dobrze! dobrze! dobrze! To do Turynu pan Izydor został posłany przez króla, i wy mnie wypytujecie dla dowiedzenia się, gdzie się znajduje pan Izydor...
— A dlaczegóżbym cię wypytywać miała — odparła dziewczyna — jeśli nie dlatego? Co mnie tam obchodzą Sardynia, Piemont, Turyn?... Dopóki go tam nie było, nie wiedziałam co jest ta wyspa i ta stolica, i nie troszczyłam się o to. Ale on pojechał do Turynu... rozumiesz, kochany Ludwiku? i ja chcę wiedzieć, co to jest Turyn...
Pitoux wydał ciężkie westchnienie, potrząsnął głową, ale niemniej czynił wszelkie wysiłki, ażeby zadowolnić Katarzynę.
— Turyn — rzekł — poczekajcie-no... stolica Piemontu... Turyn... Turyn... aha! już wiem... Turyn, Bodincemagias, Taurasia, Colonia Julia, Augusta Taurinorum u starożytnych; dziś stolica Piemontu i państwa Sardyńskiego; jedno z najpięknieiszych miast w Europie. Ludności ma 125 tysięcy; król panujący Karol-Emmanuel... Oto jest Turyn, panno Katarzyno.
— A jak daleko do Turynu z Pisseleu, panie Ludwiku? Ty, co wiesz wszystko, musisz wiedzieć i to...
— To jest — rzekł Pitoux — mogę wam powiedzieć, w jakiej odległości Turyn jest od Paryża; ale od Pisseleu, to trudniej.
— To powiedz najprzód od Paryża... a do tego dodamy te dziewięć mil, jakie oddzielają Pisseleu od Paryża.
— A! prawda! — podchwycił Pitoux.
I recytując dalej swą wiedzę:
— Odległość od Paryża — mówił — mil sto; od Rzymu pięćdziesiąt ośm; od Konstantynopola...
Dla mnie dosyć wiedzieć tylko od Paryża, mój kochany panie Pitoux... Sto i dziewięć, to sto dziewięć mil odległości ode mnie... Przed trzema dniami on był tu... o pół mili... pod moim bokiem... Dziś... — dodała Katarzyna, wybuchając płaczem i załamując ręce — dziś jest o sto dziewięć mil ode mnie!...
— O! jeszcze nie! — zauważył nieśmiało Pitoux: — wyjechał dopiero onegdaj... znajduje się zaledwie nawpół drogi...
— Gdzie zatem jest?
— Tego nie wiem — odpowiedział Pitoux. — Ksiądz Fortier uczył nas, co są państwa i stolice, ale nic nam nie mówił o drogach, które do nich prowadzą.
— Więc tyle tylko wiesz, kochany mój Ludwiku?
— Tyle tylko — rzekł geograf, upokorzony tem, że tak prędko doszedł do granic swej wiedzy; — wiem jeszcze, że Turyn jest zbiegowiskiem arystokratów.
— Co to znaczy?
— To znaczy, panno Katarzyno, że w Turynie zebrali się wszyscy książęta, wszystkie księżne i wszyscy wychodźcy: hrabia d‘Artois, książę Kondeusz, pani Polignac, słowem, mnóstwo złoczyńców, spiskujących przeciw narodowi, którym kiedyś poucinają głowy, trzeba mieć nadzieję, bardzo dowcipnym przyrządem, nad którym pracuje doktór Guillotin.
— O! panie Pitoux!...
— Co, panno Katarzyno?...
— Stajesz się znowu srogim, jak za pierwszym swym powrotem z Paryża.
— Srogim!... ja?... — rzekł Pitoux. — A! prawda... Tak, tak, tak!... Pan Izydor jest jednym z tych arystokratów, i obawiasz się o niego...
I z nowem ciężkiem westchnieniem, których już naliczyliśmy kilka:
— Nie mówmy już o nim — dodał Pitoux — mówmy o tobie, panno Katarzyno, i o sposobie, w jaki mogę ci być użyteczny.
— Kochany panie Ludwiku — rzekła Katarzyna — list, który otrzymałam dzisiaj, nie będzie zapewne ostatnim.
— Więc chcesz, panno Katarzyno, ażebym chodził i po następne?...
— Ponieważ byłeś już tak dobrym...
— Więc mam pozostać nim i nadal?...
— Tak.
— I owszem.
— Pojmuiesz; że ja pod nadzorem ojca, nie będę mogła chodzie do miasta.
— O! ależ trzeba pannie Katarzynie wiedzieć, że on i mnie pilnuje trochę; widziałem to po jego oczach.
— Tak; ale ciebie pilnować nie będzie aż w Haramoncie, możemy umówić się o miejsce, w którem będziesz składał listy.
— Bardzo dobrze! — odpowiedział Pitoux — naprzykład ta wielka wierzba, wydrążona, nieopodal od miejsca, gdzie pannę znalazłem zemdlona?
— Dobrze — odrzekła Katarzyna — to niedaleko od folwarku, a dość daleko od okien. Więc staje na tem, że listy tam będą składane.
— Dobrze, panno Katarzyno.
— Tylko będziesz uważał, ażeby cie nikt nie zobaczył.
— Spytaj gajowych z Longpre, z Taille-Fontaine i z Montaigu czy mnie widzieli, chociaż im zdmuchiwałem tuzinami króliki!... Ale ty... ty, panno Katarzyno, jakże zrobisz, ażeby dostać się do tych listów?
— Ja?... O! ja — rzekła Katarzyna z uśmiechem pełnym nadziei i woli — ja postaram się wyzdrowieć bardzo prędko!
Pitoux wydał najcięższe z dotychczasowych westchnień.
W tej chwili drzwi się otworzyły i wszedł doktór Raynal.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.