Hrabina Charny (1928)/Tom III/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Cała ta scena, kiedy pan de Choiseul groził człowiekowi przemawiającemu w imieniu Zgromadzenia, odbyła się tak, iż tenże zdawał się nawet nie widzieć, że uniknął śmierci.
Zresztą był on zajęty zupełnie czem innem, niż obawą; nie można się było na wyrazie twarzy jego omylić, była to twarz strzelca, który widzi zgromadzonych w jednym dole: lwa, lwicę i lwiątka, co jego jedyne dziecię pożarli.
Jednak na wyraz więźnie, na który wyskoczył pan de Choiseul, król podniósł się.
— Więźniami! więźniami w imieniu Zgromadzenia narodowego! Co to znaczy? Nie rozumiem.
— A jednak to bardzo proste... odpowiedział ów człowiek — i łatwe do zrozumienia. Mimo przysięgi nie opuszczania Francji, uciekłeś, Najjaśniejszy Panie, nocną porą, zdradzając własne słowo, zdradzając naród. Więc naród stanął pod bronią i przemawia do ciebie głosem ostatniego z twych poddanych, który chociaż z dołu pochodzi, niemniej jest potężny: Najjaśniejszy Panie, w imieniu Zgromadzenia narodowego, jesteś moim więźniem!
W sąsiednim pokoju dał się słyszeć głos potakujący, a za nim brawo szalone.
— Najjaśniejsza Pani, Najjaśniejsza Pani!... szepnął pan de Choiseul, do ucha królowej, gdyby nie litość twoja dla tego człowieka, nie znosiłabyś podobnej obrazy.
— To wszystko nic, jeśli się pomścimy!... rzekła zcicha królowa.
— Tak... podjął książę — ale jeśli nie pomścimy się?...
Królowa boleśnie jęknęła, Ale ręka Oliviera przez ramię pana de Choiseul dotknęła zlekka ręki królowej.
Marja-Antonina żywo się odwróciła.
— Pozwólcie mówić temu człowiekowi, szepnął hrabia pocichu — ja go biorę na siebie...
Tymczasem król, ogłuszony nowym ciosem patrzył ze zdziwieniem na nową osobistość, która tak energicznym przemawiała językiem, w imieniu narodu i Zgromadzenia narodowego; łączyła się tu także pewna ciekawość; bo zdawało się Ludwikowi XVI, jakkolwiek nie pamiętał, że już raz widział tego człowieka.
— Więc wreszcie... rzekł — czego chcecie odemnie? Mówcie...
— Najjaśniejszy Panie, chcę, abyś ani ty, ani twoja rodzina, kroku ku granicy nie zrobili.
— I przybywasz zapewne z tysiącami ludzi, aby tamować mi przejście? — rzekł król.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, sam jestem, a raczej jest nas dwóch; adjutant generała Lafayette i ja, prosty wieśniak; ale Zgromadzenie wydało dekret i liczyło na nas, że go wykonamy.
— Dajcie mi ten dekret, rzekł król, niech go zobaczę.
— Nie ja mam, lecz mój towarzysz. Mój towarzysz wysłany jest od Zgromadzenia i od pana de Lafayette, aby wykonać rozkazy narodu, mnie wysłał pan Bailly, a przedewszystkiem ja sam się wyprawiłem, aby czuwać nad towarzyszem moim i palnąć mu w łeb, gdyby się zawahał.
Królowa, pan de Choiseul, pan de Damas, patrzyli po sobie zdziwieni; widzieli zawsze lud uciśniony lub wściekły, błagający łaski lub mordujący; po raz pierwszy stawał spokojny, silny, z założonemi rękami, przemawiający w imieniu prawa.
Dlatego Ludwik XVI, pojąwszy, że nie można niczego się spodziewać po takim człowieku, zapytał:
— Gdzież więc jest twój towarzysz?
— Tam, rzekł, za mną.
I uczyniwszy krok naprzód, odsłonił drzwi, przez które ujrzano młodzieńca w mundurze, opartego o okno.
Po twarzy łzy mu płynęły, a w ręku trzymał papier.
Był to pan Romeuf, ów młody adjutant generała Lafayetta, z którym czytelnik zapoznał się, kiedy pan Ludwik de Bouillé przybył do Paryża.
Pan de Romeuf, jak to wiemy z rozmowy jego wtedy z młodym rojalistą, był szczerym patrjotą; ale podczas dyktatury pana de Lafayette w Tuileries, obowiązany czuwać nad królową, umiał w obejściu się z nią okazać tyle pełnej uszanowania delikatności, że królowa kilka razy wdzięczność mu swą wyrażała.
Dlatego ujrzawszy go:
— O!... zawołała przykro zdziwiona — to pan? Potem z westchnieniem bolesnem kobiety, która widzi upadającą potęgę, podług niej niezwyciężoną:
— O!... dodała — nie uwierzyłabym nigdy!...
— Dobrze!... szepnął z uśmiechem drugi wysłaniec — widać, że potrzebny tu byłem.
Pan de Romeuf zbliżył się powoli ze spuszczonemi oczyma, trzymając w ręku dekret.
Król niecierpliwie wyrwał go młodzieńcowi.
A przeczytawszy, odezwał się:
— Niema już króla we Francji.
Towarzysz pana de Romeuf uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć:
— Wiem o tem!...
Na te słowa króla, królowa postąpiła ku niemu jakby z zapytaniem.
— Słuchaj, Najjaśniejsza Pani!... rzekł. Oto dekret, który Zgromadzenie ośmieliło się wydać.
I przeczytał głosem drżącym z oburzenia co następuje: „Zgromadzenie poleca, aby minister spraw wewnętrznych wysłał kurjerów do departamentów z nakazem do wszystkich urzędników publicznych, albo gwardji narodowej, albo wojska linjowego, ażeby zatrzymać każdą osobę wyjeżdżającą z królestwa, jak również nie pozwolić przewozić ani broni, ani amunicji, ani złota, ani srebra, ani koni, ani powozów; a w razie, gdyby kurjerzy dogonili króla, lub kogokolwiek z rodziny królewskiej, i tych, którzyby pomagali w ucieczce, wyżej wymienieni urzędnicy, gwardja narodowa i wojsko linjowe, powinni przedsięwziąć wszelkie środki, aby wyjazdowi temu przeszkodzić i następnie zdać sprawę ciału prawodawczemu“.
Królowa słuchała w odrętwieniu; a gdy król skończył, skłaniając głowę, jakby chciał zebrać myśli:
— Daj mi to!... rzekła, wyciągając rękę po fatalny dekret. — Niepodobna!...
Tymczasem towarzysz pana de Romeuf, upewnił uśmiechem gwardzistów i patrjotów z Varennes.
Ten wyraz „niepodobna“, wymówiony przez królowę, zaniepokoił ich, chociaż wysłuchali dekretu od początku do końca.
— O! czytaj pani!... rzekł król z goryczą — jeżeli wątpisz, czytaj: to pismo ma podpis prezesa Zgromadzenia narodowego.
— A któż to ośmielił się podpisać podobny dekret?
— Szlachcic, Najjaśniejsza Pani — odparł król — margrabia de Beauharnais!
Czy nie jest to rzeczą dziwną i dowodzącą związków przeszłości z przyszłością, że ten dekret, zatrzymujący króla i królewską rodzinę, podpisany został imieniem nieznanem dotąd, a które tak świetnie wiąże się z początkiem historji XIX stulecia?...
Królowa ujęła dekret i przeczytała go ze zmarszczonemi brwiami, z zaciśniętemi usty.
Następnie król odebrał go jej, aby raz jeszcze przeczytać, i rzucił na łóżko, gdzie nie wiedząc o niczem, spały dzieci królewskie.
Ale królowa, widząc to, nie mogła się dłużej powstrzymać. Skoczyła prędko i chwyciwszy papier, zgniotła go w ręku, a rzucając zdaleka od siebie, zawołała:
— O!... panie, ostrożnie!... nie chcę, aby ten papier walał moje dzieci!...
Wielkie oburzenie powstało w sąsiednim pokoju. Gwardziści chcieli wtargnąć do komnaty, gdzie byli dostojni zbiegowie.
Adjutant generała Lafayette krzyknął z przerażenia.
Jego towarzysz wydał okrzyk wściekłości.
— A!... mruknął przez zęby — znieważają Zgromadzenie, znieważają naród!... to dobrze!...
I zwracając się ku ludziom, do walki podburzonym, którzy zapełniali przyległy pokój, zbrojni w karabiny, pałasze i kosy:
— Do mnie, obywatele!... — zawołał.
Ci ruszyli się na to wezwanie i Bóg wie, coby zaszło z zetknięcia się podwójnego gniewu, kiedy wtem Charny, który dotąd trzymał się na uboczu, wyskoczył i chwytając za rękę nieznanego gwardzistę:
— Proszę na słowo, panie Billot — rzekł, mam coś do powiedzenia, Billot, bo on to był, krzyknął ze zdziwienia, zbladł jak śmierć, zawahał się chwilę, ale, wkładając do pochwy szablę na pół wyjętą, odrzekł:
— Niech i tak będzie!... I ja mam ci także coś do powiedzenia, panie de Charny.
I idąc ku drzwiom, rzekł:
— Obywatele, ustąpcie się przed nami. Muszę się rozmówić z tym oficerem; ale bądźcie spokojni, ani lew, ani lwica, ani lwiątka nie wymkną się nam. Ja odpowiadam za nich!...
I jakby ten człowiek nikomu, oprócz Oliviera, nieznany, miał prawo rozkazywać, wszyscy wyszli, cofając się i zostawiając pierwszy pokój wolny.
Każdy z nich miał coś do opowiadania towarzyszom, a do zalecenia patrjotom, aby czujną trzymali straż.
Tymczasem Charny mówił do królowej:
— Pan de Romeuf twoim jest, Najjaśniejsza Pani; załatwij się z nim, jak można najlepiej.
A tem łatwiejszem to było, że Charny wyszedłszy z pokoju, oparł się o drzwi tak, że niktby przez nie przejść nie mógł, nawet Billot.