Hrabina Charny (1928)/Tom III/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
NIENAWIŚĆ CZŁOWIEKA Z LUDU.

Ci dwaj ludzie, pozostawszy sam na sam, patrzyli na się chwilę, tak, że wzrok szlachcica nie mógł przybić do ziemi oczu człowieka z ludu.
Co większa, Billot przemówił pierwszy.
— Pan hrabia raczył mi oznajmić, że ma mi coś do powiedzenia. Czekam na łaskawe przemówienie.
— Skąd to pochodzi, panie Billot... zapytał Olivier de Charny, że zastaję cię tu obarczonego posłannictwem zemsty?... Miałem cię za naszego przyjaciela, za przyjaciela szlachty, za dobrego i wiernego poddanego króla.
— Byłem dobrym i wiernym poddanym króla, panie hrabio; byłem, nie powiem waszym przyjacielem, podobny zaszczyt nie dla takiego biednego dzierżawcy jak ja, ale byłem waszym pokornym sługą.
— A więc?...
— A więc, widzicie, panie hrabio, nie jestem już ani jednym ani drugim...
— Nie rozumiem cię, panie Billot.
— Dlaczego masz mnie rozumieć, panie hrabio?... Czy ja was pytam o przyczyny waszej wierności dla króla, waszego poświęcenia dla królowej?... Nie. Przypuszczam, że macie powody działać tak a nie inaczej, a ponieważ jesteście człowiekiem uczciwym i rozumnym, sądzę, że powody pańskie są dobre, a przynajmniej szczere. Nie posiadam pańskiego wysokiego stanowiska panie hrabio, nie posiadam pańskiej wiedzy; jednakże znasz mnie lub znałeś, jako człowieka także uczciwego i rozsądnego. Musisz więc przypuścić panie hrabio, że i ja również mam swoje powody, jeżeli nie dobre, to przynajmniej szczere...
— Panie Billot... rzekł Charny, który zgoła nie znał przyczyny nienawiści, jaką dzierżawca mógł mieć przeciw szlachcie lub monarchji, niedawno jeszcze znałem cię innym niż dzisiaj.
— Nie przeczę.... odrzekł Billot z gorzkim uśmiechem — znałeś mnie pan zgoła innym, i powiem ci, panie hrabio, jakim byłem. Byłem prawdziwym patrjotą, poświęconym dwom ludziom i jednej rzeczy: tymi dwoma ludźmi byli: król i pan Gilbert; tą rzeczą był mój kraj.
Pewnego dnia agenci królewscy przybyli do mnie i siłą, oraz podstępem, wydarli mi szkatułkę, drogi depozyt powierzony mi przez pana Gilberta. Zaledwie się zwolniwszy, przybyłem do Paryża dnia trzynastego lipca wieczorem. Było to przy tłumnem obnoszeniu popiersia księcia Orleańskiego i pana Neckera, przy okrzykach: „Niech żyje książę Orleański!... Niech żyje pan Necker!....“
Nie czyniło to wielkiej krzywdy królowi, a jednak żołnierze królewscy rzucili się na nas. Widziałem biedaków, którzy nie zawinili niczem innem tylko okrzykiwaniem dwóch ludzi, zapewne im nieznanych, a przecież padali koło mnie, jedni z głową rozciętą pałaszem, drudzy z piersią przedziurawioną kulami. Widziałem, jak pan Lambescq, przyjaciel króla, ścigał w Tuileries kobiety i dzieci, które wcale nie krzyczały, jak zdeptał kopytami końskiemi siedemdziesięcio-letniego starca. To mnie cokolwiek poróżniło z królem.
Nazajutrz byłem na pensji u małego Sebastjana i dowiedziałem się od biednego chłopca, że ojciec jego siedzi w Bastylji, z rozkazu królewskiego, wyjednanego przez jakąś damę dworską!... I mówiłem sobie w duchu, że król, uchodzący za tak dobrego, musi mieć wśród tej dobroci ciężkie chwile błędu, nieświadomości lub zapomnienia i ażeby naprawić, ile było w mej możności, złe, wyrządzone w takich chwilach błędu, nieświadomości lub zapomnienia, przyczyniłem się całą moją mocą do zdobycia Bastylji.
Przybyliśmy tam nie bez trudu; żołnierze królewscy strzelali do nas, zabili nam dwustu ludzi blisko, co mi znowu dało sposobność być innego zdania, niż wszyscy, o tej wielkiej dobroci króla.
Ale nareszcie Bastylja została zdobytą; w jednem z jej więzień znalazłem pana Gilberta, dla którego kilkanaście razy narażałem się na zabicie, a radość z jego odnalezienia, dała mi zapomnieć o wielu rzeczach. Pan Gilbert powiedział mi najsamprzód, że król jest dobry, że nie wie o wielu bezeceństwach, wykonywanych w jego imieniu i że nie do niego, lecz do jego ministrów należy mieć żal. Owóż, ponieważ wszystko, co do mnie w owym czasie mówił pan Gilbert, było dla mnie słowem ewangelicznem, uwierzyłem mu. Widząc zaś pana Gilberta wolnym, a siebie i Ludwika Pitoux zdrowym, zapomniałem o strzałach z ulicy św, Honorjusza, o ataku w Tuileries, o dwustu blisko ludziach zabitych przez „fujarkę“ księcia saskiego i o uwięzieniu pana Gilberta, na żądanie jakiejś damy dworskiej...
Ale przepraszam pana hrabiego... rzekł Billot, przerywając sobie — wszystko to pana nie obchodzi i nie po to wezwałeś mnie sam na sam, ażeby słuchać bredni biednego chłopa bez edukacji; pan jesteś wielkim panem i zarazem uczonym.
I Billot chciał wziąć za klamkę, aby wrócić do pokoju króla.
Ale Charny go zatrzymał.
Dla zatrzymania go Charny miał dwa powody:
Pierwszym było, iż dowiedział się o przyczynach tej nieprzyjaźni Billota, który w podobnem położeniu miał znaczenie;! drugi, że zyskiwał na czasie.
— Nie!... — rzekł — opowiedz mi wszystko, kochany panie Billot; wiesz, jaką mamy dla ciebie przyjaźń, biedni bracia moi i ja, a to, co mi mówisz obchodzi mnie bardzo żywo.
Na te słowa: „biedni bracia moi“, Billot uśmiechnął się gorzko.
— A więc powiem panu wszystko, panie hrabio — rzekł — i żałuję, że „wasi biedni bracia“, jeden zwłaszcza, pan Izydor, nie mogą mnie słyszeć.
Billot wyrazy te: „zwłaszcza pan Izydor“, wymówił z tak osobliwszym akcentem, że Charny powściągnął ruch bólu, jaki imię jego ukochanego brata wzbudziło mu w duszy i, nic nie odpowiedziawszy Billotowi, który widocznie nie wiedział o nieszczęściu, jakiemu uległ ten brat, którego nieobecności żałował, skinął nań, ażeby mówił dalej.
Billot tedy począł:
Kiedy król wyruszył ku Paryżowi, widziałem w nim tylko ojca, wracającego do dzieci. Szedłem z panem Gilbertem obok karety królewskiej, zasłaniając ciałem własnem tych, którzy w niej siedzieli i krzycząc z całego gardła: „Niech żyje król!...„
Była to pierwsza podróż króla, wszędzie koło niego, z przodu, z tyłu, na drodze pod nogami koni, pod kołami karety, słano tylko błogosławieństwa i kwiaty. Przed ratuszem spostrzeżono, że król nie miał już kokardy białej, ale jeszcze nie miał trójbarwnej i krzyczano: „Kokarda!... kokarda!...“ Zdjąłem moją z kapelusza i podałem mu ją; podziękował mi i przypiął do swego przy wielkich okrzykach tłumu. Pijany byłem z radości, na widok mojej kokardy u kapelusza tego dobrego króla; sam też krzyczałem: „Niech żyje król!...“ głośniej niż wszyscy. Takim zapałem przejął mnie ten dobry król, że pozostałem w Paryżu.
Zasiewy moje dojrzewały i wymagały mojej obecności, ale co mnie obchodziły zasiewy?... Byłem o tyle bogaty, żem mógł stracić jeden zbiór, a jeżeli obecność moja mogła się na co przydać temu dobremu królowi, ojcu ludu, odnowicielowi wolności francuskiej, jak my głupcy nazywaliśmy ją w owym czasie, wolałem pozostać w Paryżu raczej, niż wracać do Pisseleu. Żniwo moje, które powierzyłem staranności Katarzyny, zginęło prawie!... Katarzyna, jak się zdaje, miała co innego do roboty, niż myśleć o żniwie... Dajmy temu pokój!...
Mówiono tymczasem, że król przyjmuje rewolucję niezupełnie szczerze, że idzie krokiem opieszałym i opornym, że nie kokardę trójbarwną ale białą radby nosić u kapelusza. Ci, którzy to mówili, byli potwarcami, dowodem uczta gwardji przybocznej, kiedy królowa nie przypięła kokardy trójbarwnej, ani białej, ani narodowej, ani francuskiej, ale poprostu kokardę swego brata Józefa II, kokardę austrjacką, kokardę czarną!...
O!... wyznaję, wtedy ponowiła się moja wątpliwość, ale pan Gilbert mówił mi znowu:
— Billocie, to nie dzieło króla, ale królowej, królowa, jak kobieta, a dla kobiet trzeba pobłażania.
Ja tak mu uwierzyłem, że kiedy tłumy ściągnęły do Paryża do Wersalu dla uderzenia na zamek, lubo w duchu nie miałem im tego zupełnie za złe, stanąłem po stronie obrońców zamku. Ja też poszedłem obudzić generała Lafayette, który spał snem sprawiedliwego, zacna dusza!... i sprowadziłem go do zamku w sam czas dla ocalenia króla.
A!... tego dnia widziałem, jak księżniczka Elżbieta ściskała w objęciach generała de Lafayette, widziałem, jak królowa podała mu rękę do pocałowania; słyszałem, jak nazywała go swoim przyjacielem i powiedziałem sobie:
— Dalipan!... zdaje się, że Gilbert ma słuszność!... Jużciż przecie król, królowa i księżniczka nie ze strachu czynią takie demonstracje i gdyby nie podzielali opinji tego człowieka, to jakkolwiek pożytecznym mógłby im być w tej chwili, osoby takie nie poniżyłyby się do kłamstwa!...
I tym razem jeszcze, ubolewałem nad tą biedną królową, która była tak nieroztropną, i nad tym biednym królem, który był tylko słabym; ale jużem im do Paryża nie towarzyszył!... Ja zajęty byłem w Wersalu; wiecie czem, panie de Charny....
Hrabia westchnął głęboko.
— Powiadają, mówił dalej Billot, że ta druga podróż niezupełnie była tak wesołą, jak pierwsza; powiadają, że zamiast błogosławieństw były przekleństwa, zamiast wiwatów, okrzyki śmierci, zamiast wieńców, rzucanych pod kopyta koni i pod koła karety, były głowy ścięte, niesione na ostrzu pik!... Nic o tem nie wiem, nie byłem tam, pozostałem w Wersalu, Folwark mój wciąż znajdował się bez pana! Ba! byłem tyle bogaty, że straciwszy żniwo z roku 1789, mogłem je stracić jeszcze w roku 1790!
Ale pewnego ranka przybył Pitoux i oznajmił mi, że mogę stracić coś, czego strata jest niepowetowaną dla ojca najbogatszego: córkę!
Charny drgnął.
Billot bystro patrzył w hrabiego i mówił:
— Trzeba wam wiedzieć, panie de Charny, że od nas o pół mili jest do Boursonnes, a tam mieszka rodzina szlachecka, magnacka, rodzina potężnie bogata. Rodzina ta składała się z trzech braci. Kiedy byli chłopcami i chodzili z Boursonnes do Villers-Cotterets, najmłodsi z tych trzech braci, prawie zawsze wstępowali do mnie na folwark. Mówili, że nigdy nie pili tak dobrego mleka, jak u mnie, nie jedli tak dobrego chleba, jak u mnie i czasami też powiadali, a ja głupiec, sądziłem, że to dla wywzajemnienia mi się za gościnność... iż nie widzieli nigdy tak pięknej panienki, jak Katarzyna.
Ja dziękowałem im, że pili u mnie mleko, że jedli u mnie chleb, że uważali moją córkę Katarzynę za piękną.
Co pan chcesz! wierzyłem przecież królowi, który, jak powiadają, jest w połowie niemcem przez matkę, więc mogłem i im wierzyć.
To też kiedy młodszy, imieniem Jerzy, który dawno wyruszył z prowincji, zabity został w Wersalu przy drzwiach królowej, w nocy z 5-go na 6-ty października, dzielnie spełniając obowiązki szlachcica, Bóg wie, jak srodze dotknął mnie ten cios!...
A! panie hrabio! widział mnie jego brat, brat starszy, ten, który nie bywał u mnie, nie dla dumy, oddaję mu tę sprawiedliwość, ale że wyszedł z domu młodszym jeszcze do Jerzego, widział mnie klęczącego przy trupie i wylewającego tyle łez, ile tamten stracił krwi. Myśląc o nim, jeszcze mi się na płacz zbiera i płakałbym tak jak pan teraz płaczesz, panie hrabio. Ala myślę o drugim... dodał Billot — i nie płaczę.
— O drugim! Co mówisz? — zapytał Charny.
— Zaczekaj, panie hrabio... rzekł Billot — dojdziemy i do tego. Pitoux więc przybył do Paryża i powiedział mi kilka słów, dowodząc, że już nie żniwo moje narażone jest, ale dziecko, że nie majątek mój ma być zniszczony, ale honor!
Pozostawiłem więc króla w Paryżu. Ponieważ postępował z dobrą wiarą, jak mówił pan Gilbert, wszystko więc powinno iść jak najlepiej, czy ja tam będę albo nie — i udałem się na folwark.
Zrazu myślałem, że Katarzyna jest tylko śmiertelnie chorą: miała malignę, zapalenie mózgu, sam nie wiem co. Stan, w jakim ją zastałem, zaniepokoił mnie bardzo i tembardziej, iż lekarz powiedział mi, że nie mogę wchodzić do jej pokoju, aż wyzdrowieje.
Ale nie mogąc wchodzić do jej pokoju, biedny ojciec... zrozpaczony... sądziłem, że mogę podsłuchiwać pod jej drzwiami. Podsłuchiwałem więc....
Wtedy się dowiedziałem, że omało nie umarła, że cierpi na zapalenie mózgu, że ma prawie pomięszanie zmysłów, bo ją porzucił kochanek. Ja także odjechałem przed rokiem, a zamiast warjować z tego, że ją ojciec opuszcza, uśmiechała się przy moim odjeżdzie. Wszak odjazd mój pozwalał jej swobodnie widywać się z kochankiem.
Katarzyna wróciła do zdrowia, ale nie do radości Upłynął miesiąc, dwa, sześć, a żaden promyk wesołości nie postał na tem obliczu, z którego ja oka nie spuszczałem. Raz, spostrzegłem ją uśmiechającą się i zadrżałem: więc kochanek jej wraca, skoro się uśmiechnęła? Jakoż nazajutrz, pasterz, który widział go przechodzącego, oznajmił mi, że przybył. Nie wątpiłem, że jeszcze tego dnia wieczorem będzie u mnie, a raczej u Katarzyny!
Za nadejściem też wieczora, nabiłem dubeltówkę i zaczaiłem się...
— Tyś to uczynił, Billocie! — zawołał Charny.
— Czemu nie?... rzekł Billot. — Zasadzam się przecież na dzika, który rozgrzebuje mi kartofle, na wilka, który dusi mi owce, na lisa, który chwyta mi drób, a nie zaczaiłbym się na człowieka, który przychodzi zabrać mi szczęście, na gacha, który chce mi zniesławić córkę?...
— Ale gdyś przybył na miejsce, serca ci zabrakło, Billocie, nieprawdaż? — żywo odezwał się hrabia.
— Nie... odrzekł Billot — serca mi nie zabrakło, tylko ręka chybiła i oko; ślad krwi jednak pokazał, żem nie zupełnie chybił. Ale rozumiesz to pan przecie, hrabio... dodał Billot z goryczą — że pomiędzy ojcem i kochankiem, córka moja nie wahała się wcale. Kiedym wszedł do pokoju Katarzyny, już jej tam nie zastałem.
— I nie widziałeś jej odtąd? — zapytał Charny.
— Nie!... odparł Billot. A poco miałbym się z nią widzieć? Ona wie dobrze, iż gdybym się z nią zobaczył, zabiłbym ją...
Charny poruszył się, patrząc z uczuciem podziwu; trwogi na tę potężną naturę przed nim stojącą.
— Powróciłem do pracy folwarcznej... mówił dalej Billot. — Co mi znaczyło nieszczęście osobiste, byłe Francja była szczęśliwą? Wszak król szedł szczerze po drodze rewolucji?... Wszak miał wziąć udział w święcie federacji?... Wszak miałem go zobaczyć tam, tego dobrego króla, któremu przypiąłem kokardę 16-go lipca i któremu prawie ocaliłem życie 6-go października? Co to za radość będzie dla niego, widzieć całą Francję zebraną na polu Marsowem i zaprzysięgającą jak jeden człowiek zjednoczenie ojczyzny! Na chwilę też, gdym go zobaczył, zapomniałem o wszystkiem, nawet o Katarzynie... Nie! kłamię; ojciec nigdy nie zapomni córki!... On przysiągł także! Zdawało mi się wprawdzie, że przysięga źle, końcem ust! Ale przysiągł, to rzecz główna; przysięga jest przysięgą i każdy uczciwy człowiek jej dotrzyma! Więc dotrzyma jej i król.
Prawda, że przybywszy do Villers-Cotterets, słyszałem, iż król kazał się porwać panu de Favras, ale projekt się nie udał; że król chciał uciec ze swemi ciotkami, ale mu się nie powiodło; że chciał udać się do Saint-Cloud, a stamtąd do Rouen, ale lud się temu sprzeciwił. Słyszałem to wszystko, alem temu nie uwierzył: bo król przysiągł.
Będąc też na jarmarku w Meaux, onegdaj, zdziwiłem się niepomału, kiedy nade dniem, w karecie na przeprzęgu, poznałem króla, królowę i delfina! Niepodobna mi się było omylić, bom przywykł ich widywać w karecie, skoro 16-go lipca towarzyszyłem im z Wersalu do Paryża. Słyszę jednego z tych panów ubranych żółto, jak rzekł: „Na Chaions”! Głos mnie uderzył; obejrzałem się i poznałem, kogo? tego, który mi porwał Katarzynę, możnego szlachcica, który spełniał obowiązek lokaja, pędząc przed pojazdem króla.
Przy tych słowach Billot bystro wpatrywał się w hrabiego, aby zobaczyć, czy dorozumiewa się, że to mowa o bracie jego, Izydorze; ale Charny otarł tylko chustką pot, spływający mu po czole i milczał.
Billot mówił dalej:
— Chciałem się puścić za nim, ale był już daleko: miał dobrego konia, był uzbrojony... ja nie...
Zgrzytnąłem zębami na myśl o tym królu, który wymyka się z Francji i o tym wydziercy, który wymyka się mnie, ale naraz pomyślałem sobie:
„Ha! jam także przysiągł narodowi, a skoro kroi łamie przysięgę swoją, to gdybym ja dotrzymał mojej?... Zapewne tak! zatrzymajmy go! Jestem tylko o pięć mil od Paryża; teraz godzina trzecia zrana, na dobrym koniu będę tam za dwie godziny! Pomówię o tem z panem Bailly, człowiekiem uczciwym, będącym, zdaje mi się, ze stronictwa tych, co dotrzymują przysięgi, przeciwko tym, którzy jej nie dotrzymują“.
To umyśliwszy, ażeby nie tracić czasu, poprosiłem przyjaciela mojego, u którego nocowałem, pocztmistrza w Meaux, ażeby mi pożyczył swego munduru gwardji narodowej, pałasza i pistoletów. Wziąłem najlepszego konia z jego stajni i zamiast truchtem do Villers-Cotterets puściłem się cwałem do Paryża!
Przybyłem w porę: wiedziano już o ucieczce króla, ale nie wiedziano, dokąd uciekł. Pan de Romeuf posłany zesłał przez generała Lafayetta na drogę Yalenciennes. Ale co to jest przypadek: przy rogatce zatrzymano go; zażądał, aby go odstawiono do Zgromadzenia narodowego i wrócił tam właśnie w chwili, gdy pan Bailly, przezemnie zawiadomiony, zdawał o pochodzie Jego królewskiej mości szczegóły najdokładniejsze; pozostawało tylko napisać rozkaz formalny i zmienić kierunek pogoni.
Stało się to w jednej chwili. Puszczono pana de Romeuf na drogę do Chalons, a ja otrzymałem polecenie towarzyszenia mu, które jak pan widzisz, spełniam...
— A teraz... dodał Billot ponuro — dogoniłem króla, który oszukał mnie jako francuza, i jestem spokojny, nie wymknie się. Pozostaje mi dogonić tego, który oszukał mnie jako ojca, a przysięgam ci, panie hrabio, on mi się także nie wymknie!
— Niestety! mój kochany panie Billot — rzekł Charny z westchnieniem — mylisz się!
— Jakto?
— Powiadam, że ten nieszczęśliwy, o którym mówisz, już ci się wymknął!
— Uciekł?... zawołał Billot z nieopisanym wyrazem gniewu.
— Nie!... odrzekł Charny — umarł!
— Umarł?... zawołał Billot drgnąwszy mimowolnie i ocierając czoło, które się nagle okryło potem.
— Umarł!... powtórzył Charny — i ta krew, którą widzisz, to jego krew.... A jeżeli wątpisz, zejdź proszę, a znajdziesz ciało leżące w małem podwórku, prawie podobnem do Wersalskiego; umarł, za tę samą sprawę, jak tamten w Wersalu!
Billot spoglądał na hrabiego, który przemawiał doń głosem łagodnym, choć łzy spływały mu z oczu. Naraz wydając krzyk, zawołał:
— A! jest więc sprawiedliwość w niebie!
I wybiegając z pokoju rzekł:
— Panie hrabio, wierzę pańskim słowom; ale chcę się przekonać na własne oczy, że stało się zadość sprawiedliwości.
Charny patrzył za oddalającym się, tłumiąc westchnienia i ocierając łzy.
Następnie, wiedząc, że niema minuty do stracenia, wszedł do pokoju królowej i idąc prosto ku niej — zapytał ucicha:
— Pan de Romeuf?
— Jest naszym — odparła królowa.
— Tem lepiej; bo z tamtej strony niema się czego spodziewać.
— Cóż więc robić?... zapytała królowa.
— Zyskiwać na czasie, aż przybędzie pan de Bouillé.
— Ale czy przybędzie?
— Przybędzie, bo ja udam się po niego.
— O!.... zawołała królowa — ulice są zapchane, hrabio, ciebie znają, nie przejdziesz i zabiją cię! Olivierze! Olivierze!
Ale Charny uśmiechając się, otworzył okno, wychodzące na ogród, posłał ostatnią obietnicę królowi, ostatni ukłon królowej i przebył te piętnaście stóp, które go oddzielały od ziemi.
Królowa wydała okrzyk przerażenia i głowę ukryła w rękach; ale młodzież pobiegła do okna, i okrzykiem radości odpowiedziała na okrzyk trwogi królowej.
Charny przelazł przez mur ogrodu i znikł po drugiej stronie muru.
Było to w samą porę: jednocześnie Billot ukazał się na progu pokoju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.