Hrabina Charny (1928)/Tom III/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Zobaczmy, co przez te trwożne godziny uczynił margrabia de Bouillé, którego z taką niecierpliwością oczekiwano w Varennes — i na którym polegały ostatnie nadzieje rodziny królewskiej.
O dziewiątej wieczorem, to jest prawie w chwili, gdy zbiegowie zdążali do Clermont, margrabia de Bouillé opuścił Stenay z synem swym Ludwikiem i pędził ku Dun dla zbliżenia się do króla.
Przybywszy jednak ćwierć mili do tego miasta, obawiał się, aby kto nie zauważył jego obecności. Zatrzymał się więc wraz z towarzyszami na drodze, i legli w rowie wszyscy, konie trzymając za sobą.
Czekali tam; a była to godzina, w której według wszelkiego prawdopodobieństwa, miał się niebawem ukazać kurjer królewski.
W podobnej okoliczności minuty wydają się godzinami; godziny wiekami.
Usłyszeli bijącą z tą powolnością, którą oczekujący chcieliby uregulować według bicia serca, godzinę dziesiątą, jedenastą, dwunastą, pierwszą, drugą i trzecią zrana...
Pomiędzy drugą a trzecią zaczęło świtać, a przez te sześć godzin oczekiwania, każdy szelest, jaki przychodził do uszu, czyto zbliżający się, czy oddalający, niósł im nadzieję lub zawód.
Gdy się rozwidniło, gromadka była w rozpaczy.
Margrabia de Bouillé myślał, że musiał zajść jakiś — wypadek, ale, nie wiedząc jaki, nakazał odwrót do Stenay, ażeby znajdując się w pośrodku sił swoich, mógł o ile można oddziałać przeciw niemu.
Siedli więc na koń i krokiem wolnym wyruszyli ku Stenay.
O pół ćwierci mili od miasta, Ludwik de Bouillé obróciwszy się spostrzegł zdala za sobą kurzawę, wzniesioną szybkim biegiem koni.
Stanęli i czekali.
W miarę zbliżania się nowych tych jeźdźców poznawano ich.
Byli to panowie Juljusz de Bouillé i de Raigecourt.
Oddział posunął się ku nim.
W chwili zbliżenia wszystkie usta z tego oddziału uczyniły jedno zapytanie, na które spotkani dali jedną odpowiedź:
— Co się stało?
— Króla zatrzymano w Varennes.
Było to około czwartej zrana.
Wieść była straszną, tem straszniejszą, że dwaj młodzi ludzie, umieszczeni na skraju miasta, w hotelu pod Wielkim-Monarchą, gdzie ich znienacka zaskoczyło zaburzenie, zmuszeni byli przebijać się przez tłum, nie mając żadnej wiadomości dokładnej.
Jednakże, jakkolwiek straszna była wieść, nie zniszczyła całej nadziei.
Margrabia de Bouillé, jak wszyscy oficerowie wyżsi, polegający na karności bezwzględnej, sądził, nie myśląc o przeszkodach, że wszystkie jego rozkazy zostały wykonane.
Otóż, jeżeli króla zatrzymano w Varennes, wszystkie oddziały, które otrzymały rozkaz, ażeby ciągnęły za królem, musiały przybyć do Varennes.
Te rozmaite odziały miały się składać ze czterdziestu huzarów pułku Lauzun, dowodzonych przez księcia de Choiseul; z trzydziestu dragonów dowodzonych przez pana Dandoins; ze stu czterdziestu dragonów Clermonckich, dowodzonych przez pana de Damas; nareszcie z sześćdziesięciu huzarów Vareńskich, pod dowództwem Juljusza de Bouillé i Raigecourta, z któremi jednak młodzi ci oficerowie nie mogli się porozumieć w chwili odjazdu, ale którzy w ich nieobecności pozostawali pod dowództwem pana de Rohring.
Prawda i to, że nie chciano z niczem się zwierzać panu Rohrigowi, młodzieńcowi 20-letniemu; ale ten otrzymywał rozkazy od innych dowódców: panów Choiseul, Dandoins, Damas, i zapewne przyłączy swój oddział do tych, które pośpieszą na pomoc królowi.
Król więc w tej chwili powinienby mieć koło siebie ze stu huzarów i ze stu osiemdziesięciu dragonów.
To tyle ile potrzeba, aby stawić czoło powstaniu, w mieścinie, zamieszkałej przez tysiąc osiemset dusz.
Widzieliśmy, jak wypadki zawodziły strategiczną rachubę pana de Bouillé.
Niebawem też wyszło to na jaw.
Gdy panowie Juljusz de Bouillé i Raigecourt udzielali wiadomości generałowi, spostrzeżono pędzącego cwałem jeźdźca.
Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu: był to Rohrig.
Generał, poznając młodzieńca, puścił się ku niemu. Był on w tem usposobieniu umysłu, kiedy człowiek pragnie, jeśli może, nawet na niewinnego zwalić ciężar swojego gniewu.
— Co to znaczy, mój panie?... zawołał generał — dlaczego opuściłeś swój posterunek?
— Wybacz mi panie generale!... odparł Rohrig — ale przebywam tu z rozkazu pana de Damas.
— A czy pan de Damas jest w Varennes ze swymi dragonami?
— Pan de Damas jest w Varennes bez swoich dragonów, panie generale, tylko z oficerem, adjutantem i kilku ludźmi....\
— A inni?
— Inni nie chcieli iść.
— A pan Dandoins i jego dragoni?... zapytał generał.
— Powiadają, że są jeńcami w Sainte-Ménéhould.
— Ależ... zawołał generał — przynajmniej pan de Choiseul jest w Varennes ze swoimi huzarami i z waszymi?
— Huzarzy pana de Choiseul przeszli na stronę ludu, i wykrzykują: „Niech żyję naród!“ Moich strzeże w koszarach gwardja narodowa Vareńska.
— I pan nie stanąłeś na ich czele i nie uderzyłeś na ten motłoch, nie przedarłeś się do króla?
— Pan generał zapomina, że nie otrzymałem żadnego rozkazu, że zwierzchnikami moimi byli panowie Juljusz de Bouillé i de Raigecourt, i że zgoła nie wiedziałem, iż Jego królewska mość ma przejeżdżać przez Varennes.
— To prawda... wyrzekli razem Juljusz i Raigecourt, poświadczając słuszność.
— Na pierwszy hałas jaki usłyszałem... mówił dalej podporucznik — wyszedłem na ulicę, aby zasięgnąć wiadomości. Mówiono, że zatrzymano karetę, w której miał siedzieć król z rodziną, i że osoby z tej karety zaprowadzono do prokuratora gminy. Udałem się ku domowi prokuratora gminy. Było tam mnóstwo ludzi uzbrojonych; bito w bębny, dzwoniono na alarm...
W pośród tej wrzawy uczułem trącenie w ramię. Obejrzałem się i zobaczyłem pana de Damas, mającego surdut na mundurze.
— Pan jesteś dowódcą huzarów Vareńskich?... zapytał mnie.
— Ja, panie generale — odparłem.
— Czy znasz pan mnie?
— Pan jesteś hrabia Karol de Damas.
— Więc siadaj na koń, nie tracąc sekundy, jedź do Dum, do Stenay... pędź, póki nie spotkasz pana margrabiego de Bouillé, powiedz mu, że dragoni są jeńcami w Sainte-Ménéhould, że mnie dragoni odstąpili, że dragoni Choiseula grożą przejściem na stronę ludu, a król z rodziną, zatrzymany w tym domu, w panu de Bouillé tylko ma nadzieję.
— Na taki rozkaz, panie generale, mniemałem, żem nie powinien uczynić żadnej uwagi, ale, że przeciwnie, obowiązkiem moim jest być posłusznym ślepo. Wsiadłem na konia pędziłem co tchu starczyło i jestem...
— I nic innego Damas panu nie powiedział?...
— Owszem, powiedział mi jeszcze, że użyją wszelkich sposobów dla zyskania na czasie, aby panu, panie generale, dać możność przybycia do Varennes.
— Trudna rada — rzekł pan de Bouillé widzę, że każdy uczynił, co mógł. Na nas teraz kolej uczynić, co będzie można najlepszego.
I zwracając się do hrabiego Ludwika, rzekł:
— Ludwiku, ja pozostaje tu. Ci panowie obniosą rozkazy, jakie wydam. Naprzód, oddziały z Mouza i Dun pomaszerują natychmiast na Varennes, strzegąc przeprawy przez Mozę i rozpoczną atak. Panie de Rohring ponieś im ten rozkaz odemnie, i powiedz, że będą popierani zbliska.
Młodzieniec, któremu wydano rozkaz, skłonił się i pojechał w kierunku Dun, dla wykonania polecenia.
Margrabia de Bouillé mówił dalej:
— Panie de Raigecourt, jedź naprzeciw pułku szwajcarskiego Castelli, który ciągnie na Stenay; gdziekolwiek go napotkasz, powiedz mu jakie jest położenie, powtórz mój rozkaz, ażeby podwoił etapy. Ruszaj!...
Następnie, zwróciwszy się do swego syna Juljusza, wyrzekł:
— Juljuszu, zmień konia w Stenay i jedź do Montmédy, Niech pan de Klingin pchnie na Dun pułk piechoty nassauskiej, który stoi w Montmédy, a sam osobiście uda się do Stenay. Ruszaj!...
Młodzieniec skłonił się i z kolei popędził.
Nareszcie, zwracając się do starszego syna, zapytał:
— Ludwiku, czy królewski pułk niemiecki jest w Stenay?...
— Tak, ojcze.
— Czy otrzymał rozkaz, ażeby był gotów o świcie?...
— Sam, ojcze, rozkaz ten oznajmiłem od ciebie pułkownikowi.
— Przyprowadź mi go, ja poczekam tu, na drodze, może nadejdą jakie inne wieści. Pułk niemiecki jest pewny, nieprawdaż?...
— Tak, ojcze.
— To wystarczy, pójdziemy z nim na Varennes. Ruszaj!...
Hrabia Ludwik pomknął cwałem.
W dziesięć minut powrócił.
— Pułk niemiecki idzie za mną!... rzekł do generała.
— Zastałeś go więc w gotowości do pochodu?...
— Nie, i to mnie wielce zdziwiło. Musiał dowódca źle mnie zrozumieć wczoraj, kiedym mu powtarzał twój rozkaz, ojcze, bo go zastałem w łóżku. Ale wstaje i przyrzekł mi, że sam pójdzie do koszar, ażeby przyśpieszyć wymarsz. Obawiając się, ażebyś się nie niecierpliwił, ojcze, przybyłem wytłomaczyć ci przyczynę opóźnienia.
— Dobrze!... powiedział generał. Więc pułk nadciągnie?...
— Dowódca zapewnił mnie, że idzie za mną.
Czekano dziesięć minut, potem kwadrans, potem dwadzieścia minut. Nikogo nie było widać.
Generał niecierpliwie spojrzał na syna.
— Pojadę tam raz jeszcze, ojcze — powiedział tenże.
I puszczając konia galopem, powrócił do miasta.
Czas, jakkolwiek długi wobec niecierpliwości pana de Bouillé, źle był użyty przez dowódcę pułku: zaledwie gotowych było kilku ludzi. Młodzieniec narzekał gorzko, ponowił rozkaz generała i na wyraźną obietnicę dowódcy, że za pięć minut on i jego żołnierze wyruszą z miasta, powrócił do ojca.
Wracając, zauważył, że brama przez którą już przejeżdżał cztery razy, strzeżona była przez gwardję narodową.
Czekano znowu pięć minut, dziesięć, kwadrans, nikogo nie było widać.
A jednak pan de Bouillé rozumiał, że każda minuta stracona była rokiem ujętym więźniom z życia.
Spostrzeżono kabrjolet na drodze od strony Dun.
Był to kabrjolet Leonarda, który im dalej jechał, tem hardziej był zmartwiony.
Pan de Bouillé zatrzymał go; ale w miarę jak biedny chłopiec oddalał się od Paryża, myśl o bracie, którego wiózł kapelusz i surdut, i o pani l‘Aage, którą on tylko czesać umiał, coraz częściej przychodziły mu do głowy i sprawiały tam taki chaos, że pan de Bouillé nie mógł z niego wydobyć nic, coby miało choć trochę sensu.
Rzeczywiście, Leonard wyjechawszy z Varennes przed zatrzymaniem króla, nic nowego nie mógł powiedzieć margrabiemu de Bouillé.
Drobny wypadek ten zajął przez kilka minut cierpliwość generała. Wreszcie upłynęła już godzina od czasu wydania rozkazu dowódcy pułku niemieckiego, margrabia de Bouillé kazał synowi wrócić po raz trzeci do Stenay i nie wracać bez pułku.
Hrabia Ludwik pojechał wściekły.
Kiedy przybył na miejsce gniew jego jeszcze się powiększył; zaledwie pięćdziesięciu ludzi siedziało na koniach.
Zaczął od tego, że wziął tych pięćdziesięciu ludzi i z niemi zajął bramę, która zapewniała mu wolne wnijście i wyjście; potem wrócił do generała, wciąż zapewniając go, że tym razem idzie za nim dowódca z wojskiem.
Tak myślał. Ale dopiero w dziesięć minut potem, kiedy zamierzał po raz czwarty udać się do miasta, spostrzeżono czoło pułku niemieckiego.
W każdej innej okoliczności, margrabia de Bouillé byłby kazał aresztować pułkownika jego własnym ludziom; ale w takiej chwili obawiał się rozdrażniać dowódców i żołnierzy. Poprzestał więc na zrobieniu mu kilku wyrzutów za jego opieszałość; potem, przemawiając do żołnierzy, powiedział im, jakie zadanie honorowe mają do spełnienia, i jako nietylko wolność, ale życie króla i jego rodziny od nich zależy. Przyrzekł oficerom zaszczyty, żołnierzom nagrody, a na początek rozdzielił czterysta luidorów pomiędzy ostatnich.
Przemowa zakończona tym ostatnim ustępem wywołała efekt oczekiwany. Zabrzmiał ogromny okrzyk: „Niech żyje król!“ i cały pułk ruszył dobrym kłusem ku Varennes.
W Dun zastali na straży mostu na Mozie oddział, złożony z trzydziestu ludzi, których pan Deslon tam postawił, opuszczając Dun wraz z Charnym.
Zabrano tych trzydziestu ludzi i ruszono w dalszą drogę.
Do przebycia miano cztery mile po drodze nierównej, a trzeba było przecież przyjść z wojskiem, któreby mogło wytrzymać napad, albo uderzyć siłą.
Czuć było jednak, że wkraczali w kraj nieprzyjacielski. Na prawo i na lewo w wioskach bito we dzwony; przed sobą słyszeli trzask jakby ręcznej broni.
Szli naprzód wciąż.
W Grange-au-Bois jeździec z gołą głową, schylony na koniu, zdający się pożerać przestrzeń, ukazał się, dając znaki z oddali. Przyśpieszają kroku; pułk i jeździec zbliżają się.
Tym jeźdźcem był hrabia de Charny.
— Do króla, panowie!... do króla!... — woła zdaleka, skoro tylko zasłyszeć go można.
— Do króla!... niech żyje król!... — krzyknęli razem oficerowie i żołnierze.
Charny stanął w szeregach, w trzech słowach tłómaczy położenie: król był jeszcze w Varennes, kiedy się hrabia wydalił; nie wszystko więc jest stracone.
Konie znużyły się bardzo, ale mniejsza, dano im dosyć owsa; ludzie rozgrzani byli przemową i luidorami generała de Bouillé, pułk pędzi jak huragan przy okrzykach: „Niech żyje król!“...
W Crepy spotykają księdza, ale to ksiądz konstytucyjny: widzi całe to wojsko, śpieszące ku Varennes.
— Śpieszcie!... śpieszcie!... — powiada — na szczęście, przybędziecie zapóźno.
Strzały słychać coraz bliższe.
To Deslon z siedemdziesięciu swymi huzarami rozprawia się z gwardją narodową prawie równie liczną.
Uderzają na gwardję narodową, rozpraszają, przechodzą.
Ale tu dowiadują się od pana Deslon, że około godziny ósmej zrana król wyjechał z Varrennes.
Margrabia da Bouillé dobywa zegarek, dochodzi dziewiąta.
— Ha!... jeszcze nadzieja nie stracona. Niema co myśleć o przejściu przez miasto z powodu barykad; obejdziemy Varennes.
Obejdziemy je z lewej strony, z prawej niepodobna, z powodu warunków gruntu.
Z lewej będą mieli do przebycia rzekę. Ale Charny zapewnia, że znajdzie się bród.
Zostawiają Varennes na prawo, rzucają się na łąki, znajdują rzekę. Charny pierwszy skacze w nią z koniem, za nim panowie de Bouillé, potem oficerowie, następnie żołnierze. Prąd rzeki niknie pod końmi i mundurami. W dziesięć minut przebyli brodem.
Przejście to przez wodę bieżącą orzeźwiło konie i ludzi. Puścili się cwałem, zmierzając drogą ku Clermont.
Naraz Charny, wyprzedzający wojsko o dwadzieścia kroków, staje i wydaje okrzyk; znajduje się nad brzegiem kanału głęboko wykopanego, którego brzegi równają się z ziemią.
Zapomniał o tym kanale, który zaznaczył jednak w swych pracach topograficznych. Kanał ten ciągnie się przeszło milę, a wszędzie przedstawia tę samą trudność przejazdu.
Jeżeli go nie przebędą natychmiast, nie przebędą nigdy.
Charny daje przykład, rzuca się pierwszy w wodę; kanał brodu niema, ale koń hrabiego silnie płynie na drugi brzeg.
Ale brzeg jest bardzo stromy i śliski, tak, że nie mogą się zaczepić podkowy konia.
Kilka razy Charny usiłuje się wydostać; ale pomimo całej umiejętności biegłego jeźdźca, zawsze koń jego po rozpaczliwych wysiłkach, spada w tył z braku oparcia dla nóg przednich i topi się w wodzie sapiąc ciężko.
Charny rozumie, że czego nie może dokonać jego koń, szlachetnej krwi i wyborowy, tego nie dokona czterysta koni szwadronowych.
Daremne usiłowanie, fatalność; król i królowa zgubieni, a ponieważ nie mógł ich ocalić, pozostaje mu jeden obowiązek do spełnienia, zginąć wraz z nimi.
Próbuje ostatniego wysiłku, bezpożytecznego jak i inne, dla dostania się na ląd; wśród tego wysiłku zatopił pałasz w mule aż do połowy klingi.
Pałasz pozostał jako punkt oparcia niepotrzebny dla konia, ale przydatny dla jeźdźca.
Jakoż, Charny porzuca strzemiona i uzdę; pozostawia konia szamocącego się bez jeźdźca w tej wodzie złowrogiej, płynie ku pałaszowi, chwyta go ręką, gramoli się, po kilku daremnych usiłowaniach stawia nareszcie na nim nogę i rzuca się na brzeg.
Obraca się wtedy i po drugiej stronie kanału widzi pana de Bouillé i jego syna płaczących z gniewu, wszystkich żołnierzy ponurych i nieruchomych, którzy po walce, jaką w ich oczach odbył pan de Charny, widzą, że daremnie usiłowaliby przebyć ten kanał.
Margrabia de Bouillé łamie ręce rozpaczliwie, on, któremu dotychczas wszystko się wiodło, on, który w armji dał początek przysłowiu: Szczęśliwy jak Bouillé!
— O! panowie!... zawołał głosem bolesnym — czyż powiecie jeszcze, żem ja szczęśliwy!
— Nie, generale, odparł Charny z drugiego brzegu, ale bądź pan spokojny, powiem, że uczyniłeś wszystko, co człowiek mógł uczynić, a kiedy ja to powiem, uwierzą mi.
Bądźcie zdrowi!...
I pieszo, przez pola, powalany błotem, zmoczony, rozbrojony z pałasza, który został w kanale, rozbrojony z pistoletów, których proch przemókł, Charny biegnie i znika za drzewami, które jak szyldwachy stoją na rozdrożu.
Oto właśnie droga, którą uprowadzają króla i rodzinę. Dość iść po tej drodze, ażeby się z nimi połączyć.
Charny obraca się po raz ostatni i nad brzegami przeklętego kanału widzi pana de Bouillé z wojskiem, który mimo uznanej niemożności przebycia, nie może się zdecydować na odwrót.
Daje im ostatni znak, zgubiony w przestworzu, potem zwraca się na drogę, skręca i wszystko przed nim znika.
Tylko dla orjentowania się w dalszej podróży, słyszy ogromny hałas który go poprzedza, krzyki, groźby, śmiechy i przekleństwa dziesięciu tysięcy łudzi.