Hrabina Charny (1928)/Tom III/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
ODJAZD.

Wiemy jak król odjechał.
Pozostaje nam jednak powiedzieć kilka słów o tym odjeździe i o tej podróży, w ciągu której zobaczymy spełniające się losy różnych wiernych sług i ostatnich przyjaciół, przez fatalność, przypadek lub poświęcenie, zgromadzonych około umierającej monarchji.
Powróćmy więc do domu pana Sausse.
Zaledwie Charny dotknął ziemi, drzwi się otworzyły i Billot ukazał się na progu.
Twarz jego była ponura, oko badawcze i głębokie; odbył przegląd wszystkich osób dramatu i wzrok jego uczynił dwa spostrzeżenia.
Hrabia de Charny uciekł; było to widoczne; hrabiego juź nie było, a pan de Damas zamykał za nim okno, przechylając się naprzód. Billot mógłby był nawet zobaczyć, jak hrabia przesadzał mur ogrodowy.
Następnie zauważył rodzaj przymierza, zawartego między królową a panem de Romeuf.
Za Billotem, pierwszy pokój napełnił się ludźmi uzbrojonymi w strzelby, kosy lub pałasze, których jednak dzierżawca wypchnął skinieniem ręki.
Ludzie ci zdawali się instynktownie, jakby pod wpływem magnetycznym, ulegać temu wodzowi, plebejuszowi jak i oni, w którym odgadywali patrjotyzm równy ich patrjotyzmowi, powiedzmy raczej nienawiść równą ich nienawiści.
Billot rzucił wzrok za siebie; wzrok ten krzyżując się ze spojrzeniami ludzi uzbrojonych, powiedział mu, że może liczyć na nich, nawet gdyby przyjść miało do gwałtu.
— I cóż — zapytał pana de Romeuf — czy zgodzili się odjechać?
Królowa rzuciła na Billota jedno z tych spojrzeń, któreby mogły w proch zetrzeć, gdyby miały moc piorunu.
I, nie odpowiadając, usiadła na fotelu.
— Król prosi jeszcze o kilka chwil — odpowiedział pan de Romeuf — nikt nie spał przez całą noc i Najjaśniejsi państwo są bardzo znużeni.
— Panie de Romeuf — odrzekł Billot — pan wiesz aż nadto dobrze, iż Najjaśniejsi państwo żądają kilku chwil nie dlatego, że są znużeni, ale że spodziewają się, iż przez te kilka chwil nadciągnie pan de Bouillé. Ale, dodał Billot, niech Najjaśniejsi Państwo raczą wiedzieć, że jeżeli nie zechcą pójść z dobrej woli, pociągną ich za nogi aż do powozu.
— Nędzniku! — krzyknął pan de Damas, rzucając się ku Billotowi z pałaszem w ręku.
Ale Billot skrzyżował ręce.
Istotnie, nie potrzebował bronić się sam; z dziesięciu ludzi wbiegło z pierwszego pokoju do drugiego, i pan Damas znalazł się zagrożonym naraz przez dziesięciu.
Król widział, że dosyć jednego skinienia, a dwaj jego oficerowie przyboczni, pan de Choiseul i pan de Damas, oraz kilku innych, którzy byli przy nim, zostaną zamordowani.
— Dobrze — rzekł — każcie założyć do powozu. Odjeżdżamy.
Jedna z dam królowej, pani Brunier, krzyknęła i zemdlała.
Krzyk ten obudził dzieci.
Delfin jął płakać.
— O! panie!... odezwała się królowa do Billota, czyż sam nie masz dziecka, że jesteś tak okrutnym dla matki?
Billot drgnął; ale natychmiast z gorzkim uśmiechem:
— Nie, Najjaśniejsza Pani!... odparł — już nie mam.
Następnie zwróciwszy się do króla, rzekł:
— Niema potrzeby zakładać, konie już założone.
— To niech powóz zajedzie.
— Jest już u bramy.
Król podszedł do okna od ulicy i rzeczywiście spostrzegł powóz zaprzężony; w pośród ogromnego hałasu, jaki grzmiał na ulicy, nie słyszał zbliżenia się powozu.
Lud zobaczył króla przez szyby.
Straszliwy okrzyk, a raczej straszliwa groźba ozwała się w tłumie.
Pan de Choiseul podszedł do królowej.
Król zbladł.
— Co Wasza królewska mość rozkaże?... zapytał. — Ja i moi towarzysze wolimy umrzeć, niż patrzeć na to, co się dzieje.
— Czy sądzisz pan, że pan de Charny ocalał? — cicho i żywo zapytała królowa.
— O; co do tego, jestem najpewniejszy.
— Więc jedźmy; ale na imię nieba, więcej jeszcze dla was, niż dla nas, pan i pańscy towarzysze nie opuszczajcie nas.
Król zrozumiał obawę królowej.
— Istotnie — rzekł — panowie Choiseul i Damas towarzyszą nam, a ja nie widzę ich koni.
— To prawda — poparł pan Romeuf, zwracając się do Billota — nie możemy przeszkadzać, ażeby ci panowie nie towarzyszyli Ich królewskim mościom.
— Ci panowie — odrzekł Billot — pojadą za Najjaśnieiszem Państwem, jeżeli mogą; nasze rozkazy wyrażają, ażebyśmy sprowadzili króla i królowę, a o tych panach nie mówią.
— A ja oświadczam — odezwał się król z mocą większą, niżby się po nim spodziewać było można — że nie pojadę, aż ci panowie będą mieli konie.
— Cóż wy na to? zapytał Billot, zwracając się do ludzi zapełniających pokój. Król nie pojedzie, aż ci panowie będą mieli konie.
Ludzie w śmiech.
— Poślę po nie, rzekł pan da Romeuf.
Ale pan de Choiseul, postępując krok naprzód i zastępując mu drogę, rzekł:
— Nie odchodź pan od Ich królewskich mości. Misja pańska daje ci pewną władzę nad ludem i honor pański leży w tem, ażeby włos nie spadł z głowy Najjaśniejszych Państwa.
Pan de Romeuf się cofnął.
Billot wzruszył ramionami.
— To dobrze, rzekł, ja pójdę.
Ale obracając się na progu drzwi:
— Spodziewam się, że zaraz za mną pójdą inni... dodał, marszcząc brwi.
— O! bądźcie spokojni!... mówili ludzie z wybucham śmiechu, wskazującym, że w razie oporu nie można od nich oczekiwać żadnej względności.
I rzeczywiście, ludzie ci doszli do takiego stopnia rozdrażnienia, że z pewnością użyliby gwałtu, albo strzelili do każdego, coby chciał uciekać.
Billot nie potrzebował nawet wracać na górę.
Jeden z ludzi stał przy oknie, śledząc oczyma, co działo się na ulicy.
— Oto są już konie... rzekł — w drogę!
— W drogę!... powtórzyli jego towarzysze.
Król ruszył naprzód.
Następnie szedł pan de Choiseul, podając rękę królowej; potem pan Damas pod rękę z księżną Elżbietą; dalej pani de Tourzel z dwojgiem dzieci, a około nich reszta wiernej drużyny.
Pan de Romeuf, jako deputat od Zgromadzenia narodowego, a tem samem obleczony w charakter nietykalności, miał misję czuwania nad orszakiem królewskim.
Ale, prawdę powiedziawszy, pan de Romeuf sam wielce potrzebował, aby czuwano nad nim: posłuch się rozszedł, że on nietylko miękko wykonał rozkazy Zgromadzenia, ale nadto, że jeżeli nie czynnie, to przez opieszałość ułatwił ucieczkę jednemu z najwierniejszych sług królewskich, który dlatego tylko opuścił królewskie osoby, ażeby dać panu de Bouillé rozkaz przybycia im na pomoc.
Pan de Romeuf usłyszał koło siebie, w połączeniu z groźbą, wyrazy: arystokrata i zdrajca.
Wsiedli do powozu w tym samym porządku, w jakim szli po schodach.
Pan de Valory zbliżył się do króla.
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł, koledzy moi i ja prosimy Waszą królewską mość o łaskę.
— O jaką panowie?... odpowiedział król, zdziwiony, że jest jeszcze jakaś łaska, którą może rozporządzać.
— O łaskę, Najjaśniejszy Panie. Kiedy nie mamy szczęścia służyć wam jako wojskowi, pozwól abyśmy zajęli przy was miejsce, jako wasi słudzy.
— Jako słudzy, panowie?... zawołał król, niepodobna!
Ale pan de Valory skłonił się.
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł; w położeniu, w jakiem się znajduje Wasza królewska mość, miejsce takie przyniosłoby zaszczyt nawet książętom krwi; tembardziej takim biednym szlachcicom, jak my.
— Niechże i tak będzie, panowie... rzekł król ze łzami w oczach; pozostańcie i nie odstępujcie już nas wcale.
Tym sposobem dwaj młodzieńcy, zamieniając w rzeczywistość swoją liberję i rzekome obowiązki kur jerów, usiedli na koźle.
Pan de Choiseul zamknął drzwiczki od powozu.
— Panowie!... rzekł król, daję wyraźny rozkaz, ażeby mnie zawieziono do Montmédy. Pocztyljon, do Montmédy!
Ale głos jedyny, głos ogromny, głos nie już jednej ale dziesięciu ludności zebranych razem, krzyknął:
— Do Paryża! do Paryża! Potem, w chwili milczenia, Billot końcem pałasza, ukazując drogę, rzekł:
— Pocztyljoni, drogą do Clermont!
Powóz ruszył według jego rozkazu.
— Biorę was wszystkich na świadków, że mi zadają gwałt!... odezwał się Ludwik XVI.
Potem nieszczęśliwy król, wyczerpany tym wysiłkiem woli przechodzącym wszystkie, jakie uczynił dotąd, opadł w głąb powozu między królowę i księżnę Elżbietę.
Powóz puścił się w drogę.
Po pięciu minutach, zanim powóz ujechał dwieście kroków, usłyszano poza nim wielkie krzyki.
Królowa najpierwsza wychyliła głowę za drzwiczki od karety.
Ale prawie w tejże chwili cofnęła się w głąb, oburącz zakrywając oczy:
— Nieszczęście!... zawołała, pana Choiseula mordują.
Król próbował się poruszyć, ale królowa i księżna Elżbieta pociągnęły go w tył. Zresztą kareta wyjechała na róg ulicy i niepodobna było już zobaczyć.
Oto co się działo.
Przed bramą pana de Sausse, panowie Choiseul i Damas wsiedli na konie; ale koń pana de Romeuf, którego wreszcie wziął na poczcie, znikł niewiadomo gdzie.
Zatem Romeuf, Floriac i adjutant Foucq, szli pieszo, spodziewając się znaleźć jakie konie dragońskie, albo huzarskie, gdyby im dragoni lub huzarzy, pozostawszy wiernymi, chcieli je ofiarować, albo też jakiebądź inne konie opuszczone.
Zaledwie jednak uszli piętnaście kroków, kiedy pan de Choiseul spostrzegł u drzwiczek karety, którą eskortował, że Romeuf, Floirac i Foucq, mogą być lada chwila ogarnięci, rozproszeni i zduszeni przez tłum.
Zatrzymał się więc na chwilę, puścił karetę, i sądząc, że Romeuf, z tytułu misji, jaką mu powierzono, może z pomiędzy wszystkich narażonych na niebezpieczeństwo, największą przysługę oddać rodzinie królewskiej, woła na swego służącego Jamesa Brisacka, zmieszanego z całym tym tłumem:
— Mojego drugiego konia panu de Romouf!
Zaledwie to wymówił, lud rozdrażniony, otoczył krzycząc:
— To hrabia Choiseul, to jeden z tych, którzy chcieli uprowadzić króla! Śmierć arystokracie! śmierć zdrajcy!
Wiadomo z jaką szybkością w zaburzeniach ludowych skutek następuje po groźbie.
Choiseul zerwany z siodła, pada w tył i znika pochłonięty w tej otchłani strasznej, która zwie się tłumem, a z której w owym czasie namiętności śmiertelnych, człowiek wychodził tylko w kawałkach.
Ale w chwili gdy padał, pięciu ludzi rzuciło mu się na pomoc.
Byli to: Damas, Floirac, Romeuf, adjutant Foucq i tenże sam służący James Brisack, z którego rąk wydarto konia i który tym sposobem, mając ręce wolne, mógł ich użyć na obronę pana.
Nastąpiła chwila straszliwego zamętu.
Przeciw wszelkiemu prawdopodobieństwu, pan de Choiseul, ani umarł, ani nie był ranny, a przynajmniej nie miał ran ciężkich.
Żandarm jakiś odparł lufą od swego muszkietu kosę, wymierzoną przeciwko niemu. Brisack odbił drugi podobny cios kijem, wydartym jednemu z napastników.
Kij złamano, jak trzcinę, ale cios odbity zranił tylko konia Choiseula.
Wtedy adjutantowi Foucq przyszła myśl krzyknąć:
— Do mnie dragony!
Kilku żołnierzy przybiegło na ten okrzyk, i ze wstydu niechcąc dopuścić do zamordowania człowieka, który nimi dowodził, przedarli się do niego.
Sam Romeuf rzucił się naprzód.
— W imię Zgromadzenia narodowego, którego jestem mandatarjuszem, w imię generała Lafayetta, którego jestem deputatem — zawołał, prowadźcie tych panów do magistratu.
Te dwa imiona: Zgromadzenia narodowego i generała Lafayetta, używały wtedy całej popularności, wywarły też wrażenie.
— Do magistratu! do magistratu! — wołano zewsząd.
Ludzie dobrej woli pomogli i Choiseul z towarzyszami pociągnięci zostali do domu rady miejskiej.
Prowadzono ich tam z półtorej godziny; każda minuta była groźbą, albo usiłowaniem zadania im śmierci; każde miejsce, pozostawione próżnem przez obrońców więźni, zaraz świeciło ostrzem pałasza, trójzębem wideł albo kosą.
Przybyli nareszcie do magistratu; tu jeden tylko pozostał urzędnik miejski, bardzo zafrasowany odpowiedzialnością jaka na nim ciążyła.
Dla zrzucenia z siebie tej odpowiedzialności rozkazał iżby Choiseul, Damas i Floirac zamknięci byli w więzieniu i pilnowani przez gwardję narodową.
Pan de Romeuf oświadczył wtedy, że nie chcę się rozstać z Choiseulem, który na to wszystko naraził się dla niego.
Urzędnik miejski rozkazał wtedy, ażeby i pan de Romeuf poszedł do więzienia razem z innymi.
Na znak przez Choiseula dany służącemu, ten wymknął się, będąc zbyt małą figurą, aby się nią zajmowano.
Pierwszem jego staraniem, jako masztelerza, było zajęcie się końmi.
Dowiedział się, że konie, prawie zdrowe, stoją w gospodzie, pilnowane przez kilku urzędników.
Upewniwszy się co do tego, wszedł do kawiarni, kazał dać sobie herbaty, pióro i atrament, i napisał do pani Choiseul i pani Grammont, aby je uspokoić co do losu i syna i siostrzeńca, który według wszelkiego prawdopodobieństwa ocaleje, skoro jest więźniem.
Biedny James Brisack zapędził się za daleko, zwiastując te dobre wieści. Tak, pan de Choiseul był w więzieniu i pod strażą gwardji miejskiej; ale zapomniano postawić szyldwachów przy dymnikach, a przez te dymniki walono do więźniów z karabinów.
Musieli więc chować się po kątach.
To położenie krytyczne trwało dwadzieścia cztery godzin, w ciągu których Romeuf z dziwnem poświęceniem siebie, nie chciał opuścić swych towarzyszów.
Nareszcie, 24-go czerwca, gdy przybyła gwardja narodowa z Verdun, pan de Romeuf wyjednał, ażeby więźniowie jej byli wydani, i nie opuścił ich, aż otrzymał od oficerów słowo honoru, że czuwać będą na nimi dopóki nie będą osadzeni w więzieniu trybunału najwyższego.
Co do biednego Izydora de Charny, ciało jego zawleczono do domu jakiegoś tkacza, gdzie ręce pobożne lecz obce pogrzebały je; mniej był szczęśliwy niż Jerzy, który przynajmniej otrzymał ostatnią posługę z braterskich rąk Oliviera, oraz z przyjacielskich rąk Gilberta i Billota.
Bo Billot był wtedy przyjacielem wiernym. Widzieliśmy jak ta przyjaźń i wierność zamieniła się w nienawiść.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.