Hrabina Charny (1928)/Tom IV/Rozdział XLI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLI.
LEKARSTWO.

Maillard, jakkolwiek prędko podążał, nie mógł dogonić Beausire’a. Zaprzestał więc pogoni.
Na rogu ulicy Baisllerie i placu Trybunału miał przyjaciela, aptekarza. Wstąpił do niego, usiadł i gawędził, a tymczasem chirurgowie przychodzili i odchodzili, zgłaszając się do apteki po bandaże, szarple — słowem po wszelkie przedmioty, potrzebne do opatrunku rannych, gdyż wśród nieboszczyków odzywał się niekiedy jęk, po którym poznawano, że biedak jakiś żyje jeszcze i zaraz go opatrywano i przenoszono do szpitala.
Maillard siedział tu od kwadransa, nogi wsunąwszy pod ławkę i starając się jak najmniej zabierać miejsca, gdy weszła kobieta lat około trzydziestu siedmiu czy ośmiu, która pomimo odzieży nędznej, zachowała jeszcze ślady dawnego przepychu, pewne cechy arystokratyczne, jeżeli nie wrodzone, to przynajmniej przyswojone.
Przedewszystkiem jednak uderzyło Maillarda szczególne podobieństwo tej kobiety do królowej; krzyknąłby niewątpliwie ze zdziwienia, gdyby nie posiadał znanej nam zdolności panowania nad sobą.
Prowadziła ona za rękę chłopczyka ośmioletniego; zbliżyła się do kantorku aptekarskiego, starając się, o ile można ukryć ubóstwo swego ubrania, jeszcze bardziej uwydatniające się przy zalotnej troskliwości tej kobiety o twarz i ręce.
Na razie nie mogła się odezwać, bo aptekarz zajęty był innym interesantem, wreszcie go zagadnęła:
— Potrzebuję lekarstwa przeczyszczającego.... dla chorego męża.
— Ale jakiego lekarstwa chcesz, obywatelko?... — spytał aptekarz.
— Jakie pan wybierze, byleby nie kosztowało więcej, niż jedenaście sous.
Ta cyfra jedenastu sous uderzyła Maiilarda; jedenaście sous, taką właśnie sumę znalazł, jak sobie przypominamy, w kieszeni Beausira.
— A dlaczego nie może być droższe?... podchwycił aptekarz.
— Bo mąż dał mi tylko tyle.
— Zmieszaj pan tamorinę z senesem i daj obywatelce, polecił aptekarz swemu pomocnikowi.
Pomocnik aptekarza zajął się przygotowaniem lekarstw, a aptekarz załatwiał żądania innych osób.
Maillard zaś, którego uwagi nic nie odciągało, obserwował bacznie kobietę.
— Oto lekarstwo gotowe, obywatelko... — wyrzekł pomocnik aptekarza.
— No, Tosiu... — odezwała się kobieta, daj jedenaście sous panu, moje dziecko.
— Są... odpowiedział chłopczyk.
I, położywszy garść drobnej monety na kontuar, dodał:
— Chodź, mamo, chodź prędzej, ojciec czeka.
I ciągnął kobietę, powtarzając:
— Ależ chodź, mamo Oliwjo, chodź!...
— Przepraszam obywatelkę, tutaj tylko jest dziewięć sous zatrzymał ich a piekarczyk.
— Jakto, dziewięć sous?... — podchwyciła kobieta.
— No!... — odparł aptekarczyk, — policzcie sami...
Kobieta policzyła i rzeczywiści# było tylko dziewięć sous.
— Coś zrobił z dwoma sous, paskudny dzieciaku?... — spytała.
— Ja nie wiem... — odpowiedziało dziecko. — Chodź, mamo Oliwjo!...
— Musisz wiedzieć, bo się napierałeś nieść pieniądze i dałam ci je.
— Musiałem je zgubić... — odrzekło dziecko. No, chodź, mamo!...
— Ślicznego masz chłopca, obywatelko!... — odezwał się nagle Maillard, — i musi być sprytny, ale trzeba go pilnować, ażeby nie został złodziejem.
— Złodziejem?... — podchwyciła kobieta, którą chłopiec nazywał mamą Oliwją, — a to dlaczego, mój panie?..
— Bo on nie zgubił dwóch sous, ale je dobrze schował!
— Ja?... — zawołało dziecko — nieprawda!...
— W twoim buciku są dwa sous — obywatelko, w twoim... — dodał Maillard.
Mama Oliwja, pomimo zaprzeczeń małego Tosia, zdjęła bucik z lewej nogi i znalazła w nim dwa sous.
Pieniądze te oddała aptekarzowi i oddaliła się z dzieckiem, grożąc mu karą, która mogłaby się wydać straszną obecnym, gdyby nie byli przekonani, że ją niewątpliwie złagodzi serce macierzyńskie.
Wypadek ten, zresztą tak drobny wśród okoliczności tak poważnych, w jakich się znajdowano, byłby przeszedł niepostrzeżenie, gdyby Maillarda nie zainteresowało wielce podobieństwo tej kobiety do królowej.
Podszedł więc do aptekarza i korzystając z chwilki wolnego czasu, zagadnął:
— No, zauważyłeś?...
— Co takiego?...
— Podobieństwo tej obywatelki, która stąd wyszła...
— Do królowej?... — wtrącił aptekarz ze śmiechem.
— Tak, toś ty też zauważył, jak i ja.
— O!... już oddawna!...\
— Jakto, oddawna?
— Naturalnie, wszak to podobieństwo historyczne.
— Nie rozumiem.
— Czyż nie przypominasz sobie słynnej historji naszyjnika?...
— O!.. alboż dozorca w Chatelet może o czemś podobnem zapomnieć!...
— To musisz pamiętać pewną Nicolinę Legay, znaną pannę Oliwję?...
— A!... a!... tak, tak!.. Ta, która przy kardynale Rohan grała rolę królowej, nieprawdaż?
— I żyła z pewnym hultajem, łotrem i szpiegiem, nazwiskiem Beausire.
— Co? — zawołał Maillard — jak gdyby go wąż ukąsił.
— Nazwiskiem Beausire — powtórzył aptekarz.
— I to tego Beausirea nazywa swym mężem? — zapytał Maillard.
— Tak.
— I to dla niego przyszła po lekarstwo?...
— Hultaj musiał się objeść.
— Lekarstwo przeczyszczające? mówił dalej Maillard, jak człowiek na tropie doniosłej tajemnicy, nie mogąc od niej oderwać myśli.
— Lekarstwo przeczyszczające, tak.
— A!... zawołał Maillard, uderzając się w czoło, mam go. Jeżeli się dowiem, gdzie mieszka.
— Toż ja wiem... Przy ulicy Żydowskiej pod numerem 6.
— To stąd blisko?
— O dwa kroki.
— A to mię wcale nie dziwi.
— Co?
— Że mały Tosio ukradł matce dwa sous.
— Jakto... nie dziwi cię?
— Nie, wszak to syn Beausire’a?
— Jego żywy portret.
— Niedaleko jabłko pada od jabłoni! No, mój drogi — ciągnął dalej Maillard — powiedz mi z ręką na sumieniu, jak prędko działać zacznie twoje lekarstwo?
— Nie prędzej, jak po dwóch godzinach.
— Tego mi tylko potrzeba.
— Tak cię Beausire interesuje?
— O! bardzo, i to tak bardzo, że z obawy, aby go źle nie pielęgnowano, pójdę poszukać dla niego...
— Czego?...
— Dwóch dozorców! Dowidzenia, mój drogi.
Maillard wyszedłszy ze sklepu aptekarskiego na twarzy miał złowrogi uśmiech, jedyny jaki się u niego zjawiał i skierował się znów do Tuileries.
Pitoux był nieobecny; przypominamy sobie, że w ogrodzie podążył za hrabiną Charny, ale podczas jego nieobecności Maillard zastał na stanowisku Maniqueta i Telliera.
Obadwaj go poznali.
— A! to pan Maillard? — zapytał Maniquet, — cóż, dogoniłeś go pan?..
— Nie, — rzekł Maillard. — ale jestem na jego tropie.
Tu skinął na porucznika i na podporucznika, ażeby się doń zbliżyli.
— Wybierzcie mi ze swego oddziału dwóch ludzi pewnych.
Maniquet, zwracając się do warty, zawołał:
— Niech tu przyjdzie dwóch na ochotnika.
— Dwunastu ludzi się podniosło.
— No, ty, Boulangerze, — rzekł Maniquet — chodź tu!
Jeden z ludzi zbliżył się.
— I ty, Molizarze.
Drugi zajął miejsce przy pierwszym.
— Może więcej chcesz, panie Maillard? — zapytał Tellier.
— Nie, ci mi wystarczą. Chodźcie, moje zuchy!
Obaj ochotnicy poszli za Maillardem. Zaprowadził ich na ulicę Żydowską i zatrzymał się przed bramą pod numerem 6.
— To tutaj... — rzekł — wejdziemy.
Przybysze zapuścili się na schody, aż na czwarte piętro.
Tu wskazówką dla nich były krzyki pana Tosia, któremu dość łagodną karę macierzyńską poprawił pan Beausire, uznawszy za stosowne ręką żylastą wyciąć mu kilka policzków.
Maillard usiłował otworzyć drzwi, zamknięte na zasuwkę.
Zapukał.
— Kto tam?... — zapytał przeciągły głos panny Oliwji.
— W imieniu prawa, otwórzcie!... — odpowiedział Maillard.
Wreszcie, pani Beausire zebrała odwagę i w chwili, gdy Maillard zapukał po raz drugi, drzwi się otworzyły.
Trzech ludzi weszło, ku wielkiej trwodze panny Oliwji i pana Tosia, który schował się za starym fotelem.
Pan Beausire leżał, a na stoliczku nocnym, oświetlonym licha łojówką w blaszanym lichtarzu. Maillard spostrzegł z zadowoleniem próżną buteleczkę. Lekarstwo zostało połknięta; trzeba było tylko czekać na skutek.
Podczas drogi, Maillard opowiadał Boulangerowi i Molizarowi, co się stało u aptekarza, tak że ci, gdy przyszli do pokoju Beausire’a, doskonale byli obeznani z położeniem.
Zestawił ich tedy na straży i udał się do ratusza.
Aptekarz się nie omylił: we dwie godziny lekarstwo podziałało. Skutek trwał godzinę prawie i był jak najpomyślniejszy.
Około godziny trzeciej zrana, Maillard zobaczył swych ludzi.
Przynosili setki tysięcy franków w djamentach najczystszej wody, ale jeszcze powalanych przez pana Beausire, wskutek zażytego lekarstwa.
Pan de Beausire został odprowadzony do Chatelet.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.