Hrabina Charny (1928)/Tom IV/Rozdział XLIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Stało się co przewidywał Danton: Thuriot, przy otwarciu sesji, przedstawił Zgromadzeniu wniosek sformułowany w przeddzień przez ministra sprawiedliwości. Zgromadzenie nie zrozumiało; zamiast głosować o dziewiątej rano, rozprawiało, przeciągało i zaczęło głosować o pierwszej po południu.
Było już zapóźno!
Zmarnowane cztery godziny opóźniły o cały wiek spokój Europy.
Tallien był zręczniejszym.
Mając sobie zlecone od Gminy wydanie rozkazu ministrowi sprawiedliwości, aby udał się do magistratu, napisał:
„Panie ministrze!
„Za odebraniem niniejszego pisma, udasz się pan do Ratusza“.
Tylko omylił się co do adresu! Zamiast napisać: Do Ministra Sprawiedliwości, napisał: do Ministra Wojny. Oczekiwano Dantona, a stawił się Servan, pomieszany i pytający, czego chcą od niego. Qui pro quo wyjaśniło się, ale sztuka się udała.
Tymczasem Gmina musiała się w nieobecności Dantona na coś zdecydować. Postanowiła mianować komitet nadzorczy.
Ten komitet, komitet rzezi, jak go nazwano, składał się z dziewięciu członków, z Maratem na czele.
Gmina, jak już mówiliśmy, nie postąpiła tak jak Zgromadzenie, nie puszczała ona rzeczy w odwloką. O dziesiątej ustanowiono komitet nadzorczy, a ten wydał zaraz pierwszy rozkaz, na mocy którego przetransportowano z merostwa do Opactwa dwudziestu czterech więźniów. W tej liczbie było ośmiu, czy dziewięciu księży, organizatorów wojny domowej w Wandei i na południu. Kazano wyprowadzić wszystkich z więzienia, wsadzić do czterech fiakrów po sześciu do każdego i ruszyć w drogę. Sygnał do odjazdu dały trzy strzały armatnie. Zamiar Gminy łatwym był do zrozumienia. Ta posępna kawalkada roznieci wściekłość wśród ludu. Prawdopodobnie na drodze, czy też znów przy drzwiach Opactwa, fiakry zostaną przytrzymane, a więźniowie wymordowani. Wtedy pozostanie już tylko zostawić rzeczy własnemu ich biegowi. Rzeź, rozpoczęta przy drzwiach więzienia, z łatwością przekroczy jego progi.
Gdy fiakry wyjeżdżały z merostwa, Danton zdecydował się wejść do Zgromadzenia.
Wniosek zrobiony przez Thuriota, stał się już nieużytecznym: było na to zapóźno, jak powiedzieliśmy, aby zwiastować Gminie powzięte postanowienie.
Pozostawała Dyktatura.
Danton wszedł na trybunę. Na nieszczęście był sam jeden tylko: Roland zanadto był uczciwym człowiekiem, aby towarzyszyć koledze!
Szukano oczyma Rolanda, ale go nie było. Widziano siłę, ale oglądano się napróżno za moralnością. Manuel przedstawił Gminie niebezpieczeństwo grożące miastu Verdun i zaproponował, aby tego jeszcze wieczora zrekrutowani obywatele obozowali na Polu Marsowem, tak, aby ze świtem mogli wyruszyć na nieprzyjaciela. Wniosek przyjęto. Inny członek radził, aby z powodu nagłego niebezpieczeństwa, strzelać z armat, dzwonić we dzwony i bębnić na alarm.
Te drugi wniosek poddany glosowaniu, został również przyjęty. Był to środek zgubny, opłakany, straszliwy, w okolicznościach, w jakich się znajdowano. Bęben, dzwon, armata, znajdują posępne odgłosy w sercach najspokojniejszych a cóż dopiero w sercach już gwałtownie wzburzonych.
Wszystko to zresztą naprzód było obliczone.
Za pierwszym strzałem armatnim, pana Beausire miano powiesić, a, dodajmy zaraz, nastąpiło to istotnie.
Za trzecim wystrzałem, fiakry o których mówiliśmy, miały wyruszyć z prefektury policji, ale że strzały armatnie odzywały się w odstępach, dziesięciominutowych, przeto ci, którzy widzieli egzekucję pana Beausire, mogli jeszcze przybyć na czas, aby zobaczyć jadących więźniów i wziąć udział w ich mordowaniu.
Danton wiedział przez Talliena o wszystkiem, co się działo w Gminie. Wiedział w jakiem niebezpieczeństwie było miasto Verdun; wiedział o decyzji obozowania na Polu Marsowem, o strzałach i dzwonach alarmowych.
By dać odpowiedź panu Lacroix, który jak sobie przypominamy, miał żądać dyktatury, wziął za pozór niebezpieczeństwo ojczyzny i zaproponował, aby ogłoszono: „że ktokolwiek odmówi służby, lub oddania broni, będzie karany śmiercią“.
Poczem, by nie mylono się, co do jego zamiarów i nie mięszano ich z zamiarami Gminy, powiedział:
— Dzwon, który uderzy, nie jest wcale sygnałem alarmu, jest to szarża na nieprzyjaciół ojczyzny! Aby ich zwyciężyć, trzeba śmiałości, i jeszcze raz wielkiej śmiałości, a Francja będzie ocalona!
Grzmotem oklasków przyjęto te słowa.
Podniósł się wtedy Lacroix i żądał z kolei, aby karano śmiercią tych, którzyby pośrednio lub bezpośrednio odmawiali wykonania rozkazów władzy wykonawczej.
Zgromadzenie zrozumiawszy teraz dobrze, iż było to żądanie dyktatury; przyjęło pozornie wniosek, ale wybrało komisję z Żyrondystów dla zredagowania dekretu. Żyrondyści jak Roland, byli zanadto uczciwymi ludźmi, aby zaufać Dantonowi.
Rozprawy trwały aż do szóstej wieczorem.
Danton zniecierpliwił się: chciał czynić dobrze, a zmuszono go, żeby źle czynił.
Szepnął jakieś słowo na ucho Thuriotowi i wyszedł. Co mu powiedział po cichu? Wskazał miejsce, gdzie będą go mogli znaleźć, na wypadek, gdyby Gmina powierzyła mu władzę.
Gdzież miano go odnaleźć? Na Polu Marsowem, pośród ochotników.
Jakiż był jego zamiar w razie gdyby władza została mu powierzona? Dać się okrzyknąć dyktatorem tej masie ludzi uzbrojonych, nie na rzeź, lecz na wojnę; powrócić z nimi do Paryża i, pochwyciwszy zabójców w sieć olbrzymią, wyciągnąć ich na granicę.
Czekał aż do piątej wieczór, ale nie przybył nikt.
Cóż się stało tymczasem z więźniami prowadzonymi do Opactwa? Idźmy za nimi: posuwają się zwolna, łatwo ich dościgniemy.
Z początku chroniły ich fiakry w których byli zamknięci. Kryli się w głębi, aby jak najmniej zwracać uwagi, ale ci, którym zlecono ich prowadzić, zdradzali ich sami.
— Patrzcie, mówili, oto zdrajcy! oto wspólnicy prusaków, oto ci, którzy oddają nasze miasta nieprzyjacielowi, ci, którzy zabijać będą nasze żony i dzieci, skoro wyjdziemy za rogatki!
A jednak to wszystko było bez skutku. Jak przewidział Danton, morderców było niewielu, wszystko kończyło się na krzykach i groźbach. Orszak minął Pont-Neuf i ulicę Dauphine. Cierpliwość więźniów nie wyczerpywała się, ale nie można też było doprowadzić ludu do morderstwa. Zbliżano się już do Opactwa; czas było zaczynać.
Jeżeli więźniowie wejdą do więzienia i tam zostaną zabici, będzie to oczywistym dowodem, że Gmina wydała taki rozkaz, ale że lud nie przyczynił się do tego.
Fortuna przychodzi czasem z pomocą złym i krwawym zamiarom.
W zaułku Bussy stał się ogromny natłok z powodu, iż było to jedno z miejsc, gdzie zaciągali się ochotnicy. Fiakry zmuszone były się zatrzymać.
Sposobność była dobra; jeżeli się z niej nie skorzysta, lepsza się nie nadarzy.
Jakiś człowiek przedarł się przez eskortę, wskoczył na stopień pierwszego pojazdu z szablą w ręku i wymierzywszy na oślep kilka razów, wyciągnął ją krwią zafarbowaną.
Jeden z więźniów miał laskę, tą laską próbował odwrócić razy i przypadkiem uderzył jednego z eskortujących.
— A, zbójco! wrzasnął tenże, to za to, że was bronimy! Hej towarzysze!
Ze dwudziestu, którzy tylko na znak ten oczekiwali, rzuciło się wtedy z pomiędzy ludu, a uzbrojeni w dzidy i noże z długiemi rękojeściami, wepchnęli te noże i dzidy przez drzwiczki, i natychmiast dały się słyszeć jęki boleści, a krew popłynęła strumieniem, zostawiając ślady na ulicy.
Krew wywołuje krew; rzeź się rozpoczęła i miała trwać cztery doby.
Więźniowie w Opactwie domyślali się zaraz z twarzy dozorców i z ich półsłówek, że coś strasznego się przysposabiało. Rozkaz Gminy przyśpieszył tego dnia we wszystkich więzieniach godzinę obiadową. Co miała znaczyć ta zmiana w zwyczajach więziennych? Coś zgubnego, ma się rozumieć. Więźniowie oczekiwali z niepokojem.
Około czwartej do murów więzienia zaczął dochodzić z daleka szmer wzburzonego tłumu; z kilku okratowanych okien wieży, które wychodziły na ulicę Świętej Małgorzaty, więźniowie spostrzegli fiakry, a wtedy już wściekle wycia i jęki boleści dochodziły do więzienia wszystkiemi otworami. Krzyk: „Oto zbrodniarze!“ rozległ się korytarzach i odbił w najgłębszych kryjówkach.
Poczem usłyszano znów inny krzyk:
— Szwajcarzy! Szwajcarzy!
Było stu dwudziestu Szwajcarów w Opactwie; z trudnością dziesiątego sierpnia ocalono ich przed wściekłością ludu. Gmina znała nienawiść tłumów do czerwonych mundurów. Był to więc doskonały sposób rozpoczęcia, wskazać tych nieszczęśliwych.
Dwie godziny prawie zabijano stu dwudziestu Szwajcarów.
A gdy ostatni ducha wyzionął — był nim major Reading, którego nazwisko już wymienialiśmy dawniej, zażądano księży.
Księża odpowiedzieli, że gotowi są umrzeć, ale pragną się wprzód wyspowiadać.
Życzeniu temu zadosyć uczyniono: udzielono im dwie godziny zwłoki.
Na cóż użyto tych dwóch godzin? Na ustanowienie trybyunału.
Kto utworzył ten trybunał? kto mu przewodniczył?
Maillard.