Hrabina Charny (1928)/Tom IV/Rozdział XLIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLIII.
NOC Z 1-go NA 2-gi WRZEŚNIA.

Gilbert wychodził właśnie, gdy na progu mieszkania dostrzegł człowieka owiniętego płaszczem. w kapeluszu z szerokiem rondem, osłaniającem czoło. Gilbert cofnął się trochę: w ciemnościach i w takich czasach każdy zdawał się być nieprzyjacielem.
— To ja, Gilbercie — powiedział głos przyjazny.
— O!... — odpowiedział Gilbert — szedłem właśnie do ciebie.
— Domyślałem się tego i dlatego przychodzę; ja wobec wypadków, jakie się rozgrywają, nie wynoszę się na wieś, jak pan Robespierre.
— Cieszy mnie, że cię widzę, bo myślałem, że cię nie zastanę. No, ale wejdźże, proszę!...
— Jestem. Czego żądasz?... — zapytał Cagliostro, idąc za Gilbertem do najodleglejszego pokoju doktora.
— Wiesz, co się dzieje?...
— Chcesz powiedzieć, co się dziać będzie, gdyż w te; chwili nic się nie dzieje.
— Przygotowuje się coś strasznego, nieprawdaż?...
— To straszne, staje się czasem niezbędnem.
— Mistrzu!... — zawołał Gilbert — gdy wymawiasz podobne wyrazy, ze swym nieubłaganym spokojem, dreszczem mnie przejmujesz...
— Cóż chcesz?... Jestem echem tylko, odgłosem przeznaczenia... niczem więcej...
Gilbert opuścił głowę.
— Przypominasz sobie, doktorze, to, com ci mówił przy spotkaniu w Belleuwe, szóstego października, gdy przepowiedziałem ci śmierć margrabiego de Favras?...
Gilbert drgnął. On, taki silny wobec ludzi, nawet wobec wypadków, czuł się słabym, jak dziecię, wobec tajemniczej osobistości.
— Mówiłem ci... — ciągnął dalej Cagliostro, iż gdyby król miał w swojej biednej głowie odrobinę choćby instynktu zachowawczego, którego nie posiada, byłby uciekał.
— Usiłował wszakże to zrobić... — odpowiedział Gilbert.
— Tak, lecz trzeba to było zrobić wcześniej, wtedy.. wiesz przecie, że było zapóźno!... Powiedziałem wówczas także, że jeżeli król, królowa i szlachta będą się opierali, zrobimy rewolucję.
— I miałeś słuszność, mamy już rewolucję... — zauważył Gilbert z westchnieniem.
— No!... — odpowiedział Cagliostro, robi się dopiero, jak widzisz, mój drogi. Czy przypominasz sobie jeszcze, iż wspomniałem ci o narzędziu, które wynalazł jeden z moich przyjaciół, doktór Guillotin?... Czy przechodziłeś przez plac Karuzeli, wprost Tuilleries?... Otóż to samo narzędzie pokazywałem królowej w karafce, w zamku Taverney, pamiętasz: byłeś tam wtedy małym chłopcem, a już kochankiem panny Nicoliny... której mąż, kochany pan de Beausire, skazany jest na powieszenie!... Narzędzie to funkcjonuje.
— Tak jest... — rzekł Gilbert, — ale działa zbyt powoli, skoro chcą doń dołączyć topory, piki i sztylety.
— Słuchaj... — ciągnął dalej Cagliostro, mamy do czynienia z ludźmi okrutnie upartymi!... Nie chcą zrozumieć, czem jest dla Francji rewolucja. Trzeba więc skończyć.
— Lecz z czem skończyć?... — zawołał Gilbert.
— Z królem, królową, arystokracją.
— Jakto, zamordowalibyście króla?... zamordowalibyście królową?...
— O!... nie, zamordować ich... nie. Byłaby to wielka niezręczność doktorze: trzeba ich osądzić, skazać i stracić publicznie, jak zrobiono z Karolem I; wszystkich za to innych trzeba się pozbyć, doktorze, i to, im prędzej, tem lepiej.
— I do czegóż te mordy doprowadzą, co dadzą krajowi? — zapytał gorzko Gilbert.
— Do rzeczy bardzo prostej: do skompromitowania Zgromadzenia, Gminy, ludu, Paryża. Trzeba Paryż splamić krwią, ażeby ten Paryż, ten mózg Francji ta myśl Europy, ta dusza świata, czując, iż niema dlań przebaczenia, powstał jak jeden człowiek, popchnął przed siebie Francję i wyparł nieprzyjaciela z ziemi ojczystej.
— Ty wszak nie jesteś Francuzem!.. — zawołał Gilbert, — cóż cię więc to obchodzi?...
Cagliostro uśmiechnął się ironicznie.
— Czyż podobna, abyś ty, Gilbercie!... ty, umysł wyższy, mówił do mnie: „Nie mieszaj się do spraw Francji bo nie jesteś Francuzem?” Czyż Francja pracuje dla siebie samej, biedny ty egoisto?... Ale prawda! Miałeś mnie prosić o ułaskawienie dla kogoś?... Udzielam ci je zgóry. Powiedz mi nazwiska tego lub tej, którą ocalić pragniesz.
— Chcę ocalić kobietę, której ani ty, ani ja, mistrzu, nie powinniśmy dać umrzeć.
— Chcesz ocalić hrabinę Charny?...
— Chcą ocalić matkę Sebastjana.
— Wiesz, że Danton, jako minister sprawiedliwości, trzyma klucze więzienia.
— Tak, Lecz wiem także, iż możesz powiedzieć Dantonowi: Otwórz je, lub zamknij.
Cagliostro wstał, podszedł do biurka, skreślił na małej ćwiartce papieru kilka znaków kabalistycznych i podał papier Gilbertowi.
— Masz, mój synu, idź do Dantona i żądaj od niego, czego chcesz.
Gilbert powstał zkolei.
— A potem — zapytał Cagliostro co myślisz czynić?...
— Po czem?..
— Po dniach, które przyjdą, gdy na króla kolej nadejdzie.
— Myślę... — rzekł Gilbert — zostać jeżeli mi się uda członkiem Konwencji i opierać się z całej mocy skazaniu Ludwika XVI.
— Rozumiem.... — szepnął Cagliostro. — Czyń, co ci nakazuje sumienie, ale jedno mi przyrzeknij.
— Co takiego?...
— Był czas, w którym byłbyś mi wszystko przyrzekł bez żadnych warunków. Gilbercie.
— W owym czasie, nie mówiłeś mi, że lud uzdrawia się przez zabójstwo, naród przez morderstwo.
— Niechże i tak będzie... Przyrzecz mi otóż Gilbercie, że skoro król zostanie osądzony i stracony, pójdziesz za moją radą.
Gilbert podał mu rękę.
— Każda rada od ciebie pochodząca, mistrzu, będzie mi drogą, — odpowiedział.
— I zastosujesz się do niej?...
— Przysięgam, jeżeli tylko zgadzać się będzie z mojem sumieniem.
— Jesteś niesprawiedliwym, Gilbercie — rzekł Cagliostro — nieraz ci usługi moje ofiarowywałem, a czy żądałem czego kiedykolwiek?...
— Nie, mistrzu, i teraz jeszcze wyświadczyłeś mi łaskę, droższą mi nad własne życie.
— Genjusz Francji, której jesteś jednym z synów najszlachetniejszych, niechaj cię prowadził...
Cagliostro wyszedł, Gilbert pośpieszył za nim. Fiakr czekał jeszcze, doktór wsiadł doń i kazał się zawieść do ministerjum sprawiedliwości, do Dantona.
Gdy zameldowano Gilberta. Danton był z żoną, czyli raczej żona u nóg jego leżała: rzeź była tak wiadomą naprzód, że błagała go, aby do niej nie dopuścił.
— Umrzyj!... umrzyj!... jeżeli tego potrzeba — wołała młoda kobieta, ale niechaj rzezi nie będzie!..
— Człowiek taki, jak ja, nie umiera bezużytecznie odpowiedział Danton. — Umrę chętnie, jeżeliby śmierć moja była pożytkiem dla ojczyzny!...
Zameldowano doktora Gilberta.
— Nie odejdę... — powiedziała pani Danton, — dopóki mi nie przyrzekniesz, że czynić będziesz wszystko, co jest w twojej mocy, aby nie dopuścić do obrzydliwej zbrodni.
— Zostań więc!... — powiedział Danton.
Cofnęła się o parę kroków, gdy mąż wyszedł naprzeciw doktora, znanego sobie z opinji i z widzenia.
— A!... doktorze!... — powiedział — przybywasz w sam czas, a gdybym był wiedział, gdzie mieszkasz, byłbym posłał już dawno po ciebie.
Gilbert skłonił się Dantonowi, a widząc za nim zapłakaną kobietę, pochylił przed nią głowę.
— Żona moja, żona obywatela Dantona, ministra sprawiedliwości, kobieta, która sądzi, że jestem dosyć na to silnym, aby przeszkodzić panu Maratowi i panu Robespierrowi, których cała Gmina pcha do tego, co chcą uczynić, do zniszczenia, do mordu.
Gilbert spojrzał na panią Danton — płakała i składała ręce do prośby.
— Czy pozwolisz mi pani — powiedział — ucałować te miłosierne dłonie?...
— Dobryś!... — podjął Danton — otóż ci przybywa pomoc.
— O!... powiedz mu pan — zawołała biedna kobieta, że jeżeli pozwoli na to, zdobędzie krwawą plamę na cale życie!...
— Gdyby o to szło tylko — odpowiedział Gilbert. ~ gdyby ta plama pozostać miała na czole jednego człowieka, który sądząc, że jest to z pożytkiem dla Francji, poświęcił się, rzucił swój honor w otchłań i przyjął krwawe znamię, przywiązanie do swego nazwiska, byłoby to niczem!... Coż znaczy w podobnych okolicznościach życie, dobre imię, honor jednego obywatela?.. Ale to będzie plama na czole Francji!... na czole ludzkości!..
— Obywatelu! — odezwał się Danton — powiedz, czy jest człowiek tak silny, by powstrzymał lawv wybuchającego Wezuwjusza?.. Gdy morze przypływa, czy znajduje się ramię tak silne, aby odepchnąć Ocean?...
— Gdy się kto nazywa Dantonem, nie powinien pytać, gdzie jest ten człowiek, ale mówić: „Oto jest!...“ nie pyta, gdzie jest takie ramię, ale sam je wyciąga.
— Słuchaj! — powiedział Danton — warjaci jesteście. Czyż muszę mówić wam to, czegobym sobie nie dał powiedzieć?.... A więc tak, mam wolę, mam zdolność i gdyby Zgromadzenie chciało, miałbym siłę!.. Ale czy wiecie, co mnie spotka?... Zgromadzenie odmówi mi sposobów ocalenia kraju, będzie to karą mego złego imienia: będą przeciągać, odkładać, pocichu powiedzą że jestem człowiekiem bez moralności, człowiekiem, któremu nawet na trzy dni nie można powierzyć władzy całkowitej; wybiorą komisję z ludzi uczciwych a przez ten czas rzeź wybuchnie i jak powiadacie, krew tysiąca niewinnych, zbrodnia trzechset lub czterechset pijaków, zarzuci na sceny rewolucji krwawą zasłonę, pod którą znikną wyniosłe jej szczyty!... A więc nie! — dorzucił z giestem wspaniałym — nie, to nie Francję oskarżać będą, ale mnie; odwrócę od niej przekleństwo świata i ściągnę je na swoją głowę!...
— A ja, a twoje dzieci?... — zawołała nieszczęśliwa kobieta.
— Ty... — powiedział Danton — ty nie przeżyjesz tego, jak powiedziałaś; i nie będą cię oskarżać o wspólnictwo ze mną, skoro zbrodnia moja ciebie zabije. Moje dzieci, to synowie: wyrosną kiedyś na ludzi, i bądź spokojną, będą mieli serce ojca, potrafią nosić imię Dantona z godnością; lub też wyprą się swego ojca. Tem lepiej! Słabi nie są z mego rodu, ja w takim razie wypieram się ich zgóry.
— Zatem zażądaj pan przynajmniej władzy od Zgromadzenia!... — zawołał Gilbert.
— Czy sądzisz pan, żem czekał na twoją radę? Posłałem już po Thuriota i Talliena. Idź, zobacz, żono, czy przyszli; jeżeli są, niech Thuriot wejdzie tutaj.
Pani Danton wyszła pośpiesznie.
— Chcę próbować szczęścia wobec ciebie, panie Gilbercie, będziesz przynajmniej świadkiem przed potomnością usiłowań, które czyniłem.
Drzwi otwarły się znowu.
— Oto obywatel Thuriot, mój przyjacielu... — oznajmiła pani Danton.
— Czekam na ciebie... — powiedział Danton, wyciągając szeroką dłoń swoją do tego, który grał przy jego boku rolę adjutanta. — Rzuciłeś niedawno szczytne słowo z trybuny: „Rewolucja francuska nie należy tylko do nas, należy do świata; winni będziemy zdać z niej rachunek całej ludzkości!“ A zatem spróbujmy po raz ostatni, aby tę rewolucję zachować nieskalaną.
— Słucham — powiedział Thuriot.
— Jutro, przy otwarciu sesji, nim rozpoczniecie jakąkolwiek rozprawę, Zażądasz: zwiększenia liczby członków rady generalnej Gminy do trzechset dla zmajoryzowania wybranych dziesiątego sierpnia, nowozwerbowanymi. Ustanawiamy na stałej podstawie reprezentację Paryża; zwiększamy Gminę, lecz ją neutralizujemy: pomnażamy liczbę, ale modyfikujemy ducha. Jeżeli ten wniosek nie przejdzie, jeżeli nie będziesz mógł dać im do zrozumienia mej myśli, wtedy porozumiesz się z Lacroix; powiesz mu, by podniósł szczerze tę kwestję; niech zaproponuje, aby karać śmiercią tych. którzy bezpośrednio lub pośrednio odmówią wykonania, lub krępować będą w jakikolwiek sposób rozkazy wydane i środki przedsięwzięte przez władzę wykonawczą. Jeżeli wniosek przejdzie, będzie to dyktatura; władza wykonawcza, to będę ja; wchodzę, upominam się o nią i jeżeli będą się wahać, wezmę ją sam sobie!...
— A wtedy co uczynisz?... — zapytał Gilbert.
— Wtedy, chwytam sztandar; w miejsce krwawego i straszliwego demona rzezi, którego odsyłam do ciemności, wyzywam szlachetnego genjusza bitwy, który uderza bez trwogi i gniewu, który patrzy na śmierć ze spokojem i zapytuję band zebranych, czy dla mordowania ludzi bezbronnych się gromadziły?... Ogłaszam, że podłym jest każdy, kto grozi więzieniem. Wielu z tych ludzi przyzwala na rzeź, ale morderców mała jest liczba. Korzystam z popędu wojowniczego, jaki panuje w Paryżu, pociągam małą liczbę zabójców w wir ochotników, w wir prawdziwych żołnierzy, którzy czekają tylko na rozkaz do wymarszu i wypuszczam na granicę, czyli na nieprzyjaciela, żywioł nieczysty, opanowany przez żywioł szlachetny!
— Uczyń to! uczyń!... — zawołał Gilbert — a uczynisz dzieło wielkie, szczytne, wzniosłe!
W tej chwili wszedł Tallien.
— Tallienie! odezwał się Danton — być może, że jutro Gmina wezwie mnie na piśmie, abym się udał do magistratu; jesteś sekretarzem Gminy, postaraj się, aby list mnie nie doszedł, i abym mógł dowieść, że go nie otrzymałem.
— Do djabła! — rzekł Tallien — jakże to zrobić?
— To twoja rzecz. Powiedziałem ci czego sobie życzę, czego chcę, i co stać się powinno; do ciebie należy wynaleźć środki. Chodź, panie Gilbert, miałeś żądać czegoś ode mnie.
I otwierając drzwi małego gabinetu, poszedł tam z Gilbertem.
— W czernie mogę być panu użytecznym? — zapytał Danton.
Gilbert wyciągnął z kieszeni bilecik Cagliostra i podał go Dantonowi.
— Aha!... — powiedział tenże — przybywasz z jego poręki, a zatem czego życzysz sobie?
— Uwolnienia kobiety zamkniętej w Opactwie.
— Nazwisko jej?
— Hrabina de Charny.
Danton wziął papier i napisał rozkaz uwolnienia.
— Oto jest — powiedział — czy masz jeszcze kogo do ocalenia? Chciałbym ocalić wszystkich tych nieszczęśliwych!
Gilbert skłonił się życzliwie.
— To już wszystko, czego pragnąłem — powiedział.
— Idź więc, panie Gilbercie, a jeżeli będziesz mnie jeszcze kiedy potrzebował, przyjdź do mnie wprost, bez żadnego pośrednictwa; będę się czuł szczęśliwym, jeżeli potrafię uczynić co dla ciebie.
Odprowadzając go do drzwi, szepnął jeszcze:
— O! gdybym choć na dwadzieścia cztery godzin miał opinję uczciwego, jak ty, człowieka, panie Gilbercie...
Potem zamknął drzwi za doktorem, westchnął głęboko i otarł pot z czoła.
Z papierem, który mu wracał życie Andrei, Gilbert udał się do Opactwa.
Nadzorca więzienia nie robił żadnych trudności i rozkazał zaprowadzić doktora do hrabiny.
Gilbert poszedł za klucznikiem, wdrapał się na trzecie piętro po wąskich i krętych schodach i wszedł do celi, słabo lampką oświetlonej.
Przy stole siedziała kobieta, blada jak marmur, w żałobnych szatach — i czytała coś z książki oprawionej w safjan ze srebrnym krzyżem na wierzchu. Obok dogasał ogień na kominku.
Pomimo szmeru otwierających się drzwi, nie podniosła oczu; Gilbert przybliżył się do niej, lecz i teraz jeszcze nie podniosła wzroku, zdawała się być zatopioną w czytaniu, czyli raczej w myślach, bo Gilbert stał przed nią dwie lub trzy minuty, nie widząc, by kartę przewróciła.
Dozorca zamknął drzwi za Gilbertem i pozostał aa zewnątrz.
— Pani hrabino... — odezwał się doktór nakoniec.
Andrea podniosła oczy i przez chwilę patrzała nie widząc; myśli zamgliły jej wzrok, nie widziała człowieka stojącego przed sobą i powoli dopiero jej wejrzenie się rozjaśniło:
— A! to ty, panie Gilbercie!... szepnęła. Czego żądasz odemnie?
Gilbert skłonił się z uszanowaniem.
— Przychodzę po panią, powiedział.
— Po mnie?... — zapytała Andrea zdziwiona, a dokąd chcesz! mnie pan poprowadzić?
— Gdzie pani rozkażesz: jesteś wolną.
I podał jej rozkaz uwolnienia, podpisany przez Dantona.
Przeczytała ten rozkaz, lecz zamiast go oddać doktorowi rozdarła swoje uwolnienie na cztery kawałki i rzuciła je w ogień.
Gilbert krzyknął.
— Panie Gilbercie... — podjęła Andrea, — ja chcę umrzeć!
Doktór jęknął.
— Żądam tylko od ciebie, abyś starał się odszukać moje ciało i ocalił je od zniewag, których za życia ujść nie mogło... Hrabia Charny spoczywa w grobach swego zamku Boursonne, tam spędziłam jedyne szczęśliwe dni mego życia, tam pragnę spocząć obok niego.
— Dobrze, powinienem ci być posłusznym pod każdym względem. Odchodzę, lecz nie jestem zwyciężonym.
— Nie zapominaj pan o ostatniem życzeniu mojem, rzekła Andrea.
— Jeżeli cię nic ocalę, mimo twej woli, hrabino, będzie ono spełnione, dodał Gilbert.\
I skłoniwszy się raz jeszcze, wyszedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.