Hrabina Charny (1928)/Tom IV/Rozdział XLV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Człowiek z 14-go lipca, 5-go i 6-go października, człowiek 20-go czerwca i 10-go sierpnia, miał być także człowiekiem 2-go września.
Ale były komornik chciał nadać pozór legalny mordowi i dlatego oblókł go w pewną formę. Żądał śmierci arystokratów, ale chciał, aby tracono ich prawnie, za wyrokiem przez lud wydanym, bo uważał lud za sędziego nieomylnego, jemu jedynie przyznawał prawo życia i śmierci.
Nim Maillard zainstalował trybunał, dwieście osób zostało już zamordowanych.
Lecz teraz, gdy obejmuje on obowiązki swoje, około dziewiątej wieczór, idźmy za dwoma ludźmi, którzy wyszli od Jakobinów i zapuścili się w ulicę św. Anny.
Jest to wielki mistrz i jego uczeń; jest to Saint-Just i Robespierre.
Saint-Just, który ukazał się nam w loży masońskiej na ulicy Platriere. Saint-Just, o cerze bladawej i wykrochmalonym krawacie, uczeń zimnego mistrza, suchy był i twardy, zimniejszy był od swego nauczyciela.
Robespierre miał zapewne powody, dla których nie wrócił tego wieczora do Duplayów.
Powiedział rano, że zapewne na wieś pojedzie.
Mały pokoik Saint-Justa, młodzieńca, nieznanego, dziecięcia prawie, wydawał mu się może bezpieczniejszym do spędzenia tej straszliwej nocy z 2-go na 3-ci września.
Obydwaj weszli doń około jedenastej wieczór.
Nie potrzebujemy zapytywać, o czem mówili ci dwaj ludzie: naturalnie, o rzezi; pierwszy mówił o niej z czułostkowatością filozofa ze szkoły Russa, drugi z oschłością matematyka ze szkoły Condillaca.
Robespierre, jak krokodyl z bajki, opłakiwał niekiedy tych, których na śmierć skazywał.
Wchodząc do swego pokoju, Saini-Just postawił kapelusz na krześle, rozwiązał krawat i zdjął suknie.
— Co robisz?... zapytał Robespierre.
— Kładę się do łóżka.
— Jakto!... zawołał Robespierre, myślisz spać w czasie takiej nocy?
— Dlaczego nie?
— Gdy tysiące ofiar pada, gdy noc ta ma być ostatnią d!a tylu ludzi, którzy jutro żyć przestaną, ty myślisz o spaniu?
Saint-Just zamyślił się na chwilę.
— Prawda... — rzekł, lecz jest to złe koniecznie, i ty sam upoważniłeś do niego. Przypuśćmy żółtą febrę, morową zarazę, trzęsienie ziemi, a umrze tyleż ludzi, więcej nawet może, bez żadnej korzyści dla społeczeństwa, podczas gdy ze śmierci naszych nieprzyjaciół wypływa bezpieczeństwo dla nas. Radzę ci więc, wróć do siebie, połóż się do łóżka i staraj się zasnąć tak, jak ja spać będę.
I z temi słowy, niewzruszony polityk spać się położył.
— Dobranoc!... — powiedział i zasnął.
Sen jego był tak długim i spokojnym, jak gdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło w Paryżu; zasnął około w pół do dwunastej, zbudził się o szóstej rano. Zbudziwszy się, spostrzegł jakiś cień przy oknie, obrócił się i poznał Robespierra.
— Nie kładłeś się? Cóżeś robił przez całą noc?
— Stałem tu z czołem przyciśniętem do szyby i słuchałem szmerów ulicznych.
Robespierre nie kłamał: czy z obawy, czy z wyrzutów sumienia, nie spał ani sekundy!
Po drugiej stronie Sekwany, w dziedzińcu Opactwa, byli ludzie, którzy również nie spali, jak Robespierre.
Około dużego stołu, zawalonego pałaszami, szpadami, pistoletami i oświeconego dwoma żelaznemi lampami, siedziało dwunastu mężczyzn. Po ich twarzach zczerniałych, po silnych kształtach, czerwonych czapkach, po długich kamizelach, poznać było można, że są to ludzie z gminu.
Trzynasty z pomiędzy nich, w wytartem czarnem ubraniu, w kamizelce białej i krótkich spodniach, z głową odkrytą, był to przewodniczący.
Jeden on tylko zapewne z pomiędzy wszystkich, umiał czytać i pisać, miał też przed sobą książkę z rubrykami, z regestrami, oraz papier, pióro i atrament do zapisywania przybywających więźniów.
Ci ludzie byli to sędziowie Opactwa, sędziowie straszni, wydający wyroki nieodwołalne, natychmiast wykonywane przez pięćdziesięciu katów, uzbrojonych w pałasze, sztylety i piki, czekających na dziedzińcu.
Przewodniczącym był Maillard.
Przybył, ustawił stół, kazał sobie przynieść książkę z rubrykami, wybrał na traf pierwszych lepszych sędziów dwunastu; zasiadł pośrodku stołu, umieścił po każdej stronie sześciu pomocników i egzekucja szła wciąż z pewnym jednak rodzajem porządku.
Czytano nazwiska umieszczone w rubryce, dozorcy szli po więźnia, Maillard wyjaśniał powód jego uwięzienia; wezwany stawiał się: prezydujący porozumiewał się wzrokiem z towarzyszami; jeżeli więzień był skazany, Maillard mówił:
— Do Force!
Natenczas drzwi zewnętrzne otwierały się i skazany padał pod razami siepaczy.
Jeżeli przeciwnie, więzień był ułaskawiony, czarne widmo powstawało, kładło rękę na jego głowie i mówiło;
— Uwolnić go!
Więzień był ocalony.
W chwili, gdy Maillard zjawił się u drzwi więzienia, człowiek jakiś wysunął się z poza muru i zastąpił mu drogę.
Po pierwszych słowach, Maillard poznał tego człowieka i skłonił mu się na znak przyzwolenia.
Poczem wpuścił go do owej nory, a skoro stół został ustawiony i trybunał był gotów, powiedział:
— Usiądźcie tutaj, a gdy wejdzie osoba, która was obchodzi, znak mi dacie.
Człowiek ów oparł się w rogu celi, i od wczoraj pozostawał tam, milczący i nieruchomy.
Był to Gilbert.
Przysiągł Andrei, że nie dozwoli jej umrzeć i próbował dotrzymać przysięgi.
Od czwartej do szóstej rano, siepacze i sędziowie odpoczywali, o szóstej się posilali.
W czasie tych trzech godzin wypoczynku wozy, przysłane przez Gminę, zabierały trupy.
Ponieważ zaś w dziedzińcu było na trzy cale krwi zakrzepłej i nogi ślizgały się po niej, a nie było czasu jej zmywać, przyniesiono ze sto pęków słomy i rozrzucono ją na bruku, a na wierzch położono odzież ofiar, w szczególności Szwajcarów. Odzież i słoma pochłonęły krew.
Podczas, gdy sędziowie i siepacze spali, więźniowie czuwali, wstrząśnięci przerażeniem.
Gdy wrzaski ustały, nabrali trochę nadziei; może była tylko pewna liczba skazanych, może rzeź ograniczała się na Szwajcarach i gwardji?... Nadzieja ta wkrótce się rozwiała.
Około szóstej z rana, krzyki i przywoływania rozpoczęły się na nowo.
Wtedy jeden z dozorców stanął przed Maillardem i powiedział, że więźniowie gotowi są umrzeć, ale żądają, aby im wprzód mszy wysłuchać dozwolono.
Maillard przystał na żądanie.
Byt zajęty w tej chwili przyjmowaniem powinszowań, jakie mu składał w imieniu Gminy człowieczek drobny, o słodkiej fizjognomji, w małej peruczce. Był to Billaud-Varennes.
— CzJeść wam, obywatele!... — powiedział do morderców, oczyściliście społeczeństwo! Municypalność nie wie, jak wam się wywdzięczyć. Zdobycz pozostała po zmarłych, powinnaby do was należeć; ale to zakrawałoby na kradzież. Jako wynagrodzenie, zlecono mi ofiarować każdemu z was po dwadzieścia cztery liwry. Będą wam cone wypłacone natychmiast. I w istocie, Billaud-Varennes, kazał w tejże chwili rozdać siepaczom wynagrodzenie za ich krwawą pracę.
Oto, jakie zdarzenie tłumaczy tę hojność Gminy.
W czasie nocy drugiego września, niektórzy z tych, co zabijali, nie mieli pończoch i trzewików; to też patrzeli z zazdrością na obuwie arystokratów. Wynikło stąd, iż kazali prosić sekcję, aby pozwolono im włożyć na nogi trzewiki zabitych. Sekcja przyzwoliła. Odtąd Maillard spostrzegł, że ci ludzie czując się wolnymi od odpowiedzialności, zabierali nietylko trzewiki i pończochy, ale wszystko, co zabrać było można. Nie podobało mu się to, uważał, że mu rzeź psują, i odniósł się do Gminy.
Stąd Billaud-Varennes wysłanym został w poselstwie.
Tymczasem więźniowie słuchali mszy; odprawiał ją ksiądz Lenfant, kaznodzieja króla; służył mu ksiądz Rastignac, autor religijny.
Byli to dwaj starcy o białych włosach i postaciach szanownych, słowa ich pełne wiary i poddania wywarły dobroczynny wpływ na nieszczęśliwych. W chwili, gdy wszyscy padli na kolana, aby przyjąć błogosławieństwo księdza Lenfant, egzekucja rozpoczęła się na nowo.
Pierwszym wezwanym był kaznodzieja. Skończył modlitwę i poszedł gdzie go przywołano. Drugi ksiądz pozostał, głosząc dalej słowa pociechy. Wkrótce i na niego przyszła kolej, poszedł również tam, gdzie go wzywano. Więźniowie zostali sami. Wtedy rozmowa stała się grobową, straszną, dziwaczną: rozprawiano o różnych rodzajach śmierci, o krótszych lub dłuższych męczarniach.
Jedni radzili poddawać głowę tak, aby spadła od jednego uderzenia; inni nadstawiać piersi; inni nakoniec, trzymać z tyłu ręce, aby nie stawiać żadnego oporu.
Gilbert tymczasem siedział w sali sądowej, przysłuchiwał się wyrokom, oczekując z trwogą i bólem, ukazania się tej, którą chciał ocalić.
Wreszcie Maillard wymówił słowa:
— Obywatelka Andrea de Taverney, hrabina de Charny.
Na to imię Gilbert zachwiał się na nogach i odwaga go opuściła.
Życie, więcej mające wartości w jego oczach, niż jego własne, miało być sądzone, skazane lub ocalone.
— Obywatele!... — rzekł Maillard do członków straszliwego trybunału, ta która stanie przed wami jest nieszczęśliwą kobietą, była niegdyś oddaną Austrjaczce, lecz Austrjaczka odpłaciła jej niewdzięcznością za poświęcenie; straciła wszystko w tej przyjaźni: majątek i męża. Zobaczycie ją w czarnych szatach, a żałobę swoję komuż zawdzięcza? Austrjaczce także. Obywatele! żądam od was uwolnienia tej kobiety.
Członkowie trybunału dali znak przyzwalający.
Jeden z nich tylko powiedział:
— Trzeba będzie najpierw ją zobaczyć.
— A więc patrzcie!... — podjął Mallard.
Drzwi się roztwarły i zobaczono w głębi korytarza kobietę czarno ubraną, z czołem, zasłoniętem czarnym welonem. Szła krokiem pewnym, nie dając się podtrzymywać.
Możnaby sądzić, że było to zjawisko ze świata zagrobowego, skąd, jak mówi Mamlet, żaden podróżny nie powrócił jeszcze.
Sędziów przenikły dreszcze.
Zbliżyła się aż do stołu i podniosła welon.
Nigdy oczom mężczyzn nie ukazała się piękność równie doskonała, ale też równie blada: było to bóstwo z marmuru. Wszystkie wejrzenia zwróciły się na nią; Gilbert bez tchu oczekiwał. Zwróciła się do Maillarda i głosem łagodnym, lecz silnym, powiedziała:
— Obywatelu, czy ty jesteś przewodniczącym?
— Tak, obywatelko!: — odpowiedział Maillard, zdziwiony, że jego indagowano tym razem.
— Jestem hrabiną de Charny, żoną hrabiego Oliviera de Charny, zabitego w haniebny sposób w dniu 10-go sierpnia; macie przed sobą arystokratkę, przyjaciółkę królowej, zasłużyłam na śmierć i przychodzę po nią.
Sędziowie oniemieli ze zdumienia. Gilbert pobladł i wcisnął się jeszcze bardziej w kąt pokoju, aby uniknąć wejrzenia Andrei.
— Obywatele! — powiedział Maillard, spostrzegłszy przerażenie Gilberta, ta kobieta jest szaloną: śmierć małżonka pozbawiła ją zmysłów; żałujmy jej i czuwajmy nad jej życiem. Sprawiedliwość ludu nie może karać obłąkanych.
I podniósł się, chcąc położyć rękę na jej głowie.
Ale Andrea usunęła mu tę rękę.
— Jestem przy zdrowych zmysłach — rzekła, — a jeżeli chcecie ułaskawić kogo, to darujcie życie temu, co prosi o to i zasługuje na łaskę. Ja życia nie żądam, ja nie chcę waszego współczucia.
Maillard zwrócił się w stronę Gilberta i spostrzegł go ze złożonemi rękoma.
— Ta kobieta jest szaloną! — powtórzył — uwolnić ją!
I dał znak jednemu z członków trybunału, aby ją do drzwi życia skierował.
— Niewinna! — krzyknięto chórem, przepuśćcie ją!
Rozstąpiono idę przed Andreą; szable, piki, pistolety pochyliły się przed tym posągiem Żałoby.
Ale Andrea, uszedłszy z dziesięć kroków, podczas gdy Gilbert wychylony z okienka patrzał za nią przez kraty, przystanęła:
— Niech żyje król! — zawołała. — Niech żyje królowa! Hańba dziesiątemu sierpnia!
Spostrzegł jak błysnęło ostrze szabli; lecz szybkie to błyśnięcie znikło w piersiach Andrei!
Przybył na czas, by pochwycić w swe ramiona upadającą kobietę. Andrea zwróciła na niego wzrok przygasły i poznała go.
— Wszak powiedziałam ci, że umrę mimo twej woli — szepnęła.
Poczem głosem zaledwie zrozumiałym, dodała:
— Kochaj Sebastjana za nas oboje!
I słabiej jeszcze:
— Przy nim, nieprawdaż?... przy moim Olivierze, przy moim małżonku... na wieczność!
I skonała.
Gilbert wziął ją na ręce i uniósł z ziemi.
Pięćdziesiąt obnażonych i zakrwawionych ramion wyciągnęło się przeciw niemu.
Ale Maillard ukazał się za nim, wzniósł rękę nad jego głową i powiedział:
— Przepuścić obywatela Gilberta, unosi on ciało biednej obłąkanej kobiety, zabitej przez omyłkę.
Rozstąpiono się i Gilbert przeszedł pomiędzy siepaczami. Żaden z nich nie śmiał stanąć mu na drodze, tak wszechwładnem było słowo Maillarda nad tłumem.