Hrabina Charny (1928)/Tom IV/Rozdział XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXX.
OD DZIEWIĄTEJ DO POŁUDNIA.

Królowa postanowiła naradzić się z Roederem co do dalszych działań.
W chwili, gdy Weber szedł zawiadomić o tem syndyka magistratu, kapitan szwajcarów, Durler, wchodził do króla, aby od niego lub dowódcy głównego otrzymać ostatnie rozkazy.
Charny spostrzegł kapitana, szukającego kogoś, ktoby go mógł wprowadzić do króla.
— Czego żądasz, kapitanie?... zapytał.
— Czy pan jesteś dowódcą głównym?...
— Ja, kapitanie.
— Przychodzę po ostatnie rozkazy, gdyż czoło kolumny powstańczej ukazało się na placu Karuzelu.
— Macie bronić się do ostatka, gdyż król chce pośród was umierać.
— Bądź pan spokojnymi... odpowiedział krótko kapitan Durler.
I poszedł powtórzyć towarzyszom ten wyrok śmierci.
Podczas gdy oblężeni, lub ci, którzy oblężonymi zostać mieli, zabezpieczali się o ile mogli, zapukano do drzwi dworca królewskiego i kilka głosów zawołało: „Parlamentarz!“ Jednocześnie ponad murem ukazała się biała chustka zatknięta na lancy.
Posłano po Roederera i spotkano go w pół drogi.
— Stukają do drzwi królewskich, powiedziano mu.
— Słyszałem i idę tam.
— Co trzeba zrobić?
— Otworzyć.
Przesłano rozkaz odźwiernemu, który drzwi otworzył i uciekł co sił starczyło.
Roederer znalazł się naprzeciw przedniej straży ludzi z pikami.
— Moi przyjaciele!... odezwał się Roederer, żądaliście, aby otworzono drzwi parlamentarzowi, a nie całej armji; gdzie jest parlamentarz?
— Oto jestem.... rzekł Pitoux swoim łagodnym głosem i z ujmującym uśmiechem.
— Kto pan jesteś?
— Kapitan Ludwik Anioł Pitoux, dowódca związkowych w Haramont.
Roederer nie wiedział nic o związkowych w Haramont, lecz, że czas był drogim, nie uważał za stosowne wypytywać się o nic więcej.
— Czego pan życzysz sobie?... spytał.
— Żądam wolnego przejścia dla siebie i moich przyjaciół.
— Przejścia! a to na co?
— Ażeby blokować Zgromadzenie... Mamy dwanaście armat, lecz ani jedna nie wystrzeli, jeżeli zrobicie czego żądamy.
— A czego żądacie?
— Detronizacji króla.
— Panie!... rzekł Roederer, to rzecz bardzo ważna!
— Tak panie!... bardzo ważna, odpowiedział Pitoux ze swoją zwyczajną grzecznością.
— Zasługuje przeto, aby się nad nią namyślić.
— Naturalnie... odrzekł Pitoux.
I patrząc na zegar zamkowy, dodał:
— Jest trzy kwadranse na dziesiątą; dajemy wam kwadrans czasu. Jeżeli punkt o dziesiątej nie będziemy mieli odpowiedzi, zaczniemy atak.
— Tymczasem pozwolisz pan, że zamkniemy drzwi napowrót, nieprawdaż?... powiedział Roederer.
— Naturalnie, odpowiedział Pitoux, a zwracając się do swych podwładnych:
— Moi przyjaciele... rzekł pozwólcie, aby drzwi napowrót zamknięto.
I dał znak najbliższym, ażeby się usunęli.
Gdy drzwi zamknięto, ochota przyszła podkomendnym kapitana Pitoux, aby jeszcze dłużej parlamentować.
Niektórzy wspięli się na ramiona swych towarzyszów, weszli na mur, usadowili się na nim okrakiem i zaczęli rozmawiać z gwardją narodową.
Gwardja narodowa nawzajem rozpoczęła gawędę.
Tym sposobem kwadrans upłynął.
Naówczas jakiś człowiek wyszedł z zamku i rozkazał drzwi otworzyć.
Tym razem odźwierny pozostał w swej loży, a gwardja narodowa podniosła zapory.
Oblegający myśleli, iż czyniono zadość ich życzeniom i zaledwie drzwi otworzono, weszli jak ludzie, którzy długo czekali, i których potężna ręka popychała naprzód. Weszli gwarno i tłumnie, przywołując wielkiemi okrzykami Szwajcarów, nakładając kapelusze na piki i szable i krzycząc:
„Niech żyje naród! niech żyje gwardja narodowa! niech żyją Szwajcarzy!”
Gwardziści odpowiedzieli: Niech żyje naród!
Szwajcarzy zachowali ponure głębokie milczenie. Dopiero przy paszczach armatnich oblegający zatrzymali się i spojrzeli w około.
Wielki przedsionek był pełen Szwajcarów, ustawionych na podwyższeniach i wschodach w ten sposób, że sześć rzędów odrazu mogło dać ognia.
Niektórzy z powstańców, a pomiędzy nimi i Pitoux zaczęli rozmyślać, tylko, że już było trochę zapóźno na rozmyślanie.
Zobaczywszy niebezpieczeństwo, ani na chwilę nie pomyślał o ucieczce, lecz próbował odwrócić niebezpieczeństwo żartując z gwardzistami i szwajcarami.
Gwardziści nie byli dalekimi od żartowania nawzajem, lecz szwajcarzy zachowywali się poważnie, gdyż pięć minut przed ukazaniem się powstańców zdarzył się fakt następujący:
Gwardziści narodowi, patrjoci, w następstwie sprzeczki zaszłej z powodu Mandata, odłączyli się od gwardzistów narodowych rojalistów, i porzucając swych współ-obywateli, pożegnali razem i szwajcarów, których odwagę szanowali.
Żegnając się, dodali, iż przyjmą w swych domach jak braci tych szwajcarów, których zechcą iść wraz z nimi.
Natenczas dwóch z kantonu Vand, odpowiadając na to wezwanie, uczynione w ich języku, opuściło szeregi i rzuciło się w objęcia francuzów, jako swych ziomków prawdziwych.
Lecz w tejże chwili dwa wystrzały karabinowe padły z okien pałacowych i dwie kule dosięgły dezerterów, znajdujących się jeszcze w objęciach nowych swych przyjaciół.
Oficerowie szwajcarscy, doskonali strzelcy, polujący na dzikie kozy i sokoły, wzięli się na ten sposób, aby przeszkodzić dezercji.
Wypadek, jak to łatwo zrozumieć, uczynił szwajcarów poważnymi, prawie odrętwiałymi.
Co do ludzi wprowadzonych na podwórze, uzbrojonych w stare pistolety, stare fuzje i nowe piki, to jest gorzej uzbrojonych, niż gdyby wcale broni nie mieli, byli to ci dziwni podżegacze rewolucyjni, jakich widzieliśmy na czele wszystkich wielkich zaburzeń i jacy, śmiejąc się przybiegują otworzyć przepaść, mającą pochłonąć wielkie interesa państwa.
Kanonierzy przeszli do nich, gwardja narodowa zdawała się również zdecydowaną, chcieli namówić szwajcarów, aby toż samo uczynili.
Nie zważali, że czas wyznaczony przez ich wodza Pitoux, panu Roedererowi, upłynął, i że już był kwadrans na jedenastą.
Bawili się: pocóż mieli liczyć minuty?...
Jeden z nich, mający nie pikę, nie fuzję, ani też nie szpadę, tylko tyczkę ogrodową z haczykiem, rzekł do sąsiada:
— Gdybym ja też tak złowił szwajcara?...
— To spróbuj... odpowiedział sąsiad.
Nasz poczciwiec zaczepił szwajcara za kołnierz i przyciągnął do siebie.
Szwajcar opierał się tylko tyle, ażeby udać że się opiera.
— To za ostro!... rzekł człowiek z tyczką.
— Spróbuj łagodniej... odpowiedział sąsiad.
I człowiek z tyczką zaczepił delikatniej, a szwajcar dostał się z przedsionka na podwórze, jak z rzeki na brzeg.
Przyjęto go z wielkiemi okrzykami, śmiechem i klaskaniem.
— Innego!... innego!... wrzaśnięto ze wszystkich stron.
Rybak zaczepił innego szwajcara i przyciągnął tak samo jak pierwszego.
Za nim poszedł trzeci i czwarty, i cały oddział byłby się dał przeciągnąć, gdyby nie usłyszano rozlegającego się; na cel!...
Widząc karabiny zniżające się, z regularnym łoskotem i mechaniczną dokładnością, właściwą temu poruszeniu wojsk regularnych, jeden z oblegających, — jakiś szaleniec trafia się zawsze w takich okolicznościach, — jeden z oblegających, mówię, wystrzelił z pistoletu w okno pałacowe. Krotka chwila, która rozdzielała wyraz na cel!... od wyrazu: ognia!.. była dostateczną dla Pitoux, aby zrozumiał co się stanie.
— Na ziemię!... krzyknął na swych ludzi, lub wszyscy umrzecie!...
I łącząc przykład z rozkazem rzucił się na ziemię.
Lecz nim rozkaz jego zdążono wykonać, wyraz: ognia!... zagrzmiał w przedsionku, i napełnił go dymem i hukiem, wyrzucając grad kul, jakby z jednej olbrzymiej lufy.
Masa skupiona, gdyż prawie pół kolumny weszło na podwórze, pochyliła się jak kłosy nagięte wiatrem, następnie, jak kłosy podcięte kosą, zachwiała się i upadła.
Zaledwie trzecia część została przy życiu!...
Ta cząstka uciekła, przebiegając pod ogniem dwóch szeregów i pod ogniem z namiotów; szeregi i namioty strzelały do nich, jak do tarczy pod ręką.
Byli tak blisko jeden drugiego, że gdyby nie masa ludzi, znajdująca się pośrodku, wystrzelaliby sami siebie.
Masa ta przerzedziła się ogromnie, czterystu ludzi zostało na placu, z których trzystu zabitych!...
Stu mocniej lub lżej ranionych, wydawali jęki, podnosili się, upadali i nadawali tej przestrzeni pokrytej trupami widok straszliwy!...
Pomału wszystko się uspokoiło.
Ci którzy zdołali uciec, rozbiegli się po placu Karuzelu, dotykającym wybrzeży i po ulicy St. Honoré, krzycząc: „Na pomoc!... mordują nas!...“
Na Pont-Neuf spotkali armję główną.
Armja główna zostawała pod dowództwem dwóch konnych i jednego pieszego który chociaż pieszy, zdawał się mieć udział w wydawaniu rozkazów.
— Ah!... krzyczeli uciekający, poznając w jednym z konnych piwowara z ulicy św. Antoniego, odznaczającego się budową kolosalną, — ah!... panie Santerre, do nas!... na pomoc!.. mordują naszych braci!..
— Kto taki?.. spytał Santerre.
— Szwajcarzy!.. Strzelili do nas, gdyśmy im bratnią podawali rękę.
Santerre obrócił się do drugiego jeźdźca:
— Co pan myślisz o tem?... zapytał.
— Co do mnie.. odpowiedział zapytany, z akcentem niemieckim bardzo wydatnym, niski, o płowych włosach człowieczek, wiem o jednem wojskowem przysłowiu: „Żołnierz tam powinien iść, gdzie słyszy odgłos strzałów“. Idźmyż tam gdzie słychać strzały.
— Lecz, spytał pieszy jednego z uciekających, mieliście z sobą młodego oficera, nie widzę go!...
— Padł on najpierwszy, obywatelu reprezentancie, a był to dzielny młodzieniec.
— Tak, to był dzielny człowiek!... odpowiedział blednąc ten, którego tytułowano reprezentantem, tak, to był dzielny młodzieniec! i musi być okrutnie pomszczonym, panie Santerre!
— Myślę, kochany Billot, rzekł Santerre, że w tak ważnej sprawie, trzeba przywołać na pomoc nie tylko odwagę lecz i doświadczenie.
— Dobrze.
— Proponuję przeto zdanie ostateczne dowództwa obywatelowi Westermanowi bo on jest prawdziwym generałem i przyjacielem obywatela Dantona, ofiaruję się być mu posłusznym jak prosty żołnierz.
— Dobrze, — bylebyśmy co najprędzej wyruszyli.
— Przyjmujecie dowództwo, obywatelu Westermanie?... zapytał Santerre.
— Przyjmuję... odpowiedział lakonicznie prusak.
— W takim razie prosimy o rozkazy.
— Naprzód! krzyknął Westerman.
I ogromna kolumna, zatrzymana na chwilę, ruszyła dalej.
Biła jedenasta na zegarze Tuilleries, gdy jej przednia straż wchodziła przez ulicę Echelle i przez wybrzeże.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.