Józef Balsamo/Tom IV/Rozdział XL
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz rano całe Compiégne wstało w radosnem upojeniu, a właściwie wcale do snu się nie kładło.
Już w przeddzień, przednia straż królewska zajęła kwatery w mieście, a gdy oficerowie obeznawali się z miejscowością, najznaczniejsi obywatele miasta wspólnie z mistrzem ceremonji przygotowywali gród do wielkiego zaszczytu, jaki miał nań spłynąć.
Bramy triumfalne z zieleni, stosy róż rozkwitłych i bzu, napisy łacińskie, francuskie i niemieckie wierszem i prozą, do dnia białego zajmowały organizatorów uroczystości.
Dziewczęta w bieli, według odwiecznego zwyczaju, czarno przybrana starszyzna policyjna, mnisi w szarych habitach, kler w najbogatszych szatach, wojsko garnizonu w nowych mundurach, wszyscy byli na stanowiskach, wszyscy stali gotowi do pochodu, na pierwszy znak o zbliżaniu się delfinowej.
Delfin z dwoma braćmi przybył incognito o jedenastej wieczorem. Wczesnym rankiem, bez żadnych odznak, jak prosty śmiertelnik dosiadł konia i w towarzystwie piętnastoletniego hrabiego Prowancji i trzynastoletniego hrabiego d’Artois, popędził w kierunku Ribecourt, drogą, którą przybyć miała delfinową.
Trzeba przyznać, że nie było to pomysłem młodego księcia.
Pan de Lavauguyon, jego guwerner, wezwany poprzedniego dnia przez króla, odebrał polecenie nauczenia dostojnego ucznia, jak ma się wywiązać z obowiązków swoich w ciągu następującej doby.
Pan de Lavauguyon uważał więc za stosowne, dla utrzymania godności monarchji, aby książę de Berry poszedł za tradycyjnym przykładem swoich przodków, którzy sami chcieli poznać przyszłe swoje małżonki w podróży, nieprzygotowane na taki egzamin.
Na rączych biegunach ujechali trzy do czterech mil francuskich w przeciągu pół godziny. Delfin był poważny, bracia jego weseli. O wpół do dziesiątej byli już z powrotem w mieście: delfin tak samo poważny, hrabia Prowancji prawie ponury, tylko hrabia d’Artois weselszy, niźli z rana.
Książę de Berry bowiem był niespokojny, hrabia Prowancji zazdrosny, a hrabia d‘Artois zachwycony i przejęty, że delfinową była tak piękną.
Poważny, zazdrosny i lekkomyślny charakter każdego z trzech książąt malował się wyraźnie na ich obliczu.
Dziesiąta biła na ratuszu w Compiégne, kiedy wartownik ujrzał na dzwonnicy wioski Claives, zatkniętą białą chorągiew, która miała być znakiem, że delfinowa już blisko.
Natychmiast uderzył w dzwon, dając sygnał, na który odpowiedział wystrzał armatni z placu przed zamkiem.
W tejże chwili król, jakgdyby tylko na to oczekiwał, wsiadł do karety, zaprzężonej w ośm koni, i wyruszył środkiem podwójnego szpaleru wojska, a za nim niezliczona ilość dworskich powozów.
Straż przyboczna i dragoni w pełnym galopie torowali drogę wśród tłumów, spragnionych ujrzenia króla i powitania delfinowej.
Sto czterokonnych karet, prawie milową zajmując przestrzeń, wiozło czterysta pań i tyluż panów z najpierwszych rodzin Francji. Wszystko to miało w orszaku hajduków, laufrów i paziów. Dworzanie królewscy na koniach tworzyli błyszczącą armję, która wśród pyłu, wznoszonego kopytami końskiemi mieniła się jak rzeka aksamitu, złota, piór i jedwabiu.
W pośrodku miasta zrobiono przystanek, potem ruszono stępa do oznaczonej granicy, którą był krzyż, umieszczony przy drodze powyżej wioski Magny.
Wszystka młodzież Francji otaczała delfina, wszyscy poważni dostojnicy byli przy królu.
Jednocześnie ze strony przeciwnej zbliżała się delfinowa w karecie.
Dwa orszaki zetknęły się nareszcie.
Natychmiast wszystkie karety się opróżniły. Tłumy dworzan z obu stron wysiadły; dwie tylko karety zostały jeszcze zajęte: jedna królewska, druga delfinowej.
Drzwiczki karety delfinowej otworzyły się, młoda księżniczka wyskoczyła z niej lekko i podeszła do karety królewskiej.
Ludwik XV, ujrzawszy swoją synową, kazał otworzyć drzwiczki i śpiesznie opuścił karetę.
Delfinowa tak dobrze kroki swe obliczyła, że w chwili, gdy król stawiał nogę na ziemi, rzuciła mu się do kolan.
Król się schylił, podniósł młodziutką księżniczkę i, czule ją uścisnąwszy, objął wejrzeniem, które wywołało rumieniec na młodem, niewinnem obliczu.
— Książę delfin! — rzekł król, przedstawiając jej księcia de Berry, stojącego za Marją-Antoniną, tak, że nie spostrzegła go jeszcze, urzędownie przynajmniej.
Delfinowa zgrabnie mu się ukłoniła, on rumieniąc się, również uczynił to samo.
Po delfinie przyszła kolej na dwóch jego braci, po nich znowu na córki królewskie.
Delfinowa dla każdego z książąt, dla każdej księżniczki, znalazła uprzejme słówko.
W miarę, jak następowały przedstawienia, pani Dubarry, która stała tuż za księżniczkami, była coraz niespokojniejsza. Czy na nią przyjdzie też kolej? byłażby pominiętą?
Gdy ceremonja doszła do Zofji, najmłodszej córki króla, nastała chwilowa przerwa, podczas której we wszystkich piersiach zatrzymał się oddech.
Król zdawał się wahać; delfinowa tak wyglądała jakgdyby oczekiwała czegoś, o czem z góry była uprzedzona.
Król obejrzał się dokoła, a ujrzawszy blisko stojącą hrabinę, ujął jej rękę.
Wszyscy odstąpili natychmiast, tak, że król znalazł się sam z delfinową.
— Pani hrabina Dubarry — rzekł — moja najlepsza przyjaciółka.
— Delfinowa zbladła, lecz na jej zbielałych ustach uprzejmy zarysował się uśmiech.
— Wasza Królewska Mość szczęśliwym jesteś powiedziała — mając tak zachwycającą przyjaciółkę, i bynajmniej nie dziwi mnie przywiązanie, jakie w nim obudzać może.
Otaczający z podziwem spojrzeli po sobie. Widocznie delfinowa postępowała według poleceń dworu austrjackiego, i dosłownie powtórzyła to, co jej było podyktowane przez Marję-Teresę.
Pan de Choiseul, sądząc, że obecność jego także jest niezbędną, zbliżył się, lecz w tejże chwili król dał znak i uderzono w bębny, zabrzmiały trąby, zahuczały armaty.
Ująwszy za rękę młodą księżniczkę, król poprowadził ją do karety.
Przeszła obok pana de Choiseul; trudno powiedzieć czy go widziała czy nie, to tylko pewna, że najmniejszą oznaką, żadnem skinieniem go nie powitała.
Z chwilą, gdy zajęła miejsce w karecie królewskiej, w mieście uderzono w dzwony, które przygłuszyły gwar uroczysty.
Pani Dubarry promieniejąca powróciła do swej karety.
Król, otoczony orszakiem, zawrócił drogą do Compiégne.
Wtedy dopiero, powstrzymywane dotąd uszanowaniem i wzruszeniem, wszystkie naraz głosy wybuchnęły ogólną wrzawą.
Dubarry podszedł do drzwiczek karety swojej siostry, która powitała go z twarzą uśmiechniętą: oczekiwała na powinszowania.
— Czy wiesz, Joanno, — rzekł, palcem wskazując na jeźdźca, rozmawiającego przy jednej z karet, należącej do świty delfinowej — czy wiesz, kto jest ten młody człowiek?
— Nie — odrzekła hrabina — ale czy ty wiesz, co odpowiedziała delfinowa gdy król mnie jej przedstawiał?
— Tu nie o to chodzi. Ten młody człowiek to Filip de Taverney.
— Czy to ten, który cię zranił szpadą?
— Tak. A wiesz, kto jest ta zachwycająca osóbka z którą w tej chwili rozmawia?
— Ta młoda panna blada i wyniosła?
— Tak, ta na którą patrzy obecnie król i o której nazwisko pyta prawdopodobnie delfinowej.
— Któż to jest?
— To jest jego siostra!
Lekki okrzyk wyrwał się z ust pani Dubarry.
— Słuchaj, Joanno, nie wiem dlaczego, lecz zdaje mi się, że ty tak samo powinnaś nie ufać siostrze, jak ja bratu.
— Oszalałeś!
— Jestem tylko przezorny, będę miał chłopczyka na oku.
— A ja panienkę.
— Sza! — rzekł Jan — oto nasz przyjaciel książę de Richelieu.
Zbliżał się w istocie sam książę, kiwając głową.
— Co ci się stało, kochany marszałku? — ze ślicznym uśmieszkiem zapytała hrabina. Wyglądasz jakbyś był niezadowolony?
— Czyliż hrabino, my wszyscy nie jesteśmy zanadto poważni, a nawet smutni, jak na taką uroczystość? Niegdyś, pamiętam, gdy spotykaliśmy równie miłą i równie piękną księżniczkę, matkę delfina, byliśmy daleko weselsi. Czyżby dlatego iż byliśmy młodszymi?
— Nie drogi marszałku — odezwał się głos poza plecami księcia, monarchja trupieszeje.
Wszystkich co usłyszeli te słowa dreszcz przejął. Książę się odwrócił — i ujrzał starego szlachcica arystokratycznej powierzchowności, który z uśmiechem mizantropa położył mu rękę na ramieniu.
— Wielki Boże! — wykrzyknął książę — wszak to baron de Taverney. Hrabino, oto jeden z moich najdawniejszych przyjaciół, którego względom pani polecam: baron de Taverney-Maison-Rouge.
— Ojciec!, — powiedzieli razem Jan i hrabina, schylając w ukłonie głowy.
— Wsiadać, panowie, wsiadać! — zawołał w tej chwili marszałek dworu, dowodzący eskortą.
Dwaj starzy arystokraci pożegnawszy hrabinę i wicehrabiego, udali się razem do powozu, szczęśliwi ze spotkania po tak długiem niewidzeniu.
— Wiesz moja droga — rzekł wicehrabia do siostry, — że ojciec nie więcej mi się podoba od dzieci.
— Jaka szkoda, — odrzekła hrabina, — że ten niedźwiedź, Gilbert, uciekł. On wychowany w ich domu, byłby nas w wielu rzeczach objaśnił.
— Odnajdziemy go teraz, gdy już nic innego nie mamy do roboty. Turkot powozów przerwał ich rozmowę.
Nazajutrz, po spędzonej w Compiégne nocy, obydwa dwory podążyły ku Paryżowi, tej rozwartej przepaści, która wszystko miała pochłonąć.