Józef Balsamo/Tom IV/Rozdział XLI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Czas powrócić do Gilberta, o którego ucieczce powiadomił nas wykrzyknik jego protektorki, panny Chon, rzucony nieostrożnie owego pamiętnego wieczoru.
Od chwili, gdy młody chłopak w wiosce de la Chaussée, podczas przygotowywania się do pojedynku Filipa de Taverney i wicehrabiego Dubarry, posłyszał nazwisko panny Chon, uwielbienie jego dla niej mocno osłabło.
— W Taverney, gdy ukryty w gęstwinie, ścigał płomiennemi oczami przechadzającą się z ojcem Andreę, słyszał nieraz dobitne zdania barona, co do pani Dubarry. Nienawiść starego Taverney‘a którego zasady znane nam są dobrze, znalazła echo w sercu Gilberta. Pochodziło to stąd, iż Andrea nigdy ani jednem słówkiem nie zaprzeczyła temu, co ojciec mówił, a przytem i to należy pamiętać, że imię pani Dubarry, znienawidzone było w całej Francji. Ostatecznie przechyliła Gilberta na stronę barona ta okoliczność, iż Nicolina mawiała była nieraz:
„Oh! gdybym ja była panią Dubarry!“ W ciągu podróży, Chon zanadto ważnemi zajęta była sprawami, ażeby zwrócić uwagę na tę zmianę humoru wyrostka, na zmianę spowodowaną dowiedzeniem się z kim ma do czynienia. Po przybyciu do Wersalu, siostra faworyty nad tem tylko myślała w jaki sposób osiągnąć jak największą korzyść dla wicehrabiego, z powodu cięcia szpadą, jakie otrzymał od Filipa.
Co do Gilberta, ten zaledwie stanął w stolicy, jeżeli nie Francji, to monarchji przynajmniej, zapomniał o wszystkiem zgoła. Wersal wspaniały i zimny, Wersal ze swemi wielkiemi drzewami, których znaczna część usychać ze starości zaczynała, przejął go uczuciem smutku, jakiemu żaden zdrowy rozsądek oprzeć się nie może, na widok dzieł dokonanych wytrzymałością ludzką, lub też stworzonych przez potężną naturę.
Te nieznane dotąd młodemu chłopakowi wrażenia, przeciwko którym buntowała się napróżno jego duma wrodzona, spowodowały, że stał się niepewnym i milczącym. Przygnębiło go poczucie własnej nędzy i niższości. Raziło go jego ubranie, takie biedne, wobec tych panów wygalowanych i udekorowanych, czuł się bardzo maleńkim w porównaniu ze szwajcarami, bardzo niepewnym gdy w grubych podkutych trzewikach, zmuszonym był stąpać po mozaikowych posadzkach i połyskujących marmurach galerji.
Zdawało mu się wtedy, że bez pomocy swej protektorki, nie potrafi nigdy dobić się czegokolwiek. Podszedł ku niej, aby straże widziały, że razem z nią przybywa. Lecz po rychłej rozwadze nie mógł przebaczyć sobie tej zależności od Chon.
Wiadomo nam, że pani Dubarry zajmowała w Wersalu apartamenty, niegdyś przez księżniczkę Adelajdę zamieszkiwane. Złoto, marmury, rozkoszne wonie, kobierce i koronki upoiły zrazu Gilberta z natury zmysłowego i z silnej tylko woli wyznającego filozoficzne zasady. Po dłuższej dopiero chwili, gdy olśnienie przepychem mijać poczęło, spostrzegł, że znajduje się na poddaszu, w izdebce skromnie urządzonej, i że podano mu rosół, resztki potrawki i garnuszek śmietanki. Lokaj, który mu to przyniósł, odezwał się tonem wyższości:
— Pozostań tutaj!
I wyszedł następnie.
Ostatnia tylko cząstka tego obrazu — najpiękniejsza wprawdzie — przykuwała go jeszcze swoim czarem. Umieszczono go pod dachem; ale z okienka widział cały park, upstrzony różnobarwnymi marmury; widział wody z zielonawą na powierzchni powłoką, która była dowodem zupełnego o nich zapomnienia, a dalej wierzchołki drzew kołyszące się jak fale oceanu, mozaikę w równinie i błękitne kontury gór sąsiednich. Jedynem — co go w dumę obecnie wbijało, było przekonanie, że jakgdyby najpierwszy dostojnik państwa, on, nie będący ani dworzaninem, ani lokajem, zamieszkał w Wersalu — w pałacu królewskim.
Podczas gdy jadł przyniesiony mu obiad, wyborny zresztą w porównaniu z tymi, jakie zawsze dotąd zjadał, Chon dostała się do siostry, szepnęła jej o spełnionem poleceniu co do pani de Béarn, a głośno opowiadać zaczęła o wypadku brata, o wypadku, który pomimo wrzawy, jakiej zrazu narobił, zginął w otchłani w której wiele daleko ważniej szych spraw przepadło, zginął w obojętności królewskiej.
Gilbert znajdował się w zwykłym sobie stanie rozmarzenia, wobec rzeczy, które miarę jego pojęcia przechodziły, gdy oznajmiono mu, że panna Chon prosi go do siebie.
Oczyścił kapelusz, porównał z pod oka nędzne swoje szaty z wyświeżonem ubraniem lokaja, i pocieszając się myślą, że strój ostatniego był liberją tylko, schodził zarumieniony, że jego wygląd straszliwie nie licuje z całem tutejszem otoczeniem.
Jednocześnie z Gilbertem i Chon schodziła na dziedziniec, tylko, że ona głównemi schodami, on zaś jakiemiś wąziutkiemi, umieszczonemi na uboczu.
Powóz już oczekiwał. Był to rodzaj niskiego factonu, podobny do owego historycznego o czterech siedzeniach wehikułu, w którym Ludwik XIV woził jednocześnie na spacery i panią de Montespan i panią de Fontanges, i często nawet królowę.
Chon umieściła się na pierwszem miejscu wraz z dużym kufrem i małym pieskiem, dwa pozostałe przeznaczone były dla Gilberta i kogoś będącego niby intendentem, zwanego panem Grange.
Gilbert pośpieszył usadowić się poza Chon dla utrzymania swej godności. Intendent bezmyślnie usiadł poza kuferkiem i pieskiem.
Panna Chon z serca i umysłu podobna była do wszystkich mieszkańców Wersalu, ale opuszczając pałac czuła się uszczęśliwioną. Rada była odetchnąć powietrzem lasów i pól; zaledwie też wydostali się za miasto, stała się o tyle przystępną, iż zwracając się zapytała:
— Jakże ci się podobał Wersal, mój panie filozofie?
— Bardzo, proszę pani, ale czy go już opuszczamy?
— Tak, jedziemy teraz do siebie.
— To ma znaczyć do pani, odpowiedział Gilbert, tonem zaczynającego się oswajać niedźwiedzia.
— To właśnie chciałam powiedzieć. Pokażę cię mojej siostrze: staraj się jej przypodobać, bo o to starają się teraz najwięksi panowie we Francji. Ale, ale, panie Grange, każesz zrobić ubranie temu chłopcu.
Twarz Gilberta krwią nabiegła.
— Jakie proszę pani? — zapytał intendent, — czy zwyczajną liberję?
Gilbert rzucił się na siedzeniu.
— Liberję! wykrzyknął, rzucając na intendenta dzikie spojrzenie.
— Ależ nie!... Każesz mu zrobić... powiem ci później; mam pewien pomysł, który siostrze.mojej zakomunikuję. Dopilnujesz pan tylko, aby to ubranie było gotowe jednocześnie z ubraniem Zamora.
— Dobrze, pani.
— Czy znasz Zamora? — zapytała Gilberta, przestraszonego całą tą dziwną rozmową.
— Nie, proszę pani.
— Będziesz miał w nim towarzysza, ma on być rządcą pałacu w Luciennes. Bądź mu przyjacielem; dobre to w gruncie stworzonko, ten Zamor, pomimo swego koloru.
Gilbert miał zapytać jakiego koloru był Zamor; lecz przypomniawszy sobie nauczkę, jaką mu już raz dała Chon, z powodu jego ciekawości, powstrzymał się z obawy ponownej reprymendy.
— Postaram się, odpowiedział z pełnym godności uśmiechem.
Przybyli do Luciennes. Nic nie uszło, naturalnie, uwagi filozofa: zauważył nowo splantowaną drogę, cieniste wzgórza, wielki wspaniały wodociąg gęste gaje kasztanów, nakoniec wspaniały widok, jaki tworzyły pola i lasy rozpostarte wzdłuż obydwóch brzegów Sekwany.
— Więc to ten pałac, który tyle pieniędzy kosztował Francję, według słów pana barona de Taverney? pomyślał w duchu Gilbert.
Radujące się psy, uniżona służba nadbiegająca na powitanie Chon, przerwały Gilbertowi te arystokratyczno-filozoficzne refleksje.
— Czy przyjechała już moja siostra? — spytała Chon.
— Nie pani, lecz oczekują jej.
— Kto taki?
— Pan kanclerz, pan minister policji i książę d’Aiguillon.
— Dobrze, otwórzcie mi co prędzej gabinet chiński, muszę najpierwsza zobaczyć się z moją siostrą; uprzedzicie ją, że tam jestem, rozumiecie? — Sylwjo, dodała zwracając — się do pokojowej, która przyszła zabrać kuferek i pieska, oddaj walizkę i Misapoufa panu Grange, sama zaś zaprowadź tego filozofa do Zamora.
Sylwja obejrzała się wokoło, aby się dowiedzieć o jakiem zwierzątku mowa, jednocześnie jednak spojrzenie pani, zwrócone na Gilberta, dało jej do zrozumienia o kogo właściwie chodziło.
— Proszę za mną, — odezwała się Sylwja.
Gilbert coraz bardziej zdziwiony, poszedł za pokojową, Chon zaś, lekka jak ptaszek zniknęła w bocznych drzwiach pawilonu.
Gdyby nie ton rozkazujący, jakim przemawiała Chon, Gilbert prędzej wziąłby Sylwję za wielką panią, aniżeli za pokojową.
W istocie z ubrania podobną była raczej do Andrei niż do Nicoliny; z uprzejmym uśmiechem wzięła go za rękę, bo słowa pani odnośnie młodego człowieka — oznaczały jeżeli nie uczucie, to kaprys przynajmniej.
— Panna Sylwja była to wysoka dziewczyna z oczami ciemno-niebieskiemi, o białej płci, lekko usianej piegami i bujnych blond włosach. Jej świeże usteczka, białe ząbki i pulchne rączki, zrobiły wrażenie na Gilbercie bardzo czułym na wdzięki. Przypomniało mu się co mówiła Nicolina i miły go dreszcz przeniknął.
Kobiety są przenikliwe, odgadła też wrażenie panna Sylwja i uśmiechając się ciągle zapytała:
— Jak się pan nazywa?
— Gilbert — odpowiedział dość słodko zbieg z Taverney‘u.
— A zatem panie Gilbercie, zaznajomię cię z dostojnym Zamorem.
— Z gubernatorem pałacu Luciennes?
— Tak.
Gilbert się wyprostował, zczyścił rękawem ubranie, ręce wytarł chusteczką. Czuł się onieśmielonym w głębi tą myślą, że ma stanąć wobec tak wysoko położonej osobistości, ale przypomniał sobie zaraz słowa: „Zamor jest dobrem stworzonkiem“ i uspokoił się nieco.
Był już przyjacielem hrabiny i wicehrabiego; wejdzie teraz w przyjaźń z gubernatorem.
— Widocznie — pomyślał znowu, — przy dworze nie trudno jest znaleźć przyjaciół! Wszyscy ci ludzie tutaj są dobrzy i gościnni.
Sylwja otworzyła drzwi do przedpokoju wyglądającego na buduar; szyby oprawne były w konchę inkrustowaną miedzią złoconą. Możnaby rzec, że to Lukullusowe atrium; z tą różnicą, że inkrustacje u starożytnych rzymian bywały szczerozłote.
Zagrzebany w ogromnym fotelu, siedząc na skrzyżowanych nogach i chrupiąc czekoladowe pastylki, spoczywał tu pan Zamor, dobrze nam znany, ale nieznany jeszcze Gilbertowi.
Na widok tego przyszłego gubernatora Luciennes, dziwne wrażenie odmalowało się na fizjognomji naszego filozofa.
— O! zawołał wpatrując się z zajęciem w osobliwą figurkę, pierwszy raz bowiem widział murzyna, o! co to jest takiego?
Zamor, wcale nie zmieniwszy pozycji, chrupał w dalszym ciągu czekoladki i z wyrazem zadowolenia przewracał białkami oczu.
— To jest pan Zamor, — powiedziała Sylwja.
— To?... — zawołał Gilbert osłupiały.
— Tak panie — odpowiedziała Sylwja, rozśmieszona także obrotem jaki ta scena przybierała.
— On gubernatorem! ten magot? Pani chyba żartuje ze mnie.
Na te słowa Zamor się wyprostował i pokazał białe zęby.
— Ja gubernator, nie magot.
Gilbret badał Zamora i Sylwję niespokojnym wzrokiem, który zapałał gniewem na widok śmiechem wybuchającej kobiety.
Zamor poważny i obojętny, jak fetysz indyjski, zanurzył czarne pazurki w atłasowym woreczku i na nowo zaczął chrupać.
W tej chwili drzwi się otworzyły i ukazał się pan Grange w towarzystwie krawca.
— Oto osoba dla której ma być ubranie — rzekł wskazując na Gilberta; — proszę wziąć miarę według danych przeze mnie wskazówek.
Glibert machinalne wyprężył ręce i ramiona, Sylwja zaś i pan Grange zaczęli rozmawiać w głębi pokoju; w miarę opowiadania intendenta, potęgowały się wybuchy śmiechu jego towarzyszki.
— Ależ to będzie prześliczne — mówiła Sylwja; — a czy będzie miał także czapkę szpiczastą, jak Sganarello?
Nie czekając na odpowiedź, Gilbert, odepchnął gwałtownie krawca i za żadną cenę nie chciał się poddać dalszemu mierzeniu. Nie znał Sganarella, lecz nazwisko to i śmiech panny Sylwji, kazały mu się domyślać, iż to była jakaś nader śmieszna figura.
— Dobrze — rzekł intendent, — nie trzeba zmuszać tego zucha; wszak wiesz już co potrzeba, nieprawdaż?
— Rozumie się, że wiem; a zresztą ubranie takie, im obszerniejsze tem lepsze.
Panna Sylwja, intendent i krawiec wyszli, pozostawiając Gilberta sam na sam z murzynkiem, bezustanku chrupiącym czekoladki i przewracającym białkami oczu.
Ileż tu zagadek dla biednego parafjanina! ile obaw i niepokojów dla filozofa przeczuwającego, że godność jego, jako człowieka, więcej wystawiona będzie na próby w Luciennes, aniżeli w Taverney!
Próbował jednak zawiązać rozmowę z Zamorem; przyszła mu bowiem myśl, że może to było jakie książątko indyjskie, w rodzaju tych, o jakich czytał w romansach Crebillona.
Zamiast mu atoli odpowiadać, indyjski książę stawał przed wszystkiemi lustrami i oglądał swój wspaniały uniform, jak panna młoda suknię ślubną; potem dosiadł okrakiem krzesła na kółkach i odpychając się nogami objechał przedpokój z dziesięć razy wokoło z wprawą, która dowodziła, ile czasu poświęcał temu szlachetnemu ćwiczeniu.
Nagle ozwał się dzwonek. Zamor pozostawił krzesło na środku pokoju i rzucił się do drzwi z poza których dźwięk dochodził.
Ta skwapliwość przekonała ostatecznie Gilberta, że Zamor nie jest księciem.
Minęła godzina. Gilbert począł już tęsknić do widoku jakiejkolwiek ludzkiej istoty, choćby to miał być ten krawiec, co pracował nad wykonaniem złośliwego żartu.
Wreszcie w drzwiach ukazał się lokaj i rzekł:
— Chodź ze mną.