Józef Balsamo/Tom X/Rozdział CXXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom X Cały tekst |
Indeks stron |
Jeszcze się brama nie zamknęła za panią Dubarry, gdy Balsamo biegł już pospiesznie po schodach, dążąc do komnaty skórami wysłanej.
Rozmowa z hrabiną była długa, a jemu pilno było podwójnie: Bo najpierw pożerała go chęć ujrzenia coprędzej Lorenzy, a potem, obawiał się, aby młoda kobieta nie była zbyt znużoną, bo o nudach w tem nowem życiu ani mowy być nie mogło; bał się, aby ukochana jego ze snu magnetycznego nie przeszła w stan ekstazy, jak jej się często zdarzało.
Po takim stanie podniecenia następowały zawsze prawie ataki nerwowe, które męczyły i wyczerpywały Lorenzę, jeżeli on siłą swą magnetyczną nie przywrócił szczęśliwie równowagi w rozstrojonym organizmie.
Spieszył się więc Balsamo... zamknął drzwi za sobą i rzucił się ku kanapie, na której pozostawił Lorenzę.
Nie było już jej tam jednakże. Szal tylko z białego kaszmiru, złotem przetykany, leżał porzucony na poduszkach, jakby świadcząc o jej niedawnej obecności w tym pokoju i w tem miejscu.
Stanął jak skamieniały z oczami utkwionemi w próżną sofą. Może się jej niedobrze zrobiło od jakiegoś dziwnego zapachu, rozchodzącego się po pokoju; może machinalnie zmieniła miejsce, może udała się do laboratorjum, gdzie mu tak niedawno towarzyszyła.
Wszedł tam. Na pierwszy rzut oka nie zobaczył nic... ale w cieniach i załamach ogromnego komina, poza draperję wschodnią, ukryć się mogła bezpiecznie. Podniósł więc firankę i zasłonę, obejrzał wszystkie zakątki, ale nigdzie nie dostrzegł śladu niczyjej obecności.
Zostawał jeszcze pokój Lorenzy; tam się prawdopodobnie schroniła.
Pokój ten był dla niej więzieniem, ale tylko w chwilach życia na jawie. Pobiegł tam i zobaczył blachę zasuniętą.
Nie było to jednak dowodem, aby tam nie weszła. Nic by nie było dziwnego, gdyby nawet w tym śnie zapamiętała sposób otwierania mechanizmu, gdyby uległa wspomnieniom, nie dość jeszcze zatartym w jej umyśle.
Przycisnął sprężynę; pokój był tak samo pusty, jak poprzedni.
Wtedy myśl bolesna, myśl, która go już raz zraniła, rozwiała wszystkie nadzieje szczęśliwego kochanka.
Więc Lorenza miałaby grać komedję tylko; miałaby udać sen, rozproszyć w ten sposób wszelką nieufność, wszelką obawę i czujność swego kochanka; miałażby znowu uciec, pewniejsza tym razem powodzenia, bo już nauczona pierwszą próbą?...
Balsamo na tę myśl podskoczył z bólu i zadzwonił na Fryca. Ponieważ Fryc opóźniał się, jakby na złość, wybiegł naprzeciw i spotkał się z nim na krytych schodach.
— Signora? — rzekł.
— Co, signora? — zapytał Fryc, miarkując po niepokoju swego pana, że coś niezwykłego się stało.
— Czyś jej nie widział?
— Nie, panie.
— Nie wychodziła?
— Skąd?
— No z domu?
— Nikt nie wyszedł, prócz hrabiny, za którą dopiero właśnie bramę zamknąłem.
Balsamo cofnął się, jak szalony. Wyobraził sobie, że młoda kobieta, tak różna dziś od tej, jaką była przedtem, w przystępie żartobliwego humoru ukryła się w jakim kącie i obserwuje jego przerażenie i bawi się trwogą jego serca, aby go uspokoić następnie.
Rozpoczął drobiazgowe poszukiwania.
Żadnego kącika nie pominął, żadnej szafy nie zapomniał, żadnego parawanu nie pozostawił w spokoju. W zajadłem tem poszukiwaniu widać było człowieka, zaślepionego namiętnością; szaleńca, który nic przed sobą nie widzi; pijanego, który się zatacza. Nie widząc żadnej rady, nie zdobył się na nic więcej, jak na to, aby wyciągać ramiona i wołać: „Lorenzo, Lorenzo“! Sądził, że ubóstwiona istota pokaże się i z okrzykiem radości rzuci się w jego objęcia.
Ale nic tymczasem nie przerywało ponurego milczenia.
Biegając, poruszając wszystkie meble, ścian zapytując, zawodząc wielkim głosem, patrząc a niewidząc, nasłuchując a nie słysząc, drżąc na całem ciele, spędził Balsamo trzy minuty, to jest, trzy długie wieki konania. Był nawpół oszalały, umoczył rękę w naczyniu z zimną wodą i zwilżył sobie skronie; potem zacisnął ręce, jakby się chciał zmusić do spokoju, jakby usiłował zapanować siłą woli nad chaosem wrzącym w głowie, nad falami krwi bijącemi mu do mózgu, tętnem fatalnem, nieustannem, monotonnem, które zwiastuje śmierć lub szaleństwo. Zobaczmy, rozważmy, mówił sobie; skoro Lorenzy niema, musiała tedy wyjść, musiała wyjść z pewnością.
I raz jeszcze powiódł błędnem okiem dookoła siebie, i raz jeszcze zawołał: Lorenzo!...
— Niema jej! — powtarzał. Napróżno Fryc utrzymuje, iż jej nie widział, musiała wyjść... na pewno...
— Dwa wypadki są tylko możliwe: Albo Fryc rzeczywiście jej nie widział, albo też został przez nią przekupiony.
— On miałby być przekupionym?
— A dlaczegóżby nie; dotychczas był nieposzlakowanie wiernym, ale cóż to znaczy? Jeżeli Lorenza mogła kłamać do tego stopnia, dlaczegóż Fryc nie mógłby również zawieść?
— Ale dowiem się wszystkiego, wszystkiego. Zostaje mi wszak jeszcze baronówna de Taverney.
— Przez pośrednictwo Andrei przekonam się o zdradzie Fryca i zdradzie Lorenzy i tym razem... o! tym razem, ponieważ miłość jej okazała się kłamliwą, ponieważ wiedza jej okazała się zwodniczą, wierność — podstępną... ukarzę ją bez litości.
— Nie pozostaje mi nic zatem, jak wyjść co najprędzej, nic nie dać poznać po sobie Frycowi i zobaczyć się z Andreą.
Schwycił za kapelusz i rzucił się ku drzwiom, aby popędzić do Trianon. Nagle zatrzymał się jeszcze.
— O! rzekł, to przedewszystkiem, biedny starzec, zapomniałem o nim zupełnie!
— Przedewszystkiem muszę się widzieć z Althotasem; przez czas tego szału, przez czas cały tej miłości potwornej zaniedbałem nieszczęśliwego, okazałem się, niewdzięcznym i nieludzkim.
I Balsamo z gorączką, cechującą teraz każdy ruch jego, zbliżył się do sprężyny, wprawiającej w ruch windę. Klapa spuściła się gwałtownie. Balsamo siadł na niej i zaczął się wznosić w górę; umysł jego jednak i serce nie było w stanie zająć się niczem innem, jak tylko Lorenzą.
Zaledwie zrównał się z powierzchnią komnaty Althotasa, głos starca wyrwał go z bolesnej zadumy.
Ku wielkiemu jednak zdziwieniu Balsama, w słowach mędrca nie było wymówki, jak się tego spodziewał; przeciwnie, przyjął go z wesołością pogodną i naturalną.
Uczeń podniósł na mistrza zdziwione oczy.
Starzec leżał wyciągnięty w krześle sprężynowem; oddychał głośno i z rozkoszą, jakby za każdem tchnieniem zdobywał jeden dzień życia; oczy jego, pełne ponurego ognia, złagodzonego tylko uśmiechem, igrającym na ustach, zwróciły się na gościa.
Balsamo zebrał wszystkie siły, aby nie zdradzić pomieszania wobec starca, tak mało pobłażliwego na słabości ludzkie; jednocześnie uczuł dziwny jakiś ciężar, tłoczący mu piersi. Powietrze było jakby zatrute jakiemiś wyziewami. Jakiś dziwny, ciężki, słodki, mdlący opar, ten sam, który poczuł był już w słabszym tylko stopniu na dole, przesycał pokój cały i podobny do mgły, unoszącej się jesienią, o wschodzie i zachodzie słońca, nad jeziorami i bagnami, zasłonił okna i przyćmił światło dzienne.
W tej ciężkiej i przykrej atmosferze brakło mu oddechu, bicie serca zwolniało; odczuł zawrót głowy i bał się że lada chwila straci przytomność.
— Mistrzu! — zawołał, szukając oparcia — jak ty żyć tutaj możesz, kiedy tu niepodobna oddychać?
— Tak sądzisz?
— O!
— Ja tymczasem oddycham i żyję, jak widzisz! — zawołał wesoło Altbotas.
— Ależ mistrzu — mówił Balsamo, czując zawrót coraz silniejszy, toć zwróć sam uwagę nato i pozwól mi otworzyć okno; z tej podłogi unoszą się jakby wyziewy krwi.
— Krwi! A no tak... krwi! — powtórzył stary, wybuchając śmiechem.
— Czuję miazmaty, jakby z ciała, świeżo zabitego, takie ciężkie że przygniatają mi mózg i serce.
— O! tak — rzekł starzec ironicznie, zauważyłem już to samo; masz strasznie czułe serce, a mózg bardzo wrażliwy, Acharacie.
— Mistrzu, mistrzu, ależ i ręce twoje krwią zbroczone, krew na stole, krew wszędzie, nawet w twych oczach czerwonych, jak dwa płomienie. Mistrzu, ten zapach, którym się tu oddycha, zapach, który mi sprawia zawrót głowy, zapach, który mnie dusi, to zapach krwi! Wszak prawda?..
— No i cóż z tego? — rzekł spokojnie Althotas; czyż go czujesz po raz pierwszy?
— Nie.
— Czyż nigdy nie byłeś świadkiem prób moich? czyś nigdy sam ich nie dokonywał?
— Ale to krew ludzka! — zawołał Balsamo — ocierając pot, spływający mu z czoła.
— Ano tak, masz widzę bardzo delikatne powonienie! Proszę, nie sądziłbym nigdy, żebyś krew ludzką umiał tak łatwo odróżnić od krwi zwierzęcej.
— Krew ludzka! — szeptał Balsamo. A ponieważ wszystko około niego mąciło się, skakało, wirowało, powiódł machinalnie oczami za jakimś meblem i spostrzegł ze zgrozą obszerne naczynie mosiężne w którego świecących ścianach odbijał się purpurowy kolor krwi.
Olbrzymia waza była do połowy napełniona.
Balsamo cofnął się ze wstrętem.
— Skąd ta krew? — zawołał skąd ta krew?
Althotas nie odpowiedział; wzrokiem roziskrzonym śledził pomieszanie, przerażenie i grozę Balsama. Nagle tenże wydał ryk bólu i rozpaczy, a pochylając się, jakby się miał na łup rzucić, skoczył w róg pokoju, gdzie leżała porzucona wstążka, srebrem przetykana, uwiązana jeszcze do pukla kruczych splotów.
Po tym krzyku nagłym, ostrym, strasznym, głuche milczenie zapanowało przez chwilę w komnacie starca.
Balsamo zwolna ujmował tę wstążkę, drżąc jak w febrze, przyglądał się włosom, w jednym końcu przypiętym złotą szpilką do wstążki, w drugim zaś obciętym równo jak frendzla, której brzegów dotknęła fala krwi, bo świeże i ciepłe jeszcze krople perliły się pasem czerwonym.
Im wyżej podnosił Balsamo rękę, tem mocniej mu ona drżała.
Im dłużej wzrok jego wpatrywał się we wstążkę i włosy, tem bardziej twarz jego pokrywała się bladością śmiertelną.
— Skąd się to wzięło? — zamruczał niewyraźnie, tak jednak, że pytanie obiło się o uszy starego.
— To? — zapytał Althotas.
— Tak... to...
— No, to wstążka przewiązująca włosy.
— Ale te włosy, te włosy w czem one zmaczane?
— Widzisz przecie, że we krwi.
— W jakiej krwi?
— A do licha! we krwi, potrzebnej mi do eliksiru, we krwi, której dostarczenia mi odmówiłeś i o którą — wskutek tej odmowy — sam się musiałem wystarać.
— Ale te włosy, ten warkocz, ta wstążka, skąd je wziąłeś, przecież to nie włosy niemowlęcia?
— A któż mówi, że ja niemowlę zabiłem? — spytał Althotas spokojnie.
— Czyż nie krwi niemowlęcia potrzebowałeś do swego eliksiru, czyż nie to mówiłeś zawsze?
— Tak... niemowlęcia albo dziewicy... krwi dziewicy Acharacie!
I Althotas, wyciągnąwszy swą wychudłą rękę, ujął flakonik, przyłożył do ust i pił z chciwością i z rozkoszą płyn w nim zawarty.
Potem najnaturalniejszym i najczulszym tonem rzekł:
— To tobie zawdzięczam, Acharacie, zrobiłeś bardzo rozsądnie i bardzo przewidująco, umieszczając tę kobietę akurat pod moim sufitem, jakby pod ręką. I ludzkość nic nie straciła i prawo nie może nas oskarżyć. No! no! to nie twoja zasługa, nie ty oddałeś mi tę dziewicę, bez której śmierć mnie czekała; ja ją sam sobie wziąłem. Ale zawsze dziękuję ci mój uczniu, dziękuję ci Acharacie.
I znów flakon do ust przybliżył.
Balsamo wypuścił z rąk włosy, straszny obraz stanął mu nagle przed oczami.
Naprzeciw niego stał stół, ogromny stół marmurowy, zawsze zastawiony roślinami, książkami, flaszkami, słoikami, a teraz przykryty długą, jedwabną zasłoną białą, w ciemne kwiaty, która oświetlona czerwonem światłem lampy Althotasa, uwydatniała ponure kształty, zarysowujące się jak pod całunem; Balsamo kształtów tych nie spostrzegł był dotąd.
Teraz ujął za róg zasłony i pociągnął ją gwałtem ku sobie. I w tejże chwili włosy powstały mu na głowie, a otwarte usta nie były w stanie wydać strasznego krzyku, który mu zamarł w gardle.
Pod tym całunem ukazała mu się Lorenza... martwe zwłoki jego Lorenzy, wyciągnięte na stole, z twarzą trupią, siną, a jeszcze uśmiechniętą, z głową w tył pochyloną.
Szeroka rana widniała nad obojczykiem, ale już ani kropli krwi z niej się nie wydobywało.
Ręce były zesztywniałe, oczy przysłonięte zsiniałemi powiekami.
— Krwi, krwi dziewiczej, trzech ostatnich kropli arterjowej krwi dziewiczej... oto czego mi było potrzeba — powtórzył starzec, powracając po raz trzeci do flaszeczki.
— Nędzniku!... — ryknął nareszcie Balsamo, — giń więc, umrzyj, skonaj... bo od czterech dni ta kobieta była miłością moją, kochanką, żoną moją. Napróżno ją zamordowałeś, nikczemniku... nie była już dziewicą!...
Oczy Althotasa wyszły z osady, jakby je prąd elektryczny na wierzch wysadził; źrenice mu się rozszerzyły strasznie; bezzębne dziąsła zazgrzytały; flaszeczka wypadła z ręki i rozprysła się w tysiączne okruchy, on zaś sam ogłupiały, unicestwiony, ugodzony jednocześnie w mózg i serce, padł ciężko na fotel.
Balsamo rzucił się z rozpacznem łkaniem na ciało Lorenzy i całując jej włosy, krwią zbroczone, stracił przytomność.