Józef Balsamo/Tom XI/Rozdział CXLII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CXLII
BRAT I SIOSTRA

Filip zastał siostrę, spoczywającą na małej sofie, gdzieśmy ją już widzieli poprzednio.
Wchodząc do przedpokoju, młody człowiek zauważył przedewszystkiem, że Andrea usunęła wszystkie kwiaty, które tak bardzo zawsze lubiła. Zapach tych kwiatów był dla niej obecnie nieznośnym, sprawiał jej mdłości i tak ją rozstrajał, że temu przypisywała wszystkie dolegliwości, jakie ją od dwóch tygodni trapiły.
W chwili, kiedy Filip wszedł, Andrea była pogrążona jakby wpółśnie; oczy, zmęczone cierpieniem, miała nawpół przymknięte, ręce zwieszone, a tak białe, jakby wykute z marmuru. Siedziała tak nieruchoma, że trzeba się było zbliżyć i przekonać, że miarowy oddech podnosił jej pierś, że więc nie jest umarłą.
Filip biegł tak gwałtownie, że dopadł schodów zdyszany, ale zreflektowawszy się, zaczął wolnym już krokiem wstępować na górę, a do pokoju wszedł bez najmniejszego szelestu. Z troskliwością człowieka kochającego, chciał z symptomatów zdać sobie sprawę o stopniu choroby, znał zaś na tyle dobroć i czułość Andrei, iż wiedział, że spostrzegłszy go, zapanuje nad sobą, aby go nie zastraszyć.
Wszedł więc lekko jak duch, uchylił tak cichutko drzwi szklane, że był już na środku pokoju, a Andrea jeszcze się nie domyśliła jego obecności. Patrzył na jej bladość, nieruchomość, na dziwny, przybity wyraz twarzy, na zamglone i gdzieś w dali utkwione oczy — więcej przestraszony, niż przypuszczał, zrozumiał natychmiast, że strona duchowa, moralna, grała tu wybitną rolę. Serce mu się tak ścisnęło, że nie mógł powstrzymać odruchu przerażenia.
Andrea podniosła oczy, wydała okrzyk, porwała się na nogi tak szybko, jakby zmartwychpowstała i rzuciła się na szyję bratu.
— Filipie, to ty! ty!
I siły ją opuściły tak, że nie była w możności ani słowa więcej wymówić.
— Tak, tak — mówił Filip, całując i podtrzymując ją, bo czuł że upada — to ja powracam i zastaję cię, siostrzyczko kochana, chorą! Biedaczka moja, co tobie?...
Andrea zaczęła się śmiać krótkim, nerwowym śmiechem, który zamiast uspokoić, zabolał Filipa okrutnie.
— Co mi jest? pytasz, a czy ja wyglądam na chorą?
— Naturalnie, jesteś tak blada i drżąca Andreo.
— Przecież nigdy nie miałam kolorów?
— Prawda, ale zawsze znać było życie w tobie, a dziś...
— Nie, nie... nic mi nie jest.
— A ręce twoje?... przed chwilą były rozpalone, teraz są jak lód zimne.
— To bardzo naturalne, bo gdy cię ujrzałam...
— To co?
— Doznałam takiego uczucia radości, że wszystka krew uciekła mi do serca.
— Ale Andreo, ty upadasz, mnie się tylko przytrzymujesz!
— Wcale nie, ja cię ściskam, czy nie chcesz tego Filipie?
— O! droga siostrzyczko moja! — I przycisnął ją do serca.
W tej samej chwili Andrea uczuła, że siły ją opuszczają na nowo, napróżno usiłowała objąć rękami szyję brata, zesztywniałe obwisły i padła jak nieżywa na sofę, bielsza niż muślinowe zasłony, na których odbił się profil jej prześlicznej twarzyczki.
— O! widzisz, widzisz, że mi nieprawdę mówiłaś, ty cierpisz siostrzyczko... mdlejesz.
— Flakonik! daj flakonik! — wyszeptała Andrea, zmuszając się do uśmiechu. Zagasłem okiem i ręką z trudnością wzniesioną, wskazywała flakonik z solami na oknie.
Filip poskoczył, otworzył pośpiesznie okno i podsunął flakon do nosa młodej dziewczyny.
— Dobrze... dobrze... — mówiła, wciągając z głębokiem westchnieniem orzeźwiającą woń i powietrze, otóż i zmartwychwstałam; no, Filipie, czy sądzisz, żem bardzo chora?.. powiedz otwarcie...
Nie myślał nawet o odpowiedzi, zapatrzony z niepokojem w Andreę.
Baronówna przyszła potrochu do siebie, uniosła się na sofie, ujęła w drżące swe ręce, rękę Filipa, twarzyczka jej zaróżowiła się lekko, a oczy wyrażały taką słodycz nadziemską, że wydała się piękną jak nigdy.
— Chwała Bogu! już po wszystkiem — zawołała — zaręczam ci, że gdyby nie silne wzruszenie wskutek niespodzianki, jakąś mi zrobił, nie byłabym zemdlała znowu, ale ujrzawszy cię tak nagle, niespodzianie, ciebie, którego tak kocham, ciebie, który jesteś mi wszystkiem w życiu... ach! to musiałoby mnie wzruszyć, nawet gdybym była najzdrowszą!...
— Wszystko to cieszy mnie i zachwyca, moja Andreo, ale na serjo, proszę, powiedz mi, co jest powodem twej choroby, czemu ją przypisujesz?
— Alboż ja wiem, mój drogi? może powracającej wiośnie, tej porze kwiatów i woni, wiesz jak jestem nerwową; wczoraj już zapach bzów tak mnie odurzył, że zemdlałam; te pyszne kiście, zakwitające za pierwszym powiewiem wiosny, wydają tak upajające zapachy, że... O Boże!... trzymaj mnie Filipie... nie chcę już o tem myśleć, bo zdaje mi się, że znów zrobi mi się niedobrze.
— Może masz rację, siostrzyczko, kwiaty bywają niebezpieczne; czy przypominasz sobie, jak kiedyś, gdyśmy dziećmi byli jeszcze, przyszło mi na myśl otoczyć bzami łóżka nasze. Jak to będzie miło spoczywać wśród kwiatów — mówiliśmy sobie; ale nazajutrz rano nie obudziłem się. Wszyscy sądzili, żem umarł, wyjąwszy ciebie siostrzyczko; nie mogłaś uwierzyć abym cię mógł opuścić, abym mógł rozstać się z tobą bez pożegnania, i ty jedynie, a miałaś wtedy sześć lat zaledwie, siłą łez i pocałunków przywróciłaś mi życie.
— To powietrze zrobiło, mój drogi; tylko powietrza trzeba w takich razach; mnie zawsze brak tchu, powietrza.
— Widać zapomniałaś o tem, siostrzyczko, bo nie byłabyś kazała wnosić kwiatów do swego pokoju.
— Nie, Filipie, nie, od dwóch tygodni ani jedna stokrotka tu nie postała! I dziwna rzecz, ja, co tak lubiłam kwiaty, nie znoszę, nie cierpię ich teraz. Ale dajmy już pokój kwiatom. Miałam tedy poprostu migrenę; panna de Taverney miała migrenę, drogi Filipie, a jak szczęśliwą osobą jest ta panna de Taverney, to łatwo wyobrazisz sobie, gdy ci powiem, że owa migrena, spowodowawszy zemdlenie, poruszyła cały dwór, całe miasto.
— Jakto?
— Naturalnie, księżna delfinowa raczyła mnie odwiedzić... O! Filipie, co ja mam za zachwycającą opiekunkę, co za ujmującą przyjaciółkę zyskałam w delfinowej... Troszczyła się o mnie, opiekowała się mną, sprowadziła tu nadwornego swego medyka, a kiedy ta poważna figura, której wyroki uważają za nieomylne, zbadała mój puls, oczy i mój język, czy wiesz, jaka mnie przyjemność spotkała?
— Nie.
— Otóż okazało się, że bynajmniej chorą nie byłam. Doktór Louis nie uważał za potrzebne zapisać mi jakiegokolwiek lekarstwa... on, co codzień odejmuje ręce i nogi biednym ludziskom! Więc jesteś teraz uspokojonym, Filipie, wszak prawda? Ale powiedz mi, kto cię tak nastraszył mój drogi?
— A to ten głuptas, Gilbert.
— Gilbert? — powtórzyła Andrea z odcieniem zniecierpliwienia.
— Tak, on mi powiedział, że jesteś bardzo chora.
— I uwierzyłeś temu idjocie i leniuchowi?
— Andreo!
— No cóż?
— Ty bledniesz znowu!...
— Bo mnie ten Gilbert drażni straszliwie; nie dosyć, że mi na każdym kroku staje w drodze, ale muszę jeszcze o nim słyszeć, chociaż go nienawidzę.
— Dajże pokój, bo znów zemdlejesz.
— Boże, Boże!... ale bo też...
I usta jej zbielały, a głos w gardle zamarł.
— Coś dziwnego z tobą się dzieje — zawołał Filip.
— Nie, nie, nie zważaj na to; patrz, już dobrze i jeśli chcesz, pójdziemy się przejść razem, a w dziesięć minut będę uleczoną.
— Myślę, że ty się łudzisz, Andreo!
— Nie, mój drogi, przy tobie powróciłoby mi zdrowie, nawet gdybym była konająca. Czy chcesz, ażebyśmy się przeszli?
— Zaraz, zaraz, siostrzyczko, jeszcze nie jestem uspokojony zupełnie, spocznij jeszcze chwilkę, kochanko.
— Niechże i tak będzie — rzekła, osuwając się na sofę i pociągając za sobą Filipa, którego trzymała za rękę.
— A skądże — zapytała — znalazłeś się tutaj tak nagle i bez uprzedzenia nas?
— To ty mi powiedz, Andreo, dlaczego przestałaś pisywać do mnie?
— Masz rację, ale to od kilku dni dopiero.
— Od dwóch tygodni blisko.
Andrea zwiesiła głowę.
— No a co, niedobra siostrzyczko? — powiedział ze słodką wymówką Filip.
— Nic, nic, to tylko choroba Filipie. Tak jest, masz rację, choroba moja datuje się od chwili, gdy przestałam pisywać do ciebie. Od tego dnia, to co mi było najmilszem, stało się obojętnem i męczącem.
— Ale z tem wszystkiem, ucieszyło mnie przynajmniej jedno słówko, jakie przed chwilą wyrzekłaś.
— Jakież to słówko?...
— Powiedziałaś, żeś jest szczęśliwa; tem lepiej, bo jeśli cię kochają, jeśli myślą o tobie, to ze mną wcale się tak nie obchodzą.
— Z tobą?
— Tak, ze mną, siostrzyczko droga!... Zupełnie o mnie zapomniano.
— O! Filipie!
— Czy uwierzyłabyś, że od wyjazdu, do którego tak mnie naglili, ani już żartem nie usłyszałem o owym pułku, w celu objęcia którego byłem niby wysłany, którego dowództwo król obiecał mi przez pana Richelieu, a i przez ojca nawet.
— To mnie nie dziwi wcale — odparła Andrea.
— Jakto, nie dziwi cię to — powiadasz?...
— Wcale a wcale. Gdybyś wiedział, jak pan Richelieu i ojciec są jacyś pomieszani i przygnębieni, tobyś się niczemu nie dziwił. Nie pojmuję zupełnie tych ludzi. Ojciec od rana nic nie robi, tylko biega za swym dawnym, jak go nazywa, przyjacielem i kolegą; wysyła go do Wersalu, do króla, powraca tu, aby czekać na niego i przez cały czas dręczy mnie pytaniami, których zgoła nie rozumiem. Dzień upływa, wiadomości żadnych niema i pan Taverney wpada w gniew straszliwy! Książę mnie oszukuje, zdradza mnie — powtarza, Jakto, książę ojca oszukuje? pytam, ale nic się dowiedzieć nie mogę; przyznam ci się, że mało mnie to zresztą obchodzi.
Oto w jaki sposób ojciec czas tu przepędza.
Jak potępiony, w czyścu, oczekuje ciągle na coś, czego nie dostaje, na kogoś, kto nie przybywa.
— Ależ cóż król, Andreo, cóż król?...
— Jakto król?
— No cóż król, który tak był dobrze dla nas usposobiony?
Andrea spojrzała trwożliwie wokoło.
— No cóż?.
— Słuchaj! Król, — mówmy po cichu, — król jest widać bardzo kapryśny. Z początku niezmiernie zainteresował się mną, tobą, ojcem i całą naszą rodziną; ale naraz, bez żadnego powodu, ostygł w swej łasce; lubo nie mogę odgadnąć czemu, czy komu to przypisać, widzę atoli i czuję, że nie chce na mnie ani spojrzeć, obraca się do mnie tyłem, a wczoraj nawet, gdy w parku zemdlałam...
— Aha, widzisz, Gilbert miał zatem rację.
— O! ten obrzydły Gilbert zaraz musi wypaplać wszystko, musi wszystko światu całemu ogłosić! Co jego obchodzić może, czy ja zemdlałam czy nie? Wiem dobrze, mój drogi, — dodała śmiejąc się Andrea — że nie wypada mdleć na dworze królewskim, ale nie zrobiłam też tego dla przyjemności, z ochoty...
— Któżby cię mógł ganić za to siostrzyczko? Król właśnie mnie zganił.
— Król?
— Tak; Jego Królewska Mość przechodził przez park z wielkiego Trianon w tej właśnie fatalnej chwili, gdy leżałam wyciągnęła, bez życia, na ławce, podtrzymywana przez poczciwego pana de Jussieu. Wiesz, Filipie, że zemdlenie nie odbiera zupełnie poczucia tego, co się dokoła nas dzieje. Otóż król, gdy mnie zobaczył, zauważyłam to, pomimo mej pozornej nieprzytomności, zmarszczył brwi, rzucił gniewne spojrzenie, wypowiedział przez zęby kilka słów bardzo nieprzyjemnych; potem odwrócił się szybko i znikł. Strasznie był widocznie zgorszony, że ośmieliłam się zemdleć w Jego ogrodach.
— A naprawdę, Filipie, stało się to mimo mej woli.
— Nie potrzebujesz mnie wcale zapewniać o tem, biedna moja siostrzyczko. Cóż dalej, cóż potem?
— Na tem koniec i pan Gilbert mógł był uwolnić cię od swych komentarzy.
— Krzywdzisz biednego chłopca, nic znów nie powiedział złego.
— A tak, broń go, pięknego protegowanego sobie wybrałeś.
— Andreo, przez litość, nie bądź tak srogą dla niego. Ale, Boże wielki, cóż tobie znowu?...
Andrea upadła nawznak na poduszki, tym razem flakonik na nic się nie przydał, trzeba było czekać aż zawrót przeminie, aż cyrkulacja krwi znów powróci sama przez się.
— Jesteś naprawdę chora, siostro kochana, jesteś tak chora, że mogłabyś przerazić ludzi odważniejszych, niż ja, tam gdzie idzie o ciebie. Mów co chcesz, ale tego nienależy lekceważyć.
— Skoro jednak doktór tak zaopinjował?...
— To mnie nic nie obchodzi, to mnie nie przekona nigdy; ach! że ja się też sam z tym panem nie widziałem! Gdzie go zobaczyć można?
— Bywa codziennie w Trianon.
— W jakim czasie?
— I rano i wieczorem ma zajęcie.
— A dzisiaj czy jest także?
— Tak, mój drogi; punkt o siódmej wieczorem wchodzić będzie na pokoje delfinowej, jest niezmiernie punktualnym.
— Dobrze, będę czekał na niego — odrzekł Filip.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.