Józef Balsamo/Tom XI/Rozdział CXLVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XI Cały tekst |
Indeks stron |
Wszystko, cośmy opisali, uderzyło jak piorun w Gilberta.
Zagadkowa wrażliwość chłopaka została wystawiona na ciężkie próby, gdy z kryjówki, jaką zawsze umiał sobie wynaleźć w zakątkach ogrodu, widział codzienny postęp choroby w twarzy i ruchach Andrei; gdy bladość, która go dziś niepokoiła, jutro wydała mu się jeszcze wybitniejszą, doznawał silnych wyrzutów sumienia.
Gilbert uwielbiał piękność Andrei, ale jej jednocześnie nienawidził; ta piękność właśnie, w połączeniu z tylu innymi wyższymi przymiotami, stanowiła przepaść pomiędzy nim a baronówną, piękność ta jednak wydawała mu się skarbem, który najgoręcej pragnął zdobyć. Takie były powody jego miłości i nienawiści, jego pragnień i niechęci.
Ale, kiedy ta piękność gasła z dnia na dzień, kiedy rysy Andrei zdradzały jedynie cierpienie i wstyd, kiedy niebezpieczeństwo coraz groźniejsze wisiało nad nią i nad nim, położenie się zmieniło i Gilbert, obdarzony umysłem niezmiernie trzeźwym, zmienił też punkt swego widzenia.
Czuł smutek przejmujący, głęboki. Nie mógł patrzeć bez bólu na więdnącą urodę i podupadające zdrowie swej pani. Doznawał jednak pewnego zadowolenia, że mógł litować się nad kobietą tak dumną i nieprzystępną, ze płacił jej współczuciem za wzgardę, jakiej od niej doznawał.
Ale to nie tłumaczy wcale Gilberta. Brudnej pychy nic nie usprawiedliwia. A on tylko z punktu swej pychy oceniał położenie. Ile razy ujrzał pannę de Taverney bladą, cierpiącą, pochyloną, jak cień przesuwającą się przed jego oczami, mimowoli czuł ściśnienie serca, krew uderzała mu do głowy, łzy cisnęły się do oczu, i drżącą, zaciśniętą konwulsyjnie rękę cisnął wtedy do piersi, jakby chciał zagłuszyć sumienie.
— Ja ją zgubiłem! — szeptał.
I popatrzywszy błędnym wzrokiem, uciekał, jakby ścigały jej jękiem i westchnieniami. I odczuwał wtedy tak szaloną rozpacz, że jej nikt zrozumieć nie może.
Byłby chętnie oddał życie, gdyby mu wolno było upaść do nóg Andrei, ująć jej rękę, pocieszyć i przywołać do życia w chwili, gdy zemdlała. Jego bezsilność była mu tak straszną karą i torturą, że nic na świecie nie jest w stanie jej dorównać.
Już od trzech dni żył w ciągłych takich torturach.
Pierwszy spostrzegł zmianę, jaka dokonywała się szybko w Andrei. Tam, gdzie nikt jeszcze nic nie spostrzegał, on, jako winny, zgadywał wszystko.
W dniu, w którym zemdlała, pod wpływem najróżnorodniejszych uczuć, był jak nieprzytomny. Nieomylny to znak nieczystego sumienia. To przerzucanie się z jednej ostateczności w drugą, to udawanie obojętności, lub gwałtownego zajęcia, te wybuchy sympatji lub sarkazmu, które Gilbert uważał za arcydzieło taktyki, zarówno najmizerniejszy braciszek z Chatelet, jak i najprostoduszniejszy odźwierny z Saint-Lazare, byliby najdoskonalej zrozumieli, jak pan La Fouine albo de Sartines rozumieli i odcyfrowywali tajemnicze pisma i znaki.
Niepodobna patrzeć na człowieka, który biegnie co sił i naraz staje, jak wryty, który wydaje jakieś głosy niezrozumiałe i naraz zamyka się w milczeniu grobowem, na człowieka, który to nadsłuchuje czegoś w przestrzeni, to uprawia ziemię i czyści drzewka z zapamiętałością, aby sobie nie powiedzieć:
— Obłąkany to, lub winowajca!
Po pierwszym wybuchu wyrzutów sumienia, Gilbert od współczucia przeszedł do egoizmu.
Przeczuwał, że na niezwykły stan Andrei zwrócą uwagę i zaczną badać przyczyny.
Przeczuwał wtedy grożącą mu rękę sprawiedliwości: badania, poszukiwania, tłumaczenie okoliczności, wprowadzające na ślad winowajcy, czuł węszenie tych wyżłów, co śledzą wszelkie rodzaje kradzieży dotykające ludzi.
Kradzież, jakiej się Gilbert dopuścił, wydawała mu się najohydniejszą moralnie i najgodniejszą kary.
Drżał więc na serjo; bał się, aby cierpienia Andrei nie wywołały śledztwa.
Od tej chwili, podobny do owego przestępcy na obrazie, ściganego przez anioła zgryzoty z płonącą pochodnią, zwracał na wszystkich przerażone spojrzenia.
Każdy szmer, każdy szept, wydawał mu się podejrzany. Każde słowo, choćby najniewinniejsze, zdawało mu się odnosić do panny de Taverney i do niego.
Widział pana de Richelieu idącego do króla, pana de Taverney, udającego się do córki. Cały dom wydawał mu się w tym dniu jakimś podejrzanym, niezwykłym. A cóż dopiero gdy ujrzał doktora delfinowej, zmierzającego ku mieszkaniu Andrei.
Sceptyk, w nic nie wierzący, niewiele dbał o Boga i ludzi, ale uznawał wiedzę, skłaniał głowę wobec tej potęgi i siły. Zdolnym byłby zaprzeczyć wszechwiedzy Stwórcy, ale nigdy nie wątpił o wszechwiedzy doktora.
Wizyta pana Louis u Andrei była dlań ciosem ostatecznym.
Zaprzestał wszelkiej roboty i, głuchy jak pień na nawoływania zwierzchników, pobiegł do swej izdebki.
Tam, ukryty za kawałkiem firanki, którą sobie zaimprowizował dla zasłonięcia swego szpiegowania, wysilał wszystkie zmysły, aby pochwycić jakie słówko, gest lub znak, który byłby mu wskazówką jaki był rezultat badania.
Daremne usiłowania.
Raz tylko spostrzegł twarz delfinowej, gdy zbliżyła się do okna, aby wyjrzeć na podwórze, którego nie widziała może nigdy.
Zauważył także doktora Louis, gdy otwierał okno, widać dla świeżego powietrza. Ale nie słyszał co mówiono, nie widział gry fizjognomij, bo gęsta firanka zasłaniała szczelnie okno.
Można sobie wyobrazić obawę niegodziwego chłopaka, aby doktór, okiem ostrowidza, nie podpatrzył tajemnicy.
Wybuch nie musi nastąpić zaraz; Gilbert przewidział, że obecność delfinowej była w tym razie przeszkodą, ale po wyjściu dwóch obcych osób musiało przyjść do wyjaśnień między bratem a siostrą.
Z obawy i niecierpliwości, bił głową o ścianę swej izdebki.
Widział, jak doktór wyszedł, jak pan de Taverney ukazał się z delfinową.
— Baron i księżna porozumieć się chcą widocznie.
Baron nie powrócił do córki; Andrea, pozostawiona zupełnie sama, leżała na sofie z książką w ręku, chwilami wpadała w stan zamyślenia tak głęboki, że Gilbert, gdy mógł od czasu do czasu pochwycić jej twarz po przez szparę firanki wiatrem poruszanej, brał ten stan za nieprzytomną ekstazę.
Wreszcie Andrea, wyczerpana cierpieniami i wzruszeniami, zasnęła.
Gilbert wybiegł, aby podsłuchać szeptów i komentarzy wśród ludzi.
Czas był drogi, potrzeba rozważenia położenia gwałtowna, bo niebezpieczeństwo wyraźne należało zażegnać jakiemś heroicznem postanowieniem.
Umysł jego niepewny, wahający się, bezładny, zatrzymał się na tym właśnie punkcie.
— Co postanowić?... Ucieczkę?... No!... tak, ucieczkę!... Z energją sił młodzieńczych, z szybkością zdwojoną rozpaczą i strachem, poradzi sobie napewno.
Trzeba się będzie kryć we dnie, a nocami uciekać...
Ale gdzie?... Dokąd?...
Jakież jest schronienie, które osłonić go potrafi przed karzącą ręką króla i pana?... przed ręką sprawiedliwości?...
Gilbert znał obyczaje wiejskie. Co sobie myślą w najodleglejszej miejscowości, w zakątku najdzikszym choćby, bo o miastach ani mowy być nie mogło; co sobie myślą o obcym, który zjawia się nagle i żebrze na kawałek chleba, lub jest podejrzany o jego kradzież? A zresztą miał twarz tak wybitną, że się wyryje na niej straszna jego tajemnica, zwróci nań uwagę pierwszego lepszego spostrzegacza. Więc uciekać było rzeczą niebezpieczną, ale co będzie gdy zostanie schwytany?
Sam fakt ucieczki dowiódłby już jego winy.
Odepchnął więc myśl ucieczki, a przed oczami stanęła mu myśl o śmierci. Przyjął ją bez przykrości i obawy.
— Zawsze będzie czas pomyśleć o tem, gdy wszystko inne zawiedzie — powiedział sobie. — Ależ odbierać sobie życie, to nikczemność: tak pan Rousseau utrzymuje; szlachetniej jest żyć i cierpieć.
Wygłosiwszy ten paradoks, rozpoczął znowu bezcelową swą błąkaninę po ogrodzie. Już się uspakajał, gdy nagle widok Filipa wstrząsnął go i pogrążył w nowych wątpliwościach.
— Brat! brat będzie mnie ścigał, to jasne i naturalne. Napozór niby milczą, ale prowadzą śledztwo z całą wyrafinowaną subtelnością. Widział się już wobec sądów Conciergerie, du Châtelet i de la Tournelle. Tak, zawloką go do stóp Andrei, rzucą na kolana i zmuszą do wyznania zbrodni, a potem zginie jak pies pod kijami.
Kara uprawniona oddawna i stwierdzona tysiącznymi przykładami.
Król Ludwik XV szedł bardzo na rękę szlachcie w podobnych razach. A przytem Filip, ten Filip był najstraszniejszym mścicielem, jakiego mogła sobie obrać panna de Taverney; on jeden okazywał mu uczucia ludzkie, on jeden traktował go jako równego sobie, on też prawie nie będzie potrzebował ostrza żelaza, aby go zabić, jemu wystarczą te proste słowa: Gilbercie, przygarnęliśmy cię, jadłeś nasz chleb i okryłeś nas hańbą!
Unikał starannie od pierwszej chwili Filipa, krył się przed nim, a jeżeli nie uciekał, to dlatego jedynie, że instynkt samozachowawczy nie kazał mu dobrowolnie ściągać na siebie podejrzeń.
Śledził Filipa z oddalenia, widział jak się udał do Andrei, jak rozmawiał z doktorem Louis i pojął wszystko. Czuł coraz większą rozpacz, coraz głębszą boleść Filipa, a straszną scenę z Andreą odgadywał z gry cieniów, odbijających się na firankach. Zabijało go to moralnie.
— Zgubiony jestem — myślał sobie.
I rozum mu się zaćmiewał i ściskał w ręku nóż, gotów zabić Filipa, którego się lada chwila spodziewał u siebie, gotów w razie potrzeby skończyć także ze sobą.
Tymczasem o dziwo! zobaczył Filipa w zupełnej zgodzie z siostrą, klęczał u jej nóg, całował jej ręce. Był to znów błysk zbawczej nadziei.
Skoro Filip nie wybiegł dotąd ze strasznym okrzykiem furji, widocznie Andrea nie potrafiła wskazać winnego. A jeżeli ona nic nie wiedziała, któż inny może to powiedzieć? Jeżeli znów przeciwnie, Andrea wiedziała i nic nie powiedziała, to było więcej niż wybawienie, to był szczyt szczęścia, to był triumf prawdziwy.
Powziąwszy podobne przekonanie, niczem się odtąd nie gnębił.
— Bo i gdzież są przeciwko niemu dowody?
I o coby mnie oskarżała — myślał sobie — czy o skutki, czy o występek?...
Niczem od trzech tygodni nie dała mi uczuć wymówki, nic mi nie wskazało, aby mnie niecierpiała lub aby unikała mnie bardziej niżeli przedtem.
Jeśli nie wie o fakcie, dlaczegóżby skutek miała mnie, a nie komu innemu, przypisywać. Widziałem wszak na własne oczy króla w pokoju panny Andrei. Oświadczę to jej bratu i uwierzy mi pomimo wszelkich zaprzeczeń Jego Królewskiej Mości... Tak, ale to właśnie będzie bardzo niebezpieczne położenie. Król ma za wiele sposobów, aby dowieść swej niewinności, a zmiażdży mnie w każdym razie. Pominąwszy jednak króla, którego nie wolno oskarżać, bez narażenia się na śmierć lub dożywotnie więzienie, czyż nie mam owego nieznajomego, do którego tej samej nocy panna Andrea zeszła do ogrodu? Jak się on obroni, jak go poznają, jak go odnajdą zresztą gdyby się nawet domyślili?... To musi być zwykły sobie człowiek, z którym śmiało równać się mogę? Z pewnością nie pomyślano nawet o mnie. Jeden Bóg mnie tylko widział, mówił, uśmiechając się z goryczą. A ten Bóg, który tyle razy widział moje łzy i rozpacz moją, dlaczegóżby miał wywierać gniew swój na mnie w jedynym wypadku, w którym mi szczęśliwym być dozwolił?...
— Zresztą, jeżeli jesteśmy występni, Jego to wina — nie nasza. Pan Voltaire dowodzi, że cuda wcale nie istnieją. Mogę więc być spokojny i bezpieczny, bo jestem jedynym posiadaczem mojej tajemnicy. Przyszłość do mnie należy.
Po tych rozmyślaniach, a raczej układach z sumieniem, Gilbert poskładał narzędzia ogrodnicze i poszedł wieczerzać z towarzyszami. Był wesoły, wyzywający prawie. Źle się jednak obliczył z sumieniem. Nie mógł zasnąć żadną miarą.