Józef Ignacy Kraszewski (Krechowiecki, 1912)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Adam Krechowiecki
Tytuł Józef Ignacy Kraszewski
Pochodzenie Pamiętnik Literacki, 1912, z.3
Redaktor Wiktor Hahn
Wydawca Towarzystwo Literackie im. Adama Mickiewicza
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ADAM KRECHOWIECKI.

Józef Ignacy Kraszewski.

Nazwano go „wychowawcą dwu pokoleń“, — i nazwano słusznie. A że pokolenie obecne, w sto lat po przyjściu na świat fenomenalnego pracownika, już się w jego olbrzymiem dziele dokładnie rozeznać nie może, że się już nawet słyszeć czasem o niem dają głosy, jak gdyby lekceważenia, — to przyczyną są nie tylko niezwykłe tego dzieła rozmiary, lecz przedewszystkiem — pomimo mnogości rozpraw i częściowych studyów krytycznych, — brak ogólnego, a przedmiotowego na nie poglądu, brak syntetycznej pracy, któraby wszystkie kierunki literackiej działalności Kraszewskiego w pewną, poglądową ujęła całość.
I nie łatwo zapewne znajdzie się taki badacz, któryby się podjął olbrzymiego trudu dania pełnego obrazu i oceny tej zdumiewającej działalności. Stanie bo przed nim historyk i powieściopisarz, poeta i dramaturg, krytyk, dziennikarz i wydawca, a każdy z nich przyniesie mnogie owoce swej pracy. Historyk wskaże na olbrzymią ilość przestudyowanego materyału w trzytomowem dziele „Polska w trzech rozbiorach“, na cały szereg powieści historycznych z zamierzchłej przeszłości i z czasów późniejszych, zwłaszcza saskich, w których tak przedziwnie łączy się dar inwencyi z rzeczywistością, dokumentami źródłowymi, podaniami, tradycyą. Poeta — twórca „Anafielas“ — zadziwi badacza spokojem epickim, a wnet olśni błyskiem wysokiego natchnienia, jak w owych, naprzykład, pieśniach ślepego guślarza ze „Starej Baśni“, Słowana, któremu oczy wybrano w młodości, aby „dusza w drugi świat patrzała“. Dramaturg, autor „Halszki“, „Tęczyńskich“ i mnogich kontuszowych „anegdot“ scenicznych, jakkolwiek nie odznacza się temperamentem teatralnym, a lubi obracać się w atmosferze spokoju i pierwiastków przeważnie dodatnich, uderza nieraz wiernem pochwyceniem ducha czasu, kolorytu epoki, plastycznem przedstawieniem postaci, zwłaszcza w owych „anegdotach“.
A publicysta? dziennikarz? Wrażliwy i drażliwy, w działalności swej rozpierzchły i niejednolity, celuje jednak bystrością oka, zręcznem pochwyceniem i ujęciem faktów, siłą dowodzenia, a ujmuje myślą, zwróconą zawsze ku przyszłości...
Trudno, zaiste trudno ogarnąć całość tej ruchliwej, a na każdem polu niepospolitej działalności, wykazać spajające ją uczucia i myśli przewodnie, sięgnąć do źródła tej niewyczerpanej twórczości...
Mozolne nad wyraz studyum dla badacza, ale też niezmiernie ważne i ciekawe, już z tego przedewszystkiem względu, że organizacya umysłowa Kraszewskiego jest sama przez się zdumiewającym fenomenem, a powtóre z tego powodu, iż żadne inne, skończone już i zamknięte w sobie dzieło pisarza, nie jest w tak wysokim stopniu, jak dzieło Kraszewskiego, obrazem, czy odbiciem zmiennych prądów, walk i aspiracyi społeczeństwa. Nie tylko jako publicysta, nie tylko jako autor „Rachunków“ i niezliczonych, po wszystkich pismach polskich rozsypanych korespondencyi, lecz nawet w swych powieściach współczesnych, był Kraszewski dokładnym, choć nie zawsze dość przedmiotowym, historyografem chwili, współczesnego pokolenia, dobitnym wyrazem współczesnej duszy narodu. To też puścizna jego literacka nie tylko dlatego bogata, że obejmuje wszystkie kierunki literackiej działalności, jest to przytem nieprzebrane jakby archiwum dokumentów życiowych, a obok tego skarbnica złotych myśli i uczuć obywatelskich.
Byli niewątpliwie w narodzie naszym genialniejsi od niego, byli potężniejsi talentem, natchnieniem, nawet może sztuką pisarską, — popularniejszego pisarza przed nim nie było. — Siła produkcyjna niezmierna, obok znakomitego talentu, łatwość tworzenia, obok bogatej fantazyi, wykształcenie niemal wszechstronne, umysł bystry, serce wrażliwe, w którem odbijały się żywym oddźwiękiem prądy, dążności i pragnienia, poruszające społeczeństwo całe, — oto zalety, które dały Kraszewskiemu to wyjątkowe stanowisko i w literaturze i w narodzie. Książki jego, czytywane w pałacach i dworach pańskich, rugowały stamtąd obczyznę i cudzoziemską literaturę; czytywane również w małych dworkach szlacheckich budziły tam cały świat myśli i uczuć przedtem nieznanych, tworzyły powoli i stworzyły wielki ogół czytających w tej sferze, która dotychczas prócz kalendarzy i senników nie znała innego duchowego pokarmu. I oto pierwsza niepożyta Kraszewskiego zasługa.
Wyłącznej wszakże idei, tego, co zowiemy tendencyą jednolitą, w literackiej jego działalności dopatrzeć się trudno. Jak umysł był wszechstronnym, tak wrażliwem serce na wszystko, co poruszało ogół. Zdania wypowiedziane w dziełach Kraszewskiego ścierają się nieraz z sobą i kłócą. Tylko uczucie zawsze jest jedno: pragnienie dobra dla swego narodu, głębokie współczucie z tem wszystkiem, co go dotykało, uwielbienie dla idełów przeszłości. — To też kierownikiem opinii Kraszewski być nie mógł, sam owszem dawał się unosić prądom, bo w jego wrażliwej duszy odbijało się, jak na zwierciadle, każde tchnienie narodu. Między pisarzem a społeczeństwem przeciągnięta była jakby nić magnetyczna, która dawała wnet odczuć jego sercu wszystkie drgnienia, wszystkie żale, skargi, nadzieje narodu. W tem źródło niejednolitości i wad literackiego dzieła, ale też w tem tkwi może tajemnica bezprzykładnej przedtem popularności pisarza, w tem szukać należy powodu, że każde jego słowo w lot było chwytane, a jeśli nigdy nie spadało gromem, nie olśniło błyskawicą, to było zawsze witane, jak słowo serdecznego przyjaciela, a nieraz stawało się kojącym balsamem.
I oto znów wielka Kraszewskiego zasługa, którą zwłaszcza w obecnych czasach podnieść należy: Nie był on nigdy prorokiem zwątpienia, nie siał goryczy, nie waśnił. W jego dziele literackiem jest często wielka boleść, są łzy serdeczne, niezmierna tęsknota, — pesymizmu niema. Natomiast zawsze promyk nadziei, słowo otuchy, pokrzepienia i wiary.
Tak, wiary! Bo jeśli w tym względzie przyjmował on chwilowo i dawał wyraz zmiennym prądom opinii, to zawsze gruntem jego przekonań była głęboka religijność i wiara. To strzegło go zawsze od schlebiania złym instynktom i od poddania się obcym naszemu społeczeństwu wpływom. Z niezwykłą nawet energią podnosił on głos przeciw prądom zniechęcenia i rozpaczy.
„Wierzmy! — wołał on w promiennej chwili krakowskiego jubileuszu, — wierzmy we wszystko, co wielkie, święte, dobre, piękne, co podnosi człowieka, a nie skarla go i zezwierzęca!“
Tej wierze w dobroć i piękno pozostał Kraszewski wiernym do końca. Pióro, którego nie wypuścił z ręki do ostatniej chwili życia, nie znało ani goryczy pesymizmu, ani jadu niewiary. Z pióra tego spływały ku narodowi wyrazy otuchy i miłości tradycyi dawnych, którą serce pisarza było na wskróś przejęte.
W przeszłości widział on wielkie klęski i dla klęsk tych przebaczał błędy; w teraźniejszej chwili widział szlachetne dążenia, uznawał trudności i wobec nich miarkował sąd o brakach. Nie należąc wyraźnie do żadnego stronnictwa czy koteryi, dla wszystkich stanów miał szczerą miłość w sercu. „Szlachta nasza — mówił on w Krakowie — pojęła jasno swe stanowisko i obowiązki i wyszła ochotnie na szerokie pracy pole; stan średni, któregośmy nie mieli, wyrabia się dzielnie, przyswajając sobie żywioły różne, rozwijając się krzepko; na ostatek co za postęp ogromny w życiu ludu naszego, którego dobrobyt, oświata, poczucie narodowości, pragnienie postępu codzień rosną, nie odejmując mu ani religii, ani prastarych i świętych tradycyi!“
Nazwą to może dzisiaj zbytnim optymizmem, albo brakiem krytyki, to jednak pewna, że w tym optymizmie Kraszewskiego była siła, która poruszała ogół, która zachęcała do pochodu ku dobru i pięknu. W chwili obecnej, w sto lat po przyjściu na świat wielkiego pisarza, gdy oto mija ćwierć wieku od kiedy złote pióro wypadło z jego obumarłej dłoni, — czas niewątpliwie rozpatrzeć się krytycznie w olbrzymiem literackiem dziele, jakie Kraszewski narodowi swemu w puściźnie zostawił. Znajdzie się w niej zapewne niejedna rzecz błaha, naleciałość chwilowa obok wielkości, niejedno pojęcie, myśl i dążność, które nawet surowo ocenić wypadnie. Lecz czyż być mogło inaczej w dziele ludzkiem, tworzonem przez przeszło pół wieku, nieraz pod wrażeniem chwili, a tak szybko, że współczesny krytyk nie zawsze zoryentować się zdołał, bo Kraszewski coraz to nowszem dziełem zdobywając rozgłos i popularność, nie dawał chwili do rozwagi. — Jak krople wody, które nie siłą, lecz ustawicznem spadaniem skały żłobią, tak z hojnej Kraszewskiego dłoni, z jego niewyczerpanie twórczego umysłu, spadały księgi na skałę obojętności ogółu dla literatury ojczystej i rozkruszyły ją zupełnie.
Jakie stanowisko zajęła krytyka współczesna w obec Kraszewskiego? Nie brakło zrazu głosów niechętnych a nawet zjadliwych, jak głos „Tygodnika Petersburskiego“ w r. 1833 o jego powieściach historycznych. Już jednak począwszy od r. 1837 Kraszewski poczyna zwracać uwagę poważniejszych krytyków. Z uznaniem, mniej lub więcej gorącem, piszą o nim Aleksander Tyszyński, Michał Grabowski, Aleksander Groza, Edm. Wasilewski, który w r. 1841 poświęcił mu nawet obszerne studyum a rozprawiając się z dotychczasowymi krytykami, głębiej wniknął w charakter twórczości Kraszewskiego i nie wahał się przyznać mu już nawet cechy geniuszu. Podnosiły się wprawdzie i wówczas jeszcze głosy niechęci; gdy jedni zarzucali mu szerzenie „niewiary“, drudzy, z obozu demokratycznego, pomawiali o wstecznictwo i konserwatyzm szlachecki.
Wrażliwy i drażliwy umysł Kraszewskiego cieszył się może wyrazami uznania, ale dotkliwiej czuł niesprawiedliwość zarzutów. Tak bardzo je odczuwał, że ślad tego żalu znajdujemy jeszcze w pierwszej części „Nocy bezsennych“, pisanych w roku 1884[1]. Wspomniawszy, że w Omelnie, majętności poleskiej, dzierżawionej od hr. Krasickich, w ciszy lasów i błot, urodziła się „Witolorauda“, do której już dawniej zbierał notatki, — pisze Kraszewski dalej:
„Nie miałem do niej wzorów i nie mogę się przyznać, ażebym kogo naśladował, lub się z czego zapożyczył. Nie należałem ani wówczas, ani później do żadnej grupy, do żadnej szkoły, do żadnej gromadki, któraby myślami się dzieliła, podtrzymywała, wspomagała.
„Osamotniony, od początku byłem wystawiony na strzały i napaści ze wszech stron, zmuszony sam się bronić przeciwko nim,[2] nie mając do pomocy — nikogo.
„Całego mojego zawodu literackiego to odosobnienie było i jest znamieniem. Wiele straciłem na tem, żem się na nikogo powołać, do nikogo przytulić nie mógł...
„Obchodzono się ze mną długo, jak ze strzelcem, który bez pozwolenia puścił się w lasy cudze, i którego wszyscy myśliwi „podporządkować“ pod nadzór ścigają...
„Nie mogłem się powołać ani na nauczyciela, ani na towarzyszów, ani na żadną szkołę.
„Że mnie obchodzenie się krytyki więcej niż srogie, bo najniesprawiedliwsze, złośliwe, lekceważące, nie zraziło, żem nie poprzestał pisać, prawdziwie nie wiem, czemu to mam przypisać... chyba uporowi...
„Nikt się do mnie jako do towarzysza nie przyznawał; nikt bratem mi być nie chciał“...
Pełne goryczy słowa a, wyznać trzeba, nie zupełnie uzasadnione. Nie zbywało wprawdzie na złośliwych i rzeczywiście lekceważących krytykach, jak owa, przez S.P. w r. 1838 w „Magazynie Powszechnym“ ogłoszona. Nie można jednak zapominać, że Kraszewski na każdą niemal recenzyę ujemną odpowiadał nieraz nawet bardzo uszczypliwie, jak np. w owej bajce o psach i księżycu, wydrukowanej w „Tygodniku Petersburskim“ jak w artykule o „Galileizmie“ w temże piśmie zamieszczonym. Nie można zapomnieć, że sam Kraszewski w sądzie o innych, a nawet o całej współczesnej sobie literaturze, był zrazu niezmiernie surowy, że w poglądach swych i orzeczeniach często bez głębszego umotywowania, a z zapałem nowatora, ciskał gromy potępienia. To musiało wywołać i wywołało, zwłaszcza wśród „rutynistów“ reakcyę, nawet za daleko idącą, aż do zarzutów szatańskiej pychy i braku wszelkich uczuć...
W przytoczonym powyżej ustępie „Nocy bezsennych“ nie tylko to jest znamiennem, że ostrze pocisków krytycznych, wymierzone w pierś młodzieńca, dawało się tak jeszcze dotkliwie uczuć, po tylu latach, zgnębionemu innymi ciosami starcowi, — lecz przedewszystkiem to wyznanie pisarza, że nie szedł niczyim śladem, że nie miał „ani nauczyciela, ani towarzyszów“. I to jest niewątpliwie prawdą. Biernie nie naśladował nikogo, a niejednokrotnie, z pewną nawet cywilną odwagą, wygłaszał nowe idee, stawał się wyrazem nowych kierunków. Chyba nie trzeba między innemi przypominać, że Kraszewski pierwszy odczuł głęboko dolę ludu, zrozumiał doniosłość kwestyi włościańskiej i stał się pionierem powieści ludowej w całym szeregu takich utworów, jak „Ulana“ „Budnik“, „Ostap Bondarczuk“, „Jermoła“.
Równie znamienny — już jako autokrytyka — jest dalszy ustęp „Nocy bezsennych“, w którym czytamy:
„Sądząc z tego, co mnie spotykało i spotyka za żywota, nic lepszego nie spodziewam się w przyszłości...
„Dziś pewną względność ma krytyka na... lata, czeka aż zamilknę...
„Słyszę tę wrzawę, jaka wkrótce powstanie przeciwko mnie — po ogłoszeniu nekrologu. Ci nawet, którzy pewne zasługi przypisywali popularyzatorowi —(!) — dowiodą łatwiuteńko, jak ogromne krzywdy, jak straszny wpływ wywarła ta moja pisanina, to bazgranie bez końca...
„Nikt z pewnością surowszym być nie może dla mnie, nademnie samego. Znam doskonale strony ujemne pism moich; ważyłem i rozważałem nieraz: czym nie miał umilknąć, lub zmienić trybu pracy? Z tem wszystkiem pozostałem przy nałogu i systemie, złym czy dobrym, ale, jak mi się zdawało i zdaje, do potrzeb czasu zastosowanym.
„Nie będę się tem przechwalał, lecz sumienne rozpatrzenie się w różnorodnych moich pismach łatwo uczciwego krytyka przekona, żem dawno podnosił myśli, notował dezyderata, rozpoczynał wiele rzeczy, które dopiero dziś się rozwijają i w życie wchodzą.
„Nie jedno z takich pragnień lat dziesięć i więcej czekało, aby je ktoś zaspokoił. Myśl rzucona przezemnie zapomnianą została, ani ja się o jej własność i inicyatywę upominać będę, ale pocieszam się tem, żem wiele rzeczy przewidywał i przeczuł.
„Więcej z pewnością pozaczynałem, obmyślałem, niż podołałem jako tako wykończyć.
„Naturalnie innych temperamentów i charakteru ludzie zarzucać mi to będą, iż należało się ograniczyć, mniej robić, a staranniej i lepiej. Ale Pan Bóg mnie stworzył takim, a nie innym, poszedłem za wskazówkami własnego ducha, nie mogłem inaczej.
„Tak samo możnaby zarzucać krokwi, że nie została belką, albo sośnie, że nie jest dębem“.
Cenna to zaiste, a nacechowana pewną nawet skromnością autokrytyka, jakby literacki testament, wskazujący tylko na zasługę zapoczątkowania pewnych kierunków, domagający się jedynie „sumiennego rozpatrzenia“ literackiej puścizny i przyznania spadkodawcy takiego miejsca w uznaniu obdarowanych potomków, na jakie rzeczywiście zasługuje.
I rzeczą jest chyba niewątpliwą, że najsurowszy nawet krytyk, zbadawszy sumiennie całą Kraszewskiego działalność literacką, przyznać będzie musiał, że na skałę obojętności powszechnej padały z jego twórczej myśli krople ożywczej rosy, że podawał on społeczeństwu swemu prawie zawsze chleb pożywny, zdrowy, a z ewangeliczną rozdzielany obfitością, którym się karmiły i wykarmiły całe rzesze, ciemne dotychczas, lub co gorsza, niechętne. To też nawet bardzo ściśle odłączywszy to, co w dziele literackiem Kraszewskiego okaże się mniej wartościowem lub pożytecznem, pozostanie zawsze okazała rozmiarami, piękna szlachetnością swych linii budowa, w której, jeśli nie każdy szczegół, pod względem artystycznego wykonania, będzie arcydziełem, to całość objawi się nam zawsze, jako arcydzieło zdumiewającej wytrwałości i żelaznej pracy, jako wielki czyn cywilizacyjny.
W tem też cywilizacyjnem znaczeniu literackiej działalności Kraszewskiego, spoczywa jego potęga. I dlatego to pięćdziesięcioletni jego jubileusz w r. 1879 stał się powszechnym hołdem uznania, w którym nie tylko grono wielbicieli, czy przyjaciół, jakto nieraz się zdarza, lecz cały naród, bez wyjątku i różnicy, wziął udział.
„Odpuść Panie sługę swego! — wołał wówczas Kraszewski, kończąc swą mowę w Krakowie, — bo najpiękniejszy dzień życia widziały oczy moje!“...
Był to dzień, w którym Kraszewski — zawsze, a zwłaszcza w ostatnich latach życia na osamotnienie się użalający, — nie czuł się sam. — Otoczył go bowiem Naród...

∗                    ∗

Co nastąpiło potem, — to już cień tylko i smutek, beznadziejny, ponury, tragiczny.
Aresztowanie w Berlinie... proces lipski... magdeburska twierdza... Sunt lacrimae rerum.
Niezmordowany jednak umysł pognębić się nie dał, a posłuszne mu pióro nie ustawało w pracy.
„Piętnasty miesiąc upływa, — pisał Kraszewski w r. 1884, już w celi więziennej, — od chwili, gdy położenie moje tak się przerażająco i boleśnie zmieniło. Pod brzemieniem ugniatającem mnie studyuję samego siebie.
„Pięćdziesiąt lat temu z górą, w podobnem położeniu[3] nie mając co robić, próbowałem na sobie skuteczności różnych lekarstw, a teraz...
„Powoli siły uchodzą, męztwo słabnie, ale jakaś odrętwiałość spokojna je zastępuje. Tępieję.
„Żyłem zawsze dosyć osamotniony i milczący, teraz miesiącami całemi nie widzę nikogo, oprócz żołnierza, który mi posługuje, nie mówię z nikim.
„O wymianie myśli ani marzyć. Zwija się ona sama w sobie i aby się zamącić, porusza często najdziwaczniejszą gymnastyką.
Vae soli! odwieczna prawda, boleśnie czuć się daje.
„Ludzie do pewnego stopnia zastępują książki i dzienniki, ale żywe słowo, jak owoc świeży inaczej wonieje i smakuje, niż zasuszony i przechowany. I karmi inaczej.
„W siedmdziesiątym trzecim roku życia, choremu, mimowolnie narzuca się pytanie: Czy ja to przeżyję? czy odetchnę jeszcze na swobodzie?
„Nic smutniejszego nad koniec w tej klatce zimnej, bez ludzi, bez pożegnania, bez uczucia się w pełni praw człowieka, że jest swobodnym. Jednakże i z tą myślą powoli się oswaja, i na to obojętnieje. Coż! takie było — przeznaczenie!“
I tu nagle Kraszewski, z opisującego swoje wrażenia, skazanego na samotność i milczenie więźnia, staje się bezwiednie widzem własnej tragedyi, zaczyna oczyma powieściopisarza patrzeć na siebie jak na bohatera dramatu, wytworzonego nie swoją wyobraźnią, lecz — przeznaczeniem. I tak dalej pisze:
„Los podjął się epilogu w biografii, a wcale dramatycznego, dając mu charakter tragiczny. Nie można powiedzieć, aby to rozwiązanie było niepiękne i nie efektowne. Ta cisza, poprzedzająca ostatnią scenę, ci ludzie obcy, coraz inni, a nieznajomi, którzy się kręcą, patrząc z lodowatą obojętnością na cierpienie, — często uśmiechając się ironicznie, — wszystko to, jakby ładnie ułożone, w dobrze skomponowanej powieści. Nic do życzenia...“
Po tej dygresyi, znowu zwrot ku sobie, ku własnym cierpieniom i wrażeniom:
„Najmniejszego nie tylko współczucia, nie tylko cienia litości, — ale nie ledwie jakaś uciecha, że ten Polak cierpi. — Najmniejszego ustępstwa i ulgi przez wzgląd na wiek i chorobę. Wszystkie ciężkie warunki zbywane ruszeniem ramion: — Das müssen Sie mit in Kauf nehmen... dosłowna odpowiedź. I na tem koniec.
„Dzieci w dziedzińcu, które ta postać zgarbiona, codzień wlokąca się przez uliczkę zabawom ich otwartą, — nudzić musi, rzucają kamykami i piaskiem, odgrażają się zdala małemi pięściami, a jeden z nich, „śmielszej natury“, występuje nawet z szablą drewnianą, gotów nieprzyjaciela ojczyzny rozpłatać. Tęgi malec. Uśmiecham się, ale w sercu gorzko.
„I znowu cisza, — milczenie — nieodgadnione jutro... Na jak długo?? Quis scit co za górą?“
Ponury obrazek z życia więziennego, nakreślony barwnem piórem powieściopisarza. Widzimy wyraźnie ów dziedziniec i wlokącą się przez uliczkę postać starca — więźnia i zgraję psotnych, urągających niedoli dzieci i tego malca, wygrażającego mu szablą drewnianą... A jakże charakterystyczne to uznanie patryotyzmu w owym chłopcu, wyrażone przez usta znieważonego więźnia okrzykiem: „Tęgi malec!“... Przenika nas do głębi duszy ten uśmiech nieszczęśliwego starca i równą goryczą przesiąka serce...
A dalej snuje więzień gorączkowe marzenia, — marzenia jednak kojące, bo wyłącznie ku przeszłości zwrócone:
„We śnie przerywanym, który nigdy nie trwa dłużej godziny, — nadlatujące marzenia (rzecz szczególna) nigdy nie odbijają teraźniejszości, nie sprowadzają osób bliższych, z któremi się niedawno widziało. — Najczęściej przychodzą umarli, niemal oni tylko wyłącznie, i z sobą przynoszą, w formie teraźniejszości, to, co dawno, niepowrotnie dokonane, skończone i zapomniane było.
„Co kilka dni we śnie oglądam jakąś nowo nabytą posiadłość, dom, majętność. Ojciec, matka, najdroższe widma przeszłości towarzyszą mi. Bolesna teraźniejszość znika jakby jej nie było, niema we snach ani przypomnienia, ani poczucia obecnego położenia. Jest też istnem dobrodziejstwem, że choć we śnie zapomnieć o tem można.
„Bezdomny, bo w Dreźnie jestem niemożliwym bądź co bądź — nieustannie we snach szukam osiedlenia, domu; oglądam i targuję naprzemiany to nazbyt wspaniałe dla mnie, to zbyt szczupłe i liche... i moim obyczajem — przemyślam o urządzaniu się, o przerabianiu, o gospodarstwie nowem.
„W czasie Jubileuszu śnił mi się pogrzeb mój własny; pamiętam, żem się wypraszał od trumny, zaręczając, że do niej gotów jeszcze nie byłem.. Teraz dokucza to osiedlanie się, o którem nie myślę, bo przed sobą nie widzę dotąd najmniejszej nadziei wyzwolenia, a siły nie wiele na przyszłość rachować dozwalają.
„W tych snach co za osobliwsza mieszanina postaci, miejsc, okoliczności, momentów w żadnym z sobą nie będących związku. Wśród umarłych występują też znane mi tylko z nazwiska znakomitości, wielkie potęgi tego świata, — stawiąc się to przyjaźnie, to wrogo.
„Mimowolnie przebudziwszy się, gdy zegarek wydzwania godzinę, — uśmiecham się otrzeźwiony, — znajdując się przeniesionym znowu na więzienne łóżeczko, w ciasnej izdebce, pod której oknem słychać wiekuisty, nieustający chód straży...
„Sen czasem wydaje się niezmiernie długi. — Sądzę, że spałem godziny całe, a przekonywam się, że zaledwie kwadrans upłynął, gdy zegarek męczyłem, aby dzwonił...
„Niekiedy przeciwnie, spoczynek się wydaje bardzo krótkim, a trwał wyjątkowo nadzwyczaj długo.
„Poczucie trwania we śnie zależy od jakichś warunków, które zbadać trudno.
„W życiu ludzkiem zagadki co krok się spotyka, a rozwiązanie ich, wstyd wyznać, człowiek częściej winien przypadkowi, niż systematycznemu badaniu“[4].
Nie spodziewał się, pisząc te słowa Kraszewski, że właśnie zgoła nieprzewidziany wypadek miał ostatecznie rozstrzygnąć zagadkę jego pracowitego, a w latach ostatnich tak nieszczęśliwego życia i kres mu położyć. Wypuszczony w jesieni 1886 r. za kaucyą z więzienia, udał się on, jak wiadomo, do San Remo. Tu, zamieszkawszy w willi Mirafiores, sprowadził z Drezna część zbiorów swoich i zaczął się urządzać, jak mu się to marzyło w snach gorączkowych w więzieniu. I wnet plany prac nowych snuć się poczęły w tym niewyczerpanie czynnym i twórczym mózgu. Tylko sił już brakło, szwankowało zdrowie, a osamotnienie i pustka coraz cięższem przygniatały brzemieniem.
Już 25 grudnia 1886, pisał do jednego z przyjaciół, bawiącego w Szwajcaryi:
„Słowo Wasze przynosi tu, na pustynię, życie. Pustka straszna, a ja choć do klasztornej niemal samotności byłem i jestem nawykły, czuję to osamotnienie i brak wszelkiego związku z żyjącym światem. Łaska to więc, gdy coś przyjdzie rozbudzić. Straciłem nawet ochotę do pracy, bo — świat się nią nie interesuje, a vox clamantis in deserto w końcu siły odbiera.
„Zdrowie moje, mimo obrzydliwej pory roku, zimnej, słotnej, burzliwej, mimo niewygód miejscowych, gorsze nie jest — ale i lepsze też trudno powiedzieć. Plułem krwią przez dni parę, teraz to ustało, zresztą zawsze toż samo... Doktor utrzymuje, że jest lepiej, — radbym to uczuł.
„Stosunki nasze społeczne, literackie, polityczne w ogóle — działają rozstrajająco...
„Jest coś w powietrzu przepowiadającego jakąś niespodzianą katastrofę, — czuje się ją jak nadchodzącą burzę, nie umiejąc wytłumaczyć dlaczego...
„Miałem jechać studyować pod względem malowniczym Pompeję, ale zdrowie nie dopisało. Będę czekał. Mimo tego stanu osłabienia mam podróże przed sobą — konieczne. Początek maja do Paryża, potem do Szwajcaryi — potem już nie wiem. Potrzebuję być w Galicyi“.[5]
List ten świadczy o pewnym już upadku na duchu, co było niezwykłym objawem w usposobieniu Kraszewskiego. Jeszcze bowiem 5 grudnia t. r. zatem na parę tygodni przedtem, pisał do tegoż przyjaciela:
„Boleśnie mi się było dowiedzieć o tym rozstroju jakimś, który między ziomkami naszymi w Monachium panuje. Ale gdzież jest inaczej! Niestety — najstraszniejsze to znamię rozkładającego się społeczeństwa. We Włoszech ten brak łączności, zgody, porozumienia dochodzi aż do rozbratu.
„Konieczność jakiegoś dobrowolnego połączenia się, skupienia, pewnej kontroli i kierunku aż nadto widoczna. Na wodzach, dobrej woli, aby brać za czupryny, nie zbywa, ale na żołnierzach i karności — zupełnie“.
Po tych jednak uwagach o rozstroju, wnet dodaje:
„Ja na ustroniu, nie mieszając się do niczego, patrzę i wzdycham, a nie tracę nadziei — Bóg łaskaw!“[5]
Tu więc jeszcze była nadzieja, gdy w parę zaledwie tygodni później, osamotnienie i nurtująca organizm choroba odbierały już niestrudzonemu pisarzowi nawet ochotę do pracy. Brak sił nie dozwolił zarówno na zamierzone studya w Pompei, jak i na uskutecznienie planów podróży. A każda niepomyślna wiadomość, czy o stosunkach w kraju, czy też o losie ziomków na obczyźnie, poruszała do głębi to wrażliwe a już nieledwie przedzgonnem tętnem uderzające serce i odbijała się fatalnie na stanie zdrowia. Mamy tego dowód w króciutkiej kartce, widocznie w pospiechu i drżącem pismem kreślonej, z d. 13 stycznia 1887.
„W tej chwili — pisze Kraszewski — wyczytuję w Gazecie z Warszawy, że z Monachium wszystkich Polaków nie mających pasportów wydalają. Jestem przerażony i poruszony do tego stopnia, żem dostał wymiotów, przeczytawszy. Donieście mi co w tem prawdy!“[5]
Wiadomość była nieprawdziwa, o czem przyjaciel natychmiast Kraszewskiemu doniósł, na co tenże w liście z 17 stycznia 1887 odpowiada:
„Cieszyć się będę, jeśli groźba wygnania nie ziści się w Bawaryi. Przypisywaliśmy te rygory nowe Bismarkowi i wpływowi pruskiemu. Rosyanie tylko chyba dla nihilizmu mogli żądać utrudnienia pobytu.
„Najnowszą nowiną jest, że Apuchtin w publicznie wygłoszonej mowie oświadczył, iż każdy naród słowiański na swojej ziemi ma prawo posługiwać się swoim językiem!!!“
„Coś nowego z jego ust.
„Zobaczymy cuda chyba...“[5]
Przytaczam te listy na dowód, jak ten złamany chorobą, zgnębiony brzemieniem lat i więzieniem pruskiem starzec, żywo i gorąco interesował się wszystkiem, co się do losów ojczyzny odnosiło. A chociaż użalał się już poprzednio na brak ochoty do pracy, w tymże liście z 17 stycznia, a więc na dwa miesiące przed śmiercią, donosi o przedsięwzięciu mozolnych, historycznych studyów.
„Dziękuję za odpowiedź Waszą — pisał do przyjaciela — a proszę, abyście się nie troszczyli już o poszukiwanie materyałów. Widzę, że je trudno znaleźć i wątpię, czy kto traktował z całą ścisłością historyę kształtowania się liturgii naszej. Wszyscy niemal mieszają dramat liturgiczny z dramatem hieratycznym, który już się z niego wywiązał.
„W wieku IX—X wprowadzono do mszy uroczystych dodatki dramatyczne. Występowali dyakonowie w kostiumach, Chrystusa wizerunek na Wniebowstąpienie podnoszono do góry, do sklepień, wystawiano Jasełka, parabolę dziewic głupich, wjazd do Jeruzalem na Wielkanoc itp. Stanowiło to część mszy. Wkradły się nadużycia i Kościół musiał liturgię oczyścić z tych dodatków, które posłużyły do stworzenia Misteryów itp.
„Otóż rozwijanie się tych liturgicznych dodatków, nigdzie nie jest ściślej zbadane. We Włoszech inne ich spotykamy szczątki, inne we Francyi, w Niemczech, a w jednej Polsce jest ślad ceremonii na Wniebowstąpienie.
„Z pisarzy nowszych francuskich, u źródeł badających, widzę, że całości nie zna nikt.
„Ja zrobię co mogę i tem się ograniczę, ale źródła, jakie są, muszę poznać“.
Takie plany pracy roiły się jeszcze w tym rzeczywiście niepożytym, niewyczerpanym umyśle, na kilka zaledwie tygodni przed zagaśnięciem na zawsze. Aby go jednak zagasić, potrzeba snać było siły wyższej, elementarnej, któraby całym organizmem wstrząsnęła. Z końcem stycznia, czy też w lutym 1887 nastąpiło silne trzęsienie ziemi w San Remo, powtarzające się kilkakrotnie. Kraszewski, którego system nerwowy nawet zwykłych grzmotów znieść spokojnie nie mógł, odczuł tę katastrofę boleśnie. D. 25 lutego pisał do przyjaciela:
„Co się ze mną działo i dzieje, przy chorobie w dodatku! Wyjechałbym gdzieś zaraz, aby głowie choć dać odpocząć, ale wszystko się rozprzęgło. Muszę kilka dni najmniej obozować i moich sto pak rozpakowanych, pakować na nowo. Ruina, a no trudno rzucić, co się całe życie zbierało. Wola Boża... hiobowe losy moje... Ze zdrowiem nie mogło być lepiej; żołądek się zepsuł, ani jeść, ani pić... tylko śpię i śpię... ale się nie poddaję! Piszę tylko, abyście wiedzieli, że w Bogu nadziei, ani ostatków męztwa nie utraciłem; ale siły ciała nie w mojej mocy, żadne leki nie podnoszą ich... Wola Boża niech się stanie!“[5]
„Nie poddaję się!“ jakiż to charakterystyczny okrzyk w ustach tego zgnębionego starca, jaka siła ducha, który męstwa do ostatka nie traci!
Ale siły ciała nie były w jego mocy. I oto jeszcze list ostatni, na kilka dni przed śmiercią, drgającą ręką kreślony, niemal nieczytelny, datowany 8 marca z San Remo. — Jestto widocznie odpowiedź na prośbę o list, o obszerniejszą wiadomość:
„Osłabienie po wypadkach, wśród których jak piorunem rzucony w nie, znalazłem się nagle, opisać się nie daje. Próbowałem, nie mogę... W głowie zamęt, a że nie jadłem od dawna, nie sypiałem, — jestem dziś wycieńczony strasznie. Mówią, że to odejdzie. Listy odemnie w Gazecie Polskiej... (wyraz nieczytelny, zdaje się: w porę“). — Gdy się cokolwiek podźwignę, napiszę Wam poufnie. Dziś — nie mogę, nie mogę. Listy o katastrofie rozpierzchłe...
„Jak się tylko cokolwiek wzmogę na siłach, muszę dla spoczynku w Szwajcaryi, — między Lozanną a Vevey osiąść.
„Dzięki za współczucie, które dotąd mało mi się czuć dało. W tem wszystkiem — palec Boży, wola Boża, a choć my istoty drobne, On umie karząc, próbując nas — ogół i jednostki równo — ukarać lub ułaskawić.
„Serdeczny uścisk dłoni, ale na dziś nie mogę pisać więcej... Osłabienie straszne. Doktor był przed chwilą, mówią mi, znalazł śpiącego, pulsu patrzył, — a ja nic o tem nie wiem... Taki jestem. Co za straszliwe dzieje!“[5]
Jeszcze dni kilka męczarni, jeszcze podróż ostatnia, której się uparcie domagał, do Genewy. I tu dnia 19 marca, w dzień św. Józefa, w hotelu de la Paix, strudzona głowa wielkiego pisarza znalazła istotnie spokój. Ostatnie słowa jego były: „Duchem mnie podnieście!“ I podniósł się duch, wzleciał po nad nędze ludzkie, pozostawiając ślad promienny po sobie na ziemi.
Ale śmierć ta, w pokoju hotelowym, w opuszczeniu, na obczyźnie, — śmierć po procesie lipskim i magdeburskiem więzieniu, — ma w sobie coś tak tragicznie okropnego, że serce ściska się niewymownym bolem...
Straszliwe dzieje! — użalał się Kraszewski w liście ostatnim. Rzeczywiście straszliwe i okrutne, — bo śmierć jego po jubileuszu krakowskim mogła być i byłaby niewątpliwie apoteozą.
Lwów w maju 1912.







  1. „Tygodnik illustrowany“ r. 1887. Część ta pierwsza „Nocy“ oznaczona jest datą: Drezno 1884 i pisana była prawdopodobnie wówczas, gdy Kraszewski wypuszczony za kaucyą z berlińskiego Moabitu, przebywał do 12 maja 1884 tj. do procesu lipskiego, w Dreźnie. Część druga oznaczona już tylko rokiem 1884, kreślona była w magdeburskiej twierdzy, w jesieni.
  2. Miał tu zapewne Kraszewski na myśli swoje artykuły polemiczno-krytyczne, zamieszczane w „Tygodniku Petersburskim“ z r. 1833, 1837 i lat następnych.
  3. Zapewne aluzya do nie dość wyjaśnionego epizodu z r. 1831. Wówczas to Kraszewski był dość długo trzymany w więzieniu. Groziła mu nawet wędrówka na Kaukaz, lecz starania osób wpływowych zdołały go oswobodzić.
  4. Mss. Jestto niedrukowany epilog „Nocy bezsennych“. Oprócz części pierwszej tych „Nocy“ ogłoszonej w r. 1888 wydrukował „Tygodnik Illustrowany“ część drugą p. t. „Wspomnienia i fantazye“ w r. 1889, jednakże bez powyżej przytoczonego zakończenia.
  5. 5,0 5,1 5,2 5,3 5,4 5,5 Mss.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adam Krechowiecki.