<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Józefowa
Pochodzenie Na drodze
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1893
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JÓZEFOWA.
STUDIUM Z NATURY.
Wszystką wodę, jaka była w gospodarstwie domowem na całej ulicy potrzebna, przynosiła z rzeki Józefowa. Pięć złotych płaciło się jej z jednego mieszkania na miesiąc, a pracowała za dobrego konia. Silna też była i jakby na urząd do tego rodzaju pracy zbudowana.

Szarym rankiem wybiegała zwykle z małego, drewnianego domku, jakich na przedmieściu pełno było wówczas, a z lewego i z prawego jej boku klekotały próżne konewki na lipowych sondach, które od ustawicznego tarcia o kark i ramiona wodziarki błyszczały, jak polerowane. Biegnąc, dogryzała kawałka chleba, który jej za śniadanie służył, albo żegnała się i biła w piersi, szepcąc półgłosem swój pacierz poranny. Szła najpierw pod górę, wązką, uśpioną jeszcze uliczką, potem w dół, potem znów pod górę aż do domostwa Zysla, blacharza; potem znów spory kawał w dół, coraz niżej, coraz niżej, aż dostawała się na rozłożyty w tem miejscu brzeg rzeki. Zdejmowała wtedy konewki z kruków, składała sondy, a zatknąwszy brzeg wierzchnej spodnicy za pasek modrego fartucha, zanurzała stopy w bieżącą po nich z drobnym szmerem wodę, sięgając naturalniej cembrowiny, którą tam oddawna woziwody wybrały, a która na sinej powierzchni rzeki odznaczała się ciemniejszą plamą. Nabrawszy wody, zakładała sondy na ramiona, stawała między konewkami, chwytała je za uszy na żelazne kruki i gibocząc się lekko w biodrach, wysoka i prosta, w lipowem swojem jarzmie pod górę szła z opuszczonemi ramionami, przytrzymując pełne konwie, aby się z nich woda nie chlustała. Tak idąca, przypominała porównanie biblijne z „Pieśni nad pieśniami.“
Rosła jej postać odzianą była latem w krótką perkalikową spodnicę i luźny kaftan, który uwydatniał jej tors bogaty i odkrywał złotawą, nieco wzdętą szyję. Na szyi tej osadzona była niewielka, bardzo kształtna czarnowłosa głowa, z nizkiem, białem czołem i czerstwą, jędrną twarzą, której niezupełnie prawidłowe rysy oświetlane były błyskawicznie częstym, odkrywającym zdrowe i równe zęby uśmiechechem, tudzież siwemi, mocno ocienionemi oczyma, pod brwią wązką, czarną. Oczy te, w przeciwieństwie do owego częstego uśmiechu, miewały jakieś surowe, zadumane spojrzenia, bardzo podobne do tych, jakie zdawna kogoś oczekujący człowiek na drogę rzuca.
Wspaniały, lekko pochylony kark, proste o szczupłych barkach plecy, pierś wydatna, acz drobna, giętkie, ślicznie zarysowane ramiona, a przytem ten rytmiczny, właściwy jej chodowi ruch gibkich, w lirę wygiętych bioder, nadawały tej zapracowanej, dźwigającej wodę kobiecie taką linię, jaka rzadko bywa udziałem wytwornych nawet piękności.
Kiedy szła, podgięta nieco spodnica ukazywała grubą, pięknie zawsze dopraną, lubo nieco siwawą koszulę i odkrywała aż powyżej kostek bose, lekko złotawe i zaróżowione nogi, z niedużemi, ciemniejszemi stopami.
Stopy te zdawały się nieproporcyonalnie małe do tych silnych, dwu śpiżowym słupom podobnych, podstaw, na których wspierało się to jędrne, soczyste, pełne krwi świeżej i młodego zdrowia ciało.
Na tych niewielkich, zwykle przez całe lato bosych stopach, tkwiły zimą ciężkie, słomą wysłane, drewniane trepy, a czasem stare buty mężowskie z wyrudziałą cholewą. Pod lekką perkalikową spodnicą ukazywała się wtedy druga, watowana, czerwona, ciepły tołub zastępował perkalowe kaftany, a głowę i piersi obwiązywała duża, wełniana chusta.
Z gołą głową nie chodziła Józefowa nigdy. I latem bowiem nosiła ona duży, perkalowy, oszyty lekką szlarką, niezwykle krochmalny czepiec, którego bandaże wiązała ściśle pod brodą. Postarzało ją to najmniej o jakie lat dziesiątek, a z młodzieńczością jej kształtów i ruchów stawało w silnem przeciwieństwie.
Nieraz, kiedy, powylewawszy przyniesioną wodę w stągiew, stanęła w kuchni i rękę wsparła o biodro, prosiłam jej, żeby czepiec ów na chwilę zdjęła. Ale Józefowa stale opierała się temu.
— Nie!... — mówiła trzęsąc krochmalnemi szlarkami czepca. — Nie można... Grzech... Pan Jezus się gniewa... niepięknie...
— Co za grzech? — pytałam natarczywie — dlaczego niepięknie?
— Ano, przecie co niewiasta, to niewiasta.
— Ale kiedy Józefowej tak będzie ładnie.
— Iii... zarówno tam ona i ładność! Albo to ja dziewucha, czy co?
Kiedyś jednak udało mi się stołek przystawić, wejść na niego i czepiec znienacka jej ściągnąć.
— Co paniczka! — wrzasnęła Józefowa, chwytając się oburącz za głowę.
Ale ręce jej nie mogły objąć i powstrzymać ślicznych, ciemnych, opadających własnym ciężarem warkoczy i puszystych, krętych kosmyków, które się wymykały na wszystkie strony.
Zaogniła się na twarzy, chociaż w kuchni, oprócz mnie i kucharki, nie było nikogo, zaczęła włosy zwijać i plątać, z wielkim pośpiechem chowając je co rychlej pod czepiec, który głębiej jeszcze na czoło zsunąwszy, schyliła się po konewki i mocno rozczerwieniona wyszła.
Innym razem przyszło mi do głowy o imię jej zapytać.
— Ano, — odrzekła — albo to paniczka nie wie, że Józefowa?
— No dobrze, napierałam się dalej — to z męża. Ale na imię, na chrzestne imię jak? Czy Marcysia, czy Kasia, czy jako inaczej?
— Iii.. — odpowiedziała, spuszczając oczy — co tam paniczce po tem? Albo to ja dziewczyna, albo co, żeby tam z imieniami wydziwiać? To ta na niewiastę niepięknie, grzech... Pan Jezus się gniewa.
Mężem Józefowej był Józef Glapa. Miał lat przeszło trzydzieści i starszym był od żony dość znacznie; wyglądał wszelako tak, jakby mu się chłopięce lata zatrzymały i jakby na nich postarzał. Nizki, wątły, twarz i ręce miał jak papierowe, głowę łysą, jakimś mchem żółtawym porosłą, co jej nadawało pozór spleśnienia; maleńki, zadarty, jakby przyszczypnięty nosek i wypełzłe, bezkolorowe, zawsze zaspane oczy, bez brwi i bez rzęsów. Cienkie jego, blade, a szeroko przekrojone wargi otwierały się w ustawicznym głupkowatym śmiechu od ucha do ucha, o wydatnych, żółtymi, wypróchniałymi zębami zaopatrzonych szczękach. Głowę miał ciężką, przydużą, zwykle zwieszoną: chód drżący i niepewny, grube kolana u nóg, w kabłąk wygiętych i cienkich, jak zeschłe badyle, takież ramiona, nad miarę wzrostu długie, szyję — że biczem-by przetrzasł, pierś zaklęsłą, dychawiczną, głos piskliwy, kobiecy, zarostu ani śladu.
Największą troską Józefowej było tę wyjątkową nędzę fizyczną męża swego pokryć, a całej kamienicy, ba, ulicy nawet, dać o jego dużości, energii, sile i innych męskich przymiotach jak najlepsze pojęcie.
Stąd-to na owej łysej, ledwo omszonej, jak u niedolęgniętego pisklątka, głowie Józefa zjawiały się jakieś junackie, kipiące czapki, z któremi cała jego postać spierała się jak najmocniej; stąd cienka jego i zwiędła szyja przewiązywana była pełnymi buty fontaziami, a na jego wątłem, drżącem ciele wisiały zalotne spencery, dla zuchowatych, młodzieńczych postaci jakby umyślnie stworzone.
Kiedy tak wystrojony Józef wchodził do kuchni i zastawał tam żonę, Józefowa rzucała z pod długich rzęs niespokojne, badawcze spojrzenie na obecnych. Robiło jej to widocznie przykrość, że ludzie słyszą jego głos babski, piskliwy i cienki. Jak się tylko odezwał, zaraz go zagadywała:
— Już cichoj, cichoj! Co ta będziesz tyla gadał. Zrobi się i już...
Kiedy się kto z nas litował nad jej zmęczeniem, Józefowa odpowiadała: — Abo-bym to ja sama tyla wody przydźwignęła? ino mi mój pomógł. Bez caluśką ulicę obie konwie niósł, dopierom mu je tu na górze odebrała. Juści co chłop, to chłop. Zawsze to insza siła.
A mówiąc to, rzucała ukradkiem oczyma na kucharkę, której doskonale było wiadomem, że Glapa nad dzbankiem wody na równej drodze się zadychiwał i dziesięć razy stawać z nim musiał.
Niekiedy szli oboje razem. Ona dźwigała pełne konwie wody, a on się próżno wlókł za nią. Tak przychodzili na piętro. Wtedy Józefowa stawiała przed progiem konwie.
— Józef, — mówiła, odwracając głowę, żeby nie widział jej ognistych rumieńców — a wnieś-no konewki do kuchni, bo mnie cości w boku strzyknęło.
Józef wytężał się, otwierał drzwi, rozstawiał cienkie nogi, chwytał się konewki ze trzy razy, stękał, wreszcie obu rękoma przestawiał ją na drugą stronę progu. Wtedy Józefowa, czując, że mąż już nie poradzi więcej, chwytała drugą konewkę lekko, jak zabawkę, i wnosiła do kuchni, mówiąc:
— Czekaj, czekaj, to ci pomogę! Jeszcze się kiedy zerwiesz z tej chytrości do roboty. Mocnyś ty chłop, ale i to ciężar. Już ja tu powylewam sama, ty skocz na drugie piętro i zobacz czy tam wody dość.
A kiedy wyszedł, człapiąc powoli nogami, dodawała:
— O! Jak to leci! Jakby dwadzieścia roków nie miał! Jeszcze gdzie karku nadkręci po schodach...
I wylewała do stągwi wodę, dziwując się głośno:
— To ci konwie wyszykował! Niechże go! Ledwie od ziemi dźwignę. Takie pełniuśkie, jak oko! Gdzie-by to ta kobieta poradziła tyla wody przydygować od rzeki! I to wam we wszystkiem taki porwany. Ino mu się ta robota w ręcach pali...
— Ha! — odpowiadała sentymentalnie kucharka. — Za jakim takim płotem, za jakim takim chłopem...
A Józefowa:
— Ba! chłop chłopowi nierówny! Daleko szukać takiego, co-by tyla, co mój poradził.
Innym znów razem zrywała się od rozmowy i chwytając konewki, mówiła:
— Muszę już bieżeć, bo się mojego boję.
A kucharka na to:
— Iii... Co wam ta zrobi takie chuchro...
— Ale! — odpowiadała, rumieniąc się Józefowa. — Chuchro on tam! Daleko szukać drugiego chłopa, co-by w sobie taką moc miał!
Mocy tej jednak nigdy jakoś nie mogła zaznać na sobie, to było powodem jej zawstydzenia i cichej troski.
Ideałem Józefowej było mieć dzieci, których nie miała, i męża, o którym-by wiedziała, że ją od czasu do czasu wybić może; zwyczajnie, jak to Pan Bóg w małżeństwie przykazał. Małżeństwo bowiem, ze wszystkiem, co, podług jej pojęć, do niego należało, było przedmiotem jej religijnego niemal kultu. Zdawać-by się mogło, że wcielona w nią została dusza jednej z tych młodych biblijnych niewolnic, które były naprzemian poniewierane i pieszczone pod namiotami cedrowych drzew na Libanie. Czy kochała swego Glapę, jest to rzecz wątpliwa; ale już przez to samo, że był mężem, urósł w jej oczach na władcę i pana.
Wyjątkowe niedołęstwo władcy tego i pana było tragicznością jej życia. Ta silna, jędrna, bogato rozwinięta natura czuła nieprzepartą potrzebę ulegania, karności, korzenia się przed męską przewagą, a właśnie brakło jej wszystkiego tego.
Gorycz tego położenia powiększał wstyd, jak Józefowa uczuwała przed ludźmi za swojego Glapę; przypisywała mu ona wobec nich wprawdzie wszystkie zalety męskości, ale czuła, że nikt temu, patrząc na niego, nie wierzy.
Nawet świeżo zgodzona w kamienicy młodsza, nic nieznająca dzierlatka, której wodziarka cuda rozpowiadała o swoim Józefie, słuchała jej póty tylko, póki go nie zobaczyła, poczem, na samą wzmiankę o Glapie, parskała w kułak śmiechem.
Wszakże wobec tak nawet zdecydowanej opinii, Józefowa strzegła się, jak ognia, aby jej nie potwierdzić niebacznie słówkiem albo giestem. Ukradkiem tylko przystawała z konwiami swemi przed bawiącym się w piasku drobiazgiem, ukradkiem przysiadała przy nich, gładziła im włoski, ocierała fartuchem umorusane buzie, a najmłodsze podnosiła na ręku w górę, całowała je mocno, mocno, i huśtała z rozkosznym uśmiechem, od którego w jej siwych oczach zapalały się iskry złociste.
Zdarzyło się raz, że Pawłowej, żonie stróża, miało przybyć dziecko. Ledwo baba pierwszy raz stęknęła, już Józefowa, zostawiwszy na piętrze sondy i konewki, leciała do sutereny, jakby na odpust jaki. Przystanęła pode drzwiami, stuka: cicho. Wpadła tedy do sklepiku, aby kupić dla chorej dwa łuty mielonej kawy, „tej dobrej, po sześć groszy łut,“ i pół funta cykoryi, także „tej dobrej, w niebieskim papierze.“
Pawłowa obca jej była wprawdzie, ale taka, taka szczęśliwa! Oddawszy swój dar, wodziarka stanęła w progu, słuchając z bijącem tajemną lubością sercem stękania i narzekania chorej; a gdy rozdzierający wrzask nowego obywatela rozległ się po suterenie, zatrzęsły się wargi tej, pokornie u drzwi stojącej, a wielkie, jasne krople łez, spłynęły po rozpalonej twarzy.
Kiedy w chwilę potem wpadła po konewki do kuchni, rzekła jej z przekąsem kucharka:
— A wy, Józefowa, kiedyż to nam wyprawicie chrzciny? Taka młoda, tęga baba, a dzieciaka ani uświęć! To obraza boska, dalibóg! Grzech...
Na Józefową nowe buchnęły ognie.
— Adyć było, było... — szepnęła. — Bóg świadkiem, że było... Tylko, że...
Tu nastawił szept, cichszy jeszcze.
Kucharka nie dała się ułudzić tem pobożnem kłamstwem, ale, podparłszy pod boki, mówiła, jakby nie słysząc:
— Ja tam takiego chłopa, to-bym za dziesiątą granicę przegnała! Kobieta młoda, zdrowa, krew z mlekiem — i nic!!
Czuła Józefowa, że jej kucharka nie wierzy. Co miesiąc też prawie odtąd udzielała jej szeptem jakichś wiadomości, które, lubo zawsze okazywały się płonnemi, dawały wszakże Józefowej niejakie prawo chodzenia przez parę tygodni z partesa, obwiązywania głowy białą chustką, narzekania na ciężar konewek, którego, przysiądz-by można, że nie czuła, a nawet utyskiwania na świat, na którym: „Cóż ta chłopu...“ Chłopu, wszystko zarówno! A kobiecie, to choć i ten święty sakrament, a bokiem wyłazi...“
Były to bezwątpienia tygodnie najszczęśliwsze jej życia, póki znów wszystkiego nie przyszło odwołać.
Ale Pawłowa nietylko pod tym względem była przedmiotem zazdrości wodziarki. Należało to bowiem do dziennego porządku w życiu sutereny, że Paweł, ogromne chłopisko, z wąsem mało-co mniejszym od jego stróżowskiej miotły, babę swoją o byle-co bijał. Bicie to odbywało się czasem na cicho, a czasem na głośno. Kiedy baba prała, albo szorowała izbę, a śpieszyło się jej, to tam i czasu nie było na lament, choć ją mąż poszturchał; jeśli pilnej roboty nie było, wrzeszczała jak opętana i wylatywała aż do bramy z tym wrzaskiem. Co miała sobie żałować?
Józefowa zapominała wtedy, że ma na górę wodę nieść, ale przechyliwszy się przez poręcz schodów, chłonęła w siebie tę bijatykę małżeńską, jak najrozkoszniejszy widok. Usta jej otwierały się lekko, nozdrza drgały, oczy wpatrzone były z uwielbieniem w podnoszący się i opadający kułak Pawła. Powiedzieć nawet można, że w egzekucyi tej czynny brała udział, gdyż za każdem uderzeniem żylastej pięści Pawła w kark wrzeszczącej baby, źrenice wodziarki mrużyły się rozkosznie i trwożnie zarazem, a proste jej, ślicznie zarysowane barki uchylały się miękko i pokornie. Gdy się nareszcie albo baba wyrwała i uciekła z wrzaskiem, albo też Paweł, zmachawszy się, sam ją puścił i na drogę kopnął, Józefowa z westchnieniem po konewki sięgała, i szła na górę, zadumana, z poczuciem krzywdy, którą jej los wyrządził.
I na nią wprawdzie czasem podnosił Glapa swój niedołężny kułak. Ale to była parodya! Do pleców jej ledwo sięgnął, a i tego nie poczuła nawet, a o porwaniu za kark, wytarmoszeniu za łeb, zdarciu czepka z włosów — to i mowy być nie mogło. Za pierwszym wysiłkiem sam tracił równowagę, nogi mu się plątały, musiała go podtrzymywać, bo-by się obalił.
Różnie już próbowała, i po pijanemu nawet, ale nic. Od półkwaterka ostatka sił w nogach zbywał i pod pierzynę leżeć szedł. Taki los!
Przyszła zima. Mrozy jakoś wcześnie chwyciły, a gołoledzie były takie, jakich starzy nie pamiętali z dawnej dawności.
Na wązkich, wężem skręconych kamiennych schodach do kuchni, świeciła się porozlewana woda, w lód ścięta. Oślizgła poręcz żelazna bielała szronem, klamka nawet u drzwi, obmarzła parą, błyszczała, jak śniegiem, i aż parzyła w dotknięciu.
Jednego ranka mróz silnie wziął na dzień po chwilowej nocnej odwilży, i ślizgawica wzmogła się jeszcze na mieście. Glapa przyszedł do kuchni, ściągnął rękawice i zaczął w ręce chuchać. Nieraz on tak przychodził ni stąd, ni zowąd, nie wiedzący, czego się jąć. Przylazł, stanął u proga i uśmiechał się głupkowato, przestępując z nogi na nogę.
Czasem tak stojącego wyprawiała która służąca po jakiś zapomniany sprawunek kuchenny, czasem kazała śmieci wyrzucić, czasem drzazeg nałupać. No, i dostawał za to jaki ochłap mięsa, jaką skórę od słoniny, jaką bułkę starą.
I tym razem stanął, jak zwykle, skulony, niezdarny, z wielką swoją głową w ramiona wciśniętą, z szerokim, bladym uśmiechem kretyna, i trząsł się na swoich cienkich, w kabłąk zgiętych, nogach, chuchając w palce.
Wtem drzwi otworzyły się za nim, a na wązkim przesmyku, dzielącym próg kuchenny od schodów, stanęła, niosąc wodę, Józefowa.
Nigdy przeciwieństwo tych dwóch postaci nie uderzyło mnie silniej.
Zarumieniona od mrozu i szybkiego wejścia na strome i wysokie schody, z oczyma iskrzącemi zdrowiem i młodą siłą, z uśmiechem, pełnym życia na smagłej twarzy, stała tam za nim, szczupła i prosta, niepochylona dźwiganym ciężarem, gibocząc się lekko w biodrach, jedną stopą na progu, drugą na ostatnim schodzie, Karyatyda żywa, cudnego swojskiego pomysłu.
— A namknijże się, Józef! — przemówiła, stojąc tak, świeżym, dźwięcznym głosem.
Ale Józef nie ruszył się od progu. Tylko, kiedy go przez drzwi otwarte dech mroźny obleciał, ścisnął plecy i głowę między barki wtulił.
— Józef! — zawołała wtedy głośniej wodziarka. — A nie słyszysz to, że się masz namknąć? Głuchyś, czy co?...
Zaciął się, i jakby wrósł u proga.
— Zamykać! zamykać tam drzwi! — wołała kucharka, na którą buchały kłęby mroźnej pary.
Zniecierpliwiła się Józefowa.
— Namykasz się, czy się nie namykasz? — krzyknęła głośno.
A kiedy się i na to nie ruszył:
— O! — rzekła. — Będę ci tu pewno za drzwiami stała, a ty nie wiesz...
I wypuściwszy z jednej ręki sondy, schyliła się nagle, nabrała w dłoń nieco lodowej wody, i schlusnęła mu ją na kark i na łysą głowę.
Wrzasnął przeraźliwie, jak puszczyk, i odwróciwszy się, z impetem pchnął kobietę w piersi.
Nie spodziewała się tego. Noga się jej ośliznęła ze stopnia, schwyciła za obmarzłą poręcz i, krzyknąwszy: „Jezu!“ — runęła głową na dół.
Kiedy w parę godzin potem poszłam ją odwiedzić, izba była pełna bab, szeptów i charakterystycznego głośnego wzdychania. Zmierzch już zalegał jej kąty, mała naftowa lampa paliła się na okapie komina, woskowa świeca migotała w ręku kucharki. Chora leżała na pościeli bardzo blada i zupełnie cicha. Krwawa chusta przewiązywała jej głowę. Zdawało mi się zrazu, że tchu już niema. Ale był, kołatał się jeszcze.
Od chwili do chwili, podnosiły się pod grubą, białą koszulą, wysoko sklepione piersi i znowu opadały z jakiemś stłumionem rzężeniem.
Wprost łóżka pod małem okienkiem, które rzucało nieco światła na jego nędzną głowę, stał skulony, trzęsący się Glapa.
Chora otworzyła oczy i podniosła je na stojącą w nogach łóżka kucharkę, a jakieś ciche rozpromienienie przeszło jej po twarzy.
— Zawszeć-to, co chłop, to chłop! — rzekła, z trudnością wymawiając słowa. — Chłopu niewiasta nijak nie uradzi... Tak już... Pan Jezus postanowił... A jeszcze kiej się taki trafi, co w sobie taką moc... ma...
Umilkła. A podczas, kiedy jej rozgorzałe gorączką oczy wpatrywały się z jakimś posępnym tryumfem w ciemniejący kąt pod oknem, twarz jej stawała się coraz bledsza... bledsza...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.