<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Jack
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jack
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Towarzysz.

— No cóż Szramo, jeszcze się nic nie znasz na żelazie?... Oto przyszedł chłopak ze statku, który ohciałby się zaciągnąć do czeladzi.
Ten, co go zwano Szramą był to ogromny dryblas w bluzie i kaszkiecie, z twarzą przerżniętą dużą blizną, świadczącą o dawnym wypadku. Zbliżył się on do kontuaru, gdyż takie sceny zaciągania się do czeladzi odbywają się ciągle u przedmiejskich handlarzy win, zmierzył od stóp do głowy towarzysza, którego mu przedstawiono, pomacał mu mięśnie i rzekł tonem doktoralnym:
— Brak w nim trochę wyrobienia, ale że był między palaczami...
— Trzy lata — powiedział Jack.
— Otóż to! to dowodzi, że jesteś silniejszy, niż się na pozór wydajesz.... Idźże do Eyssendeck, wielkiego domu na ulicy Oberkampf. Potrzebują tam robotników do obcinacza i wahadła. Powiesz zastępcy, że Szrama cię przysyła.... A teraz może zechcesz zapłacić wpis butelkowy[1].
Jack zapłacił wpis żądany, udał się podług wskazanego mu adresu, a w godzinę potem, zgodziwszy się u Eyssenbecka po sześć franków dziennie, szedł wzdłuż ulicy Faubourg-du-Temple z okiem błyszczącem, z głową podniesioną, szukając mieszkania niezbyt od fabryki oddalonego. Wieczór się zbliżał, ulica była bardzo ożywiona wskutek poniedziałku, w który świętują wszystkie dzielnice oddalone od środka. Na tej długiej pochyłej drodze odbywał się bez przerwy pochód ludzi idących ku miastu albo wstępujących ku dawnej rogatce. W otwartych szynkach roił się tak liczny tłum, że się aż na trotoary wysypał. W szerokich sieniach wózki, ligi wyprzężone, tragi do góry podniesione, wskazywały, że dzień roboczy się skończył. Jakiż zgiełk zwłaszcza po tamtej stronie kanału, jakież mrowienie się na bruku nierównym, poszarpanym, rozdzielonym naprzód dla przyszłych rewolucyj przez mnóstwo wózków, które go bezustanku bruzdują wzdłuż rynsztoków; a na tych wózkach wiktuały, tanie jarzyny, rozłożone ryby, słowem cały rynek przewoźny, na którym robotnicy — biedne kobiety, które praca codzienna oddala z mieszkania — kupują wieczerzę dla rodzin właśnie w chwili, kiedy ją mają zgotować! A nadto krzyki targowe, krzyki paryzkie, jedne wesołe, rozlegające się w nutach ostrych, drugie tak powolne, tak monotonne, że zdaje się, jakby wlekły za sobą cały ciężar zapowiedzianego towaru:
U mnie gołąbki, gołąbeczki maleńkie!...
Fladra, do smażenia, do smażenia!... Rzeżucha wodna, rzeżucha po sześć liardów za wiązkę.
Jack wpośród tego ożywienia przesuwał się z głową podniesioną, śledząc przy pomocy jeszcze pozostawionego słabego światła żółte ogłoszenia o mieszkaniach do wynajęcia. Był szczęśliwy, pełen odwagi, nadziei, niecierpliwości, ażeby już rozpocząć podwójne życie — rzemieślnika i studenta, które miał przedsięwziąść. Popychano go, trącano, ale on tego nawet nie dostrzegał. Nie czuł zimna tego wieczoru grudniowego, nie słyszał słów małych przekupek, rozczochranych, które, przechodząc koło niego, mówiły: „Otóż to piękny człowiek”. Tylko wielkie przedmieście wydawało mu się dostrojonem do jego wesołości, do jego zaufania, i dodawało mu odwagi swojem niezachwianie dobrym humorem, który jest gruntem charakteru paryzkiego, niedbałego i lekkomyślnego. W tej chwili capstrzyk, odbrzmiewający na szosie, sprowadzał pomiędzy tłum oddział ściśnięty, zaledwie dostrzegalny, kroki regularne, cokolwiek harmonii, wesołe Anioł Pański, wygrywane na trąbce, któremu ulicznicy towarzyszyli gwizdaniem. I wszystkie twarze promieniały jedynie w skutek tej żywej nuty, jaka wpadła do ogólnego zmęczenia.
— Jakież to szczęście żyć! Jakże ja pracować będę! — myślał sobie Jack idąc. W tem nagle potknął się o wielki kosz kwadratowy, podobny do katarynki, napełniony kapeluszami pilśniowymi i kaszkietami. Widok tego kosza, stojącego pod murem, przywiódł mu na pamięć fizyognomię Belizaryusza. Już sam ten kosz był do niego podobnym; a podobieństwo zwiększała jeszcze ta okoliczność, że kosz z kapeluszami stał u drzwi budy, śmierdzącej smołą i skórami, wystawiającej w swym wązkim oknie kilka rzędów mocnych podeszew, ozdobionych gwoździami trwałymi a błyszczącymi.
Jack przypomniał sobie wieczne cierpienia swego przyjaciela i jego niezaspokojone marzenia o butach zrobionych podług jego miary, a zaglądając do sklepu dojrzał w istocie ciężką i śmieszną postać kramarza kaszkietami, zawsze tak samo brzydkiego, ale czystszego i lepiej odzianego. Jack doznał prawdziwej radości, że go odnalazł, a zajrzawszy kilka razy przez szyby, wszedł niespostrzeżony przez kramarza, pogrążonego w rozmyślaniu nad obuwiem, które mu kupiec pokazywał. Nie dla siebie on kupował trzewiki, ale dla małego chłopaczka, cztero lub pięcioletniego, bladego, odętego, którego ogromna głowa kołysała się na chudziutkich ramionach. Podczas gdy szewc przymierzał mu buciki, Belizaryusz mówił do małego ze swoim poczciwym uśmiechem.
— Dobrze w tem, nieprawdaż mój przyjacielu?... Komuż to będzie ciepło w małe nożyny?... Mojemu przyjacielowi Weberowi.
Ukazanie się Jacka nie zdawało się go zadziwiać.
— Patrzajże, to pan tutaj! — powiedział do niego tak spokojnie, jakby się z nim rozstał w przeddzień.
— No! dzień dobry, Belizaryuszu, co ty tutaj robisz? Czy to twój malec?
— O! nie. To chłopiec pani Weber, odpowiedział biedak z westchnieniem, które znaczyło: „Chciałbym doprawdy, żeby był moim”.
A zwracając się do kupca, dodał:
— Wybrałeś mu pan chociaż szerokie?.... Żeby mógł dobrze wyciągać palce..... To takie nieszczęście, kiedy się ma buty; które uciskają!
Poczciwiec spoglądał na swoje nogi z rozpaczą, która dowodziła, że chociaż jest na tyle bogatym, iż mógł kazać zrobić trzewiki podług miary malcowi pani Weber, nie miał jeszcze środków zamówić podobnych dla siebie.
Nakoniec, spytawszy się chłopca ze dwadzieścia razy, czy mu było dobrze, kazawszy mu pochodzić przed sobą, tupnąć nogą, biedak wyciągnął z przykrością dużą sakiewkę z wełny czerwonej, wydobył z niej kilka sztuk białych i wsunął je w rękę kupca z tą miną namysłu i powagi, jaką przybierają ludzie z gminu, kiedy idzie o wydanie pieniędzy.
— Którędy idziecie kolego?.... zapytał Jacka, wyszedłszy ze sklepu, tonem pełnym znaczenia, jak gdyby chciał powiedzieć: „Jeżeli pójdziesz tędy, to ja będę miał interes w drugą stronę”.
Jack, uczuwszy ten chłód a nie mogąc go sobie wytłómaczyć, odpowiedział:
— Dalipan ja sam nie wiem, którędy pójść..... Jestem wyrobnikiem u Eyssenbecka i szukam mieszkania niedaleko od mojej klatki.
— Eyssenbecka!.... rzekł Belizaryusz, który znał wszystkie fabryki przedmiejskie; nie łatwo to tam się dostać. Potrzeba mieć dobre książeczki:
Patrząc na Jacka, mierzył go oczami, a Jack z wyrażenia jego o dobrej książeczce zrozumiał wszystko. Spotkało go z Belizaryuszem to samo, co mu się zdarzyło z Rivalem. I on go również uważał za winnego kradzieży sześciu tysięcy franków.... Tak to oskarżenia, za niesprawiedliwe uznane, pozostawiają plany niestarte. Ale kiedy Belizaryusz dowiedział się o tem, co się stało w Indret, kiedy zobaczył świadectwo dyrektora, fizyognomia jego zmieniła się odrazu, a cudny grymas uśmiechu rozjaśnił jego twarz ziemistą, jak za dobrych dawnych czasów.
— Słuchaj Jacku, już późno szukać przekupnia snu[2]. Chodź do mnie, bo ja teraz jestem na swojem gospodarstwie, mam wielkie mieszkanie, w którem będziesz spał tej nocy... Ale jeżeli..... i ale jeżeli.... Mam ci nawet zrobić wspaniałą propozycyą..... Ale o tem pomówimy przy kolacyi.... Dalej w drogę.
I tak we trzech, Jack, Belizaryusz i chłopczyk pani Weber, którego nowe buciki paradowały po trotuarze, szli w górę przedmieścia od strony Ménilmontant, gdzie mieszkał kramarz przy ulicy Panoyaux. W drodze opowiadał Jackowi, że siostra jego w Nantes, zostawszy wdową, przybyła wraz z nim do Paryża, że on nie chodził już na prowincyę, że zresztą handel szedł nie źle.... A od czasu do czasu wśród opowiadania przerywał sobie, ażeby krzyknąć po swojemu: kapelusze! kapelusze! kapelusze!... idąc zwyczajną drogą, gdzie znały go wszystkie fabryki. Zanim doszli do celu, musiał wziąść na ręce malca pani Weber, który się skarżył łagodnie.
— Biedaczek! mówił Belizaryusz, on nie przyzwyczajony do chodzenia. Nie wychodzi nigdy, i dla tego to, chcąc go kiedy niekiedy zabrać ze sobą, kazałem mu zrobić tę piękną parę bucików podług miary.... Matki niema w domu dzień cały. Z zajęcia swojego jest ona roznosicielką chleba. Hej! hej! Zajęcie to bardzo męczące, a poczciwa kobieta bardzo odważna! Wychodzi ona o piątej rano, roznosi pieczywo aż do południa, wraca dla przekąszenia czegoś, a potem idzie znowu do swojej piekarni aż do wieczora. Dziecko zostaje w domu przez cały ten czas. Pilnuje go sąsiadka, a kiedy nikt nie może się nim zająć, sadzają go przed stołem przywiązanego do krzesła z powodu zapałek....
No, przybyliśmy.
Weszli do jednego z tych wielkich domów robotniczych, poprzecinanych tysiącem wązkich okien, poprzerzynanych długimi korytarzami, na których biedacy ustawiają swoje piecyki, swoje tłomoczki, słowem, wyrzucają nadmiar sprzętów ze swoich szczupłych mieszkań. Drzwi otwierają się na tę część wspólną, pozwalając widzieć izby pełne dymu i krzyków dziecięcych, W tej chwili jedzono obiad. Jack przechodząc patrzał na tych ludzi siedzących u stołu, oświetlonych świeczką a także słyszał stuk przyborów stołowych, grubej roboty na stole drewnianym.
— Smacznego apetytu, przyjaciele.... mówił kramarz.
— Dobry wieczór, Belizaryuszu, odpowiadały usta pełne, głosy wesołe, przyjacielskie. W niektórych miejscach było smutniej. Nigdzie ognia ani światła; matka i dzieci czatowały na ojca, oczekiwały, ażeby przyniósł w wieczór poniedziałkowy to, co mu pozostało z płacy sobotniej. Ponieważ izba kramarza była na szóstem piętrze, w głębi korytarza, Jack widział wszystkie te nieszczęśliwe mieszkania robotnicze, ściśnięte jak komórki w ulu, w którym przyjaciel jego zajmował wierzchołek. Ale poczciwy Belizaryusz mimo to wydawał się bardzo dumnym ze swego mieszkania.
— Zobaczysz, jak ja wybornie jestem umieszczony, Jacku, ile ja mam przestrzeni.... Tylko poczekaj.... Zanim wejdziemy do siebie, muszę oddać malca pani Weber.
Przed drzwiami, stykającemi się z jego mieszkaniem, poszukał klucza pod siennikiem, jak człowiek znający dobrze zwyczaje domu, poszedł prosto do pieca, gdzie skwierczał od południa posiłek wieczorny, zapalił świecę, a potem przywiązawszy dziecko na Wysokiem krześle przed stołem, włożywszy mu w ręce dwie pokrywy od rądli, ażeby się bawił.... powiedział:
— A teraz, uchodźmy prędko. Pani Weber niedługo wróci, a jestem ciekawy, co ona powie, zobaczywszy nowe obuwie u swego malca. To będzie rzecz bardzo zabawna.... Bo ona nie będzie się mogła domyśleć, zkąd by to mogło przyjść, niema sposobu, ażeby się domyśliła. W domu jest tyle ludzi, a wszyscy ją bardzo kochają!... No, nacieszymy się, nacieszymy.
I śmiał się naprzód, otwierając drzwi do swego pokoju, który był długą izbą na poddaszu, podzieloną na dwie przez coś w rodzaju oszklonej alkowy. Kaszkiety i kapelusze, w stos ułożone, oznajmiały rodzaj zajęcia lokatora, a nagie ściany opowiadały o jego ubóstwie.
— Ach! Belizaryuszu, zapytał Jack, więc ty już nie mieszkasz ze swemi rodzicami?
— Nie, odpowiedział kramarz cokolwiek zakłopotany, drapiąc się w głowę jak to było jego zwyczajem w podobnym wypadku; wiesz w licznych rodzinach nie zawsze zgoda panuje..... Pani Weber uznała, że to niesłusznie, iżbym pracował za wszystkich, nigdy dla siebie nie zarabiając. Ona mi doradziła żyć osobno..... Rzeczywiście od tego czasu zarabiam podwójnie, mogę utrzymać rodziców a nawet cokolwiek odłożyć. Winienem to pani Weber. To kobieta z głową — niema gadania!
Mówiąc to, Belizaryusz przygotowywał lampę, zatrudniał się obiadem, złożonym ze wspaniałej sałaty kartoflanej, przyprawionej śledziem wędzonym, nad którą pracował już od trzech dni, co sprawiło, że otrzymał marynatę smaku wybornego. Z szafy z drzewa białego wyjął dwa talerze z obrazkami, jedno nakrycie drewniane, drugie cynowe, chleb, wino, wiązkę rzodkwi i ustawiał to wszystko na kulawym bufecie, sfabrykowanym podobnie jak szafa przez przedmiejskiego stolarza. To przecież nie przeszkadzało kramarzowi być równie dumnym ze swoich sprzętów jak z izby i mówić w sposób absolutny: Bufet, Szafa — jak gdyby posiadał meble wzorowe.
— Teraz możemy usiąść do stołu — rzekł pokazując swoje nakrycie z miną tryumfalną; nakrycie prawdziwe, któremu rozpostarty dziennik służył za obrus, podkładający się swojemi rozmaitościami pod talerz Jacka, a przeglądem politycznym pomiędzy chleb a rzodkiewkę.
— A! do diaska, to niewarte wspaniałej szynki, którąś mi ofiarował tam na wsi.... Boże mój łaskawy, co to za szynka!... Nigdym nie jadł nic podobnego.
Bez pochlebstwa kartofle były również wyborne i Jack oddał im sprawiedliwość. Belizaryusz, uszczęśliwiony tem, że gość okazywał apetyt, dzielnie dotrzymywał mu placu, wypełniając ciągle obowiązki gospodarza, wstając co chwila, ażeby czuwać nad wodą gotującą się w popiele, albo żeby zemleć kawę pomiędzy krzywemi nogami.
— Wiesz co, Belizaryuszu, powiedział Jack, tyś się zupełnie urządził. Masz prawdziwe gospodarstwo.
— O! tu jest wiele rzeczy, które nie należą do mnie.....Pożycza mi ich pani Weber, zanim......
— Zanim, co Belizaryuszu?
— Zanim się poślubimy, powiedział kramarz odważnie, ale z podwójnymi wypiekami na policzkach. Potem widząc, że Jack nie żartował z niego, ciągnął dalej. Małżeństwo to jest sprawą umówioną między nami od dawnego czasu; wielkie to szczęście dla mnie, niespodziewane, że pani Weber zgodziła się pójść drugi raz za mąż. Ona była tak nieszczęśliwa z pierwszym mężem, prawdziwym zbójem, który pił, a napiwszy się, bił ją.... A czyż to nie grzech podnieść rękę na tak piękną kobietę!.... Zobaczysz ją zaraz, jak tylko wróci.... Ona tak odważna i tak dobra.... Ach! zaręczam ci, że jej bić nie będę, a jeżeli ona mnie bić zechce, nie powiem ani słowa.
— A kiedyż myślisz się ożenić? zapytał Jack.
— Ech! otóż to, chciałbym, żeby to było natychmiast. Ale pani Weber, która jest rozumem wcielonym, uważa, że przy dzisiejszej cenie artykułów żywności nie jesteśmy dosyć bogaci, ażebyśmy sami mogli prowadzić gospodarstwo i dla tego chciałaby, ażebyśmy mieli towarzysza.
— Towarzysza?
— Tak jest, do diaska....Robi się to często na przedmieściu, kiedy się jest biednym. Wyszukuje się towarzysza kawalera albo wdowca, który dzieli strawę i wydatki. Daje mu się mieszkanie, żywi go się, opiera, a to wszystko na koszt wspólny. Rozumiesz? Co to za oszczędność dla wszystkich! Kiedy jest dla dwojga, to i dla trojga....Cała trudność w tem, żeby znaleźć dobrego towarzysza, kogoś poważnego, czynnego, któryby nieporządku w domu nie robił.
— No, a ja, Belizaryusz? Czybyś mię uważał za dosyć poważnego? Czybym nieprzypadł do gustu?
— Doprawdy, zgodziłbyś się na to Jacku? Od godziny już o tem myślę, ale nie śmiałem ci o tem mówić.
— A dla czego?
— Do diaska! posłuchaj..... U nas tu tak biednie.... My będziemy prowadzić tak małe gospodarstwo.... Być może, że nasz zwyczajny tryb życia będzie za nadto skromny dla mechanika, który ma zarabiać sześć albo siedem franków dziennie.
— Nie, nie, Belizaryuszu. Zwyczajny tryb nie będzie dla mnie nigdy zbyt skromny. Ja muszę robić wielkie oszczędności, muszę być bardzo roztropnym, bo także myślę się żenić.
— Doprawdy?.... Ależ w takim razie nie mógłbyś żyć z nami.... powiedział kramarz zasmucony.
Jack zaczął się śmiać i wytłomaczył mu, że jego małżeństwo nie może się odbyć wcześniej, jak za cztery lata, i to pod warunkiem, że do tej chwili będzie bardzo pracował.
— W takim razie rzecz skończona. Ty to będziesz towarzyszem, towarzyszem stałym i prawdziwym..... Co to za szczęście, żeśmy się spotkali!.... Kiedy sobie pomyślę, że gdyby mi się było nie zachciało kupić obuwia małemu.... Sza!... Baczność!... Otóż pani Weber wraca. To będziemy się śmiać!
Potężny krok męzki, silny i przyśpieszony wstrząsał schody i poręcz. Dziecię usłyszało go bezwątpienia, gdyż wydało beczenie młodego cielaka, stukając o stół pokrywami od rondli.
— Jestem, jestem, mój drogi. Nie płacz kochanku, wołała roznosicielka pieczywa, pocieszając dziecko zgłębi korytarza.
— Słuchaj.... powiedział pocichutku Belizaryusz.

Posłyszano, jak drzwi się odmykały, potem nastąpił wykrzyk, a z nim śmiech młody i dźwięczny. Belizaryusza przez cały ten czas fałdowała się i marszczyła z ukontentowania.
Ta hałaśliwa wesołość, którą, cienkie ściany przeprowadzały przez całe piętro, zbliżała się do obu przyjaciół i weszła nareszcie na poddasze pod postacią wysokiej i silnej, prostej kobiety, od trzydziestu do trzydziestu pięciu lat, owiniętej w jedną z tych długich bluz z fartuchem, za pomocą których roznosicielki pieczywa zabezpieczają się od mąki. Bluza pani Weber uwydatniała kibić tęgą i wciętą.
— Ach! żartownisiu, żartownisiu, powiedziała wchodząc z dzieckiem na ręku..... To ty zrobiłeś tę farsę..... Ale jakżeż ten chłopiec jest dobrze obuty!
Śmiała się a śmiała, mając łzy w kątach oczu.
— A ona, nie złośliwa, co?.... powiedział Belizaryusz, śmiejąc się także do rozpuku..... Jakże ona mogła zgadnąć, że to ja zrobiłem.
Po uśmierzeniu tej wielkiej radości pani Weber usiadła przy stole, wzięła sobie filiżankę kawy w coś, co mogło być dawniej musztardniczką; potem przedstawiono jej Jacka, jako przyszłego towarzysza. Muszę wyznać, że pomysł ten przyjęła początkowo z pewną niechęcią; ale kiedy się dobrze przypatrzyła ubiegającemu się o tę najwyższą godność, kiedy się dowiedziała, że Jack i Belizaryusz znają się od dziesięciu już lat i że ma przed sobą bohatera sławnej historyi o szynce, którą jej tyle razy opowiadano, twarz jej pozbyła się wyrazu nieufności. Wyciągnęła rękę do Jacka.
— No, widzę, że tą razą Belizaryusz się nie pomylił..... Ponieważ go pan znasz, to wiesz, że on Bogu ducha winien. Sprowadził mi już jakie pól tuzina towarzyszów, z których najlepszy nie wart był powrozu do powieszenia go. Ale że on jest dobry, więc temu nic nie winien. Gdybym ja panu opowiedziała, ile cierpień wyrządziła mu jego rodzina! Była to ofiara, było to bydlę juczne; żywił wszystkich, a nie miał nic za to prócz obelg.
— Ach! pani Weber.... rzekł poczciwy kramarz, który nie lubił słuchać, kiedy źle mówiono o jego krewnych.
— No, cóż znowu pani Weber?...
Muszę przecież wytłomaczyć towarzyszowi, dla czegom cię oddzieliła od tego plemienia; bez tego zdawałoby się, że robiłam to z interesu, jak tyle innych kobiet. Jakżeż, czyż nie jesteś teraz szczęśliwszym, kiedy żyjesz osobno, kiedy praca twoja przynosi ci trochę korzyści?
Odwróciwszy się do Jacka, mówiła dalej:
— Daremne moje starania — wyzyskują go jeszcze ciągle. Co pan chcesz! Nasyłają na niego najmłodszych, bo cała litania tych dzieci kędzierzawych, które już mają palce zakrzywione, jak ten stary żyd, ojciec Belizaryusza. Przychodzą tutaj, kiedy mnie niema, i zawsze znajdą sposób wynieść cokolwiek. Mówię panu to wszystko, ażebyś mi pomógł w bronieniu go przeciw innym i przeciw niemu samemu, temu łotrowi ze zbyt dobrym sercem.
— Możesz na mnie liczyć pani Weber.
Wtedy zajęto się pomieszczeniem towarzysza. Zgodzono się, że aż do chwili małżeństwa żyć będzie z Belizaryuszem, spać w tym samym pokoju, na łóżku pasowem. Jeść będą, wspólnie, a Jack płacić ma co sobotę. Po ślubie pomyślą o mieszkaniu wspanialszem i bliższem Eyssedecków.
Podczas rozprawy nad temi wielkiemi kwestyami, pani Weber ze śpiącem dzieckiem na ręku słała łóżko dla towarzysza, sprzątała nakrycie, myła zastawę; Belizaryusz zaczął szyć kapelusze, a Jack, nie tracąc ani chwili, poukładał na kupę książki doktora Rivala w kącik bufetu z białego drzewa, jak gdyby przez to zajmował to robotnicze mieszkanie i dostrajał się do tych poczciwych ludzi, co go otaczali.
Na kilka dni przedtem, kiedy jeszcze był w Etiolles, wielce się zdziwił, gdy mu powiedziano, że z zapałem rozpocznie swoje robotnicze życie, nie czując ani upokorzenia, ani zmęczenia i że powróci do swego piekła z sercem wesołem. A jednak tak stało się właśnie. Tak, bezwątpienia, bo trzeba było przejść piekło po raz drugi, ale Eurydyka oczekiwała go na końcu, cierpliwa i ubrana w welon narzeczonej; on wiedział o tem, a ten cel jego wysiłków i trudów uprzyjemniał mu drogę.
Nowa jego pracownia na ulicy Oberkampf przypominała mu Indret, z mniejszą jedynie wspaniałością. Ponieważ miejsca brakowało, w tej samej sali utworzono trzy piętra warsztatów i machin. Jacka pomieszczono na samym wierzchu pod oszkleniem, dokąd zmięszane wznosiły się wszystkie hałasy pracowni i kurz. Kiedy się oparł o poręcz, wzdłuż tej galeryi, przy której pracował, widział straszliwą machinę ludzką ciągle w ruchu, kowali przy ogniu, mechaników przy swych narzędziach, a na dole pewną liczbę robotnic, zajętych pracą drobiazgową, a odzianych w bluzy, które im nadawały pozór młodych czeladników.
Gorąco dusiło, tembardziej, że nie czuć tu było, jak w Indret, przestrzeni i wiatru w około izb ogrzanych do zbytku, ale przeciwnie wiedziano, że ogromna ta budowla ściśnięta jest fabrykami, wyrównana od ulicy, okno przy oknie z innemi, uciążliwemi rękodzielniami. Nic to nie szkodziło; odtąd, Jack dostatecznie się uzbroił, ażeby znieść wszystko, wzniósł się nad trudności swego zajęcia, tak że w pracowni dominował on nad tłumem robotników, których wysiłki dostawały się do jego uszów, jak dźwięki pod sklepieniem katedry. Uważał on swoje stanowisko za przejściowe, odbywał roboty sumiennie, ale myśl jego była zawsze gdzieindziej.
Inni towarzysze spostrzegli to wkrótce. Widzieli oni, że żyje osobno i że jest obojętny na ich sprzeczki i współzawodnictwo. Spiski przeciwko małpie albo zastępcy, bójki przy wyjściu, nowozaciężni opłacający wstępne, przesiadywanie w kunach, pocieszeniach, w minach pieprznych, miały w Jacku widza obojętnego, który nie dzielił wraz z innymi ani radości, ani nienawiści. Nie słyszał on ani skarg głuchych, ani ryków, rozruchów na tem wielkiem przedmieściu, ginącem jak Ghetto w mieście wspaniałem i odbijające swemi łachmanami cały blask zbytku, który je otaczał.... Nie słyszał teoryj socyalistycznych, które nędza podszeptuje wydziedziczonym a żyjącym zbyt blizko tych, którzy posiadają, ażeby nie pragnąć powszechnego przewrotu, co w jednej chwili zmienia ich najniższe położenie. Historya i polityka, wykładane na cynkowym stoliku przez Szramę, wielkiego Ludwika albo Franciszka Butelkę, również go nie rozgrzewały jak pomięszane z historyą zeszyty groszowe, dramata lub romanse Dumasa, których wszyscy bohaterowie wychodzą z Ambigu. Nie powiem, żeby towarzysze czuli przyjaźń dla niego, ale go szanowali.
Na pierwsze żarty, zbyt silne, odpowiedział spojrzeniem tak jasnem, spojrzeniem blondyna, ostrem i stanowczem, które żartownisiów do milczenia zmusiło; a nadto wiedziano, że przychodził od giserów, których bójki sławne są wśród mechaników.
W oczach mężczyzn wystarczało to, ażeby go uczynić prawie sympatycznym; w oczach kobiet posiadał on inny powab, a mianowicie blask, jakim się otaczają ci, którzy kochają i są kochani. Długą elegancką kibicią, wyprostowaną obecnie w skutek natężenia woli, ubraniem starannem, sprawiał on na robotnicach, które czytały Tajemnice Paryża, wrażenie księcia Rudolfa, poszukującego Kwiatu Maryi. Ale biedne dziewczęta daremnie posyłały mu zwiędłe uśmiechy, kiedy przechodził przez ich kącik w pracowni, pełen paplaniny, zawsze ożywiony dramatem jakimś, ponieważ prawie wszystkie miały kochanków w fabryce a związki takie sprowadzały zazdrości, zerwania i ustawiczne zajścia. W chwili śniadania, kiedy na brzegu warsztatu spożywały chudą swą ucztę, zapalały się rozprawy pomiędzy temi stworzeniami, które nie zrzekały się swojej kobiecości, ubierały się do pracowni jakby na bal i na przekór opiłkom żelaznym, kurzowi i brudom zachowywały w swych włosach wstążki, szpilki, błyszczącą resztę kokieteryi.
Wychodząc z fabryki, Jack oddalał się szybko i zawsze sam. Spieszno mu było wrócić do mieszkania, zrzucić bluzę robotnika i zmienić zatrudnienia. Otoczony książkami, podręcznikami szkolnymi, na brzegu których lata dziecinne wiele wspomnień zostawiły, rozpoczynał swe zajęcie wieczorne i za każdą razą dziwił się łatwości, która ztąd pochodziła, że najmniejszy wyraz klasyczny obudzał w nim dawniej wyuczone lekcye. Był on uczeńszym niż sądził. Niekiedy jednakże powstawały niespodziewane trudności pomiędzy wierszami; wzruszającą to było rzeczą widzieć tego dużego chłopaka, którego ręce traciły formę z dnia na dzień pod ciężarem wahadła, jak natężał siły dla utrzymania pióra, jak niem wstrząsał, jak rzucał niekiedy w przystępie bezwładnego gniewu. Obok niego Belizaryusz szył daszki do kaszkietów albo słomę na kapelusze letnie, w milczeniu religijnem, w zdumieniu dzikiego, towarzyszącego praktykom czarodziejskim. Pot go oblewał z powodu wysiłków, jakie robił Jack, ruszał językiem, niecierpliwił się, a kiedy towarzysz pokonał trudności jakiego ustępu, to on także podnosił głowę z miną zwycięzką. Szelest grubej igły kramarza, przepychanej przez grubą słomę, pióro studenta, skrzypiące po papierze, jego grube i ciężkie słowniki napełniały poddasze atmosferą pracy i zdrowia; a kiedy Jack podnosił oczy, to spostrzegał naprzeciw siebie po za szybami światła lamp pracowniczych cienie zajęte robotą, przedłużające odważnie długie czuwanie, to jest stronę odwrotną nocy paryzkiej, wszystko to, co błyszczy w głębi jego podwórza, kiedy bulwary się oświetlają.
Około wieczoru, pani Weber, ułożywszy do snu i uśpiwszy swego malca, ażeby zaoszczędzić sobie węgli i oliwy, przychodziła pracować obok swoich przyjaciół. Naprawiała ona odzież, Belizaryusza i towarzysza. Ułożyli się już, że małżeństwo odbędzie się na wiosnę, ponieważ zima jest dla biednych pełna kłopotów i niepokojów. Tymczasem oboje zakochani pracowali odważnie, jedno obok drugiego, co jest także rodzajem zalotów. Zamierzali już teraz prowadzić gospodarstwo we troje; ale zdawało się, że Belizaryuszowi jeszcze czegoś brakowało, gdyż siedząc obok roznosicielki pieczywa, przybierał postawę melancholijną, wydawał westchnionia głuche i ochrypłe, jakie naturaliści zauważyli u żółwiów afrykańskich, wzdychających pod swą ciężką skorupą podczas sezonu miłosnego. Od czasu do czasu próbował on wprawdzie brać rękę pani Weber i trzymać ją przez czas jakiś w swojej, ale ona uważała, że robota się przez to opóźniała; to też zadawalniali się tem tylko, iż miarowo wyciągali swoje igły, rozmawiając po cichu między sobą z tym świstem, jaki wydaje głos gruby chcący się przytłumić.
Jack nie odwracał się z obawy, ażeby ich nie żenować, a w ciągu pisania myślał sobie: „jakże oni są szczęśliwi! ”
On szczęśliwym był tylko w niedzielę, w dzień pobytu w Etiolles.
Nigdy kokietka nie miała tyle starań o sobie, jakie podejmował Jack rankiem przy świetle lampy. Pani Weber przygotowywała mu naprzód czystą bieliznę, pańskie jego ubranie porządnie ułożone na poręczy krzesła. Potem były w użyciu cytryna i pumyks dla zatarcia znamion pracy. Pragnął, ażeby nic w nim nie przypominało robotnika, jakim był w ciągu tygodnia. Wtedy to robotnice od Eyssenbecka mogłyby go wziąść za księcia Rudolfa, gdyby go widziały wychodzącego.
Rozkoszny to był dzień, bez godzin, bez minut zapełniony szczęśliwością nieprzerwaną. Cały dom Jacka oczekiwał, przyjmował: piękny ogień zapalony w sali, bukiety na kominku i wesołość doktora i wzruszenie Cecylii, której sama obecność przyjaciela wydobywała na twarz rumieniec przeciągłego pocałunku. Jak niegdyś, kiedy byli dziećmi, tak i teraz odbywał on lekcye w obec niej, a wzrok intelligentny młodej dziewczyny dodawał mu odwagi i pomagał do zrozumienia. Rivals poprawiał zadania tygodniowe, wyjaśniał je, zadawał inne; a nauczyciel był w tej mierze równie odważny jak uczeń, ponieważ to popołudnie niedzielne, z wyjątkiem nieprzewidzianych wizyt, stary lekarz poświęcał wyłącznie prawie na to, ażeby biorąc do ręki książki swojej młodości objaśniać je i robić do nich przypiski na użytek początkującego. Po skończeniu lekcyi, kiedy czas na to pozwalał, wychodzili do lasu, ogołoconego z liści, zwarzonego od mrozu, drżącego i trzeszczącego, w którym biegały przestraszone króliki i wypłoszone sarny bez ochrony.
Była to najpiękniejsza chwila dnia.
Poczciwy doktór, naumyślnie zwalniając kroku, pozwalał się wyprzedzić młodzieży, idącej pod rękę, żywej i zwinnej, dręczonej zwierzeniami, które żenowała cokolwiek jego dobroduszność naiwna. On zbyt, prędko byłby im dogodził, a oni znajdowali się jeszcze w tych szczęśliwych chwilach, kiedy miłość składa się więcej z przeczuć, aniżeli ze słów. Jednako opowiadali sobie o tygodniu minionym, ale z długiemi przerwami milczenia, które stanowiły jakby muzykę, akompaniament do tej harmonii dyskretnej a namiętnej.
Ażeby przejść do tej części lasu, którą nazywano Wielki Sénar, mijano domek w Olszynach, w którym doktór Hirsch przebywał kiedyniekiedy, ażeby robić dalsze doświadczenia nad własnościami leczniczemi wonności. Można było powiedzieć, że palono tam wszystkie balsamy lasu i pól, tak dym wznoszący się był gęsty i ściskał gardło swoim ostrym aromatem.
— Ach! ach!.... truciciel przybył — mówił Rivals do dzieci.... Czy wy czujecie jego kuchnię szatańską?
Cecylia chciała, żeby zamilczał:
— Strzeż się dziadku, mógłby posłyszeć.
— A! niech sobie słyszy.... Czy ty myślisz, że ja go się boję?... Niema niebezpieczeństwa, jeżeli się ruszy! Od dnia, w którym chciał mi przeszkodzić, żebym nie poszedł do naszego przyjaciela Jacka, wie on, że stary Rivals ma jeszcze pięść silną.
Ale napróżno tak mówił, dzieci rozmawiały ciszej, szły prędzej, mijając Parva domus. Czuły one, że nic w nim dla nich nie było dobrego, i niejako odgadywały wzrok zjadliwy, jaki zdawały się rzucać na nich okulary doktora Hirscha, czatującego po za spuszczonemi żaluzyami. A zresztą, czegóż się mieli obawiać, szpiegostwa tego idyoty? Czyż nie wszystko było skończone pomiędzy Argentonem a synem Karoliny? Od trzech miesięcy nie widzieli się już, żyli oddzieleni ustawiczną myślą nienawiści, która codzień bardziej oddalała ich od siebie, jak dwa brzegi, które wyżłabia woda, zwracając się bez ustanku od jednego ku drugiemu. Jack zanadto kochał swą matkę, ażeby się na nią gniewać za jej kochanka, ale odkąd miłość dla Cecylii nauczyła go godności, nienawidził tego kochanka, czynił go odpowiedzialnym za błąd kobiety słabej, przykutej łańcuchem, gwałtem, tyranią, wszystkiem, co oddala duszę dumną i niezależną. Karolina, obawiając się scen i wyjaśnień, wyrzekła się myśli pogodzenia tych dwu ludzi. Nie mówiła już z Argentonem o swym synu, tylko pokryjomu naznaczała mu schadzki.
Dwa czy trzy razy nawet przyjechała fiakrem zakwefiona do pracowni na ulicę Oberkampf i wywoływała Jacka, tak że towarzysze jego mogli go widzieć rozmawiającego z kobietą młodą, wystrojoną cokolwiek krzykliwie. Rozeszła się pogłoska, że on miał kochankę, dyablo szykowną. Winszowano mu jej, widziano w tem jeden z tych dziwnych ale dosyć częstych związków, przez które pewne gąsiennice, które wyszły z przedmieścia, stawszy się bogatemi i poszukiwanemi, wracają do swego rodzinnego strumyka. Było to skutkiem spotkania na jakimś baliku pod rogatkami, na który pani poszła dla szyku albo też przejażdżki po cyrkułach ubogich. Robotnicy tam ubierają się lepiej od innych, mają minę buńczuczną, spojrzenie pogardliwe i roztargnione, jak ludzie, których wybrały królowe.
Dla Jacka podejrzenia te podwójną były zniewagą; nie zakomunikował ich przecież Karolinie, ale żeby zapobiedz jej przyjazdom, powiedział, że regulamin pracowni zabrania całkowicie wychodzić podczas godzin pracy. Odtąd widywali się tylko bardzo zdaleka, w ogrodach publicznych, a przedewszystkiem w kościołach, gdyż Karolina, jak wszystkie jej podobne, starzejąc się, została dewotką w skutek nadmiaru bezczynnej uczuciowości a także w skutek zamiłowania wystaw, ceremonij, w skutek potrzeby zadość uczynienia ostatnim próżnościom pięknej kobiety, kiedy się pochyla na klęczniku u wejścia do chóru w dnie, w które bywa kazanie.
W czasie tych rzadkich i krótkich spotkań Karolina według zwyczaju gadała cały czas, chociaż z miną smutną, cokolwiek zmienioną. Mówiła jednak, że jest bardzo spokojna, szczęśliwa, pełna ufności w przyszłość literacką Argentona.... Ale dnia pewnego, kończąc jednę z rozmów, kiedy wychodzili z kościoła Panteonu, powiedziała do niego z pewnym zakłopotaniem:
— Jacku, czybyś ty nie mógł..... Wyobraź sobie, nie wiem jakim sposobem czy się nieobrachowałam, czy przerachowałam, dość, że mi nie starczy pieniędzy, ażeby dociągnąć do końca miesiąca. Nie śmiem go o nie prosić, interesa mu idą źle. Choruje z tego biedny przyjaciel.... Czy nie mógłbyś mi pożyczyć choćby na kilka dni.....
Nie pozwolił jej dokończyć. Odebrał właśnie swoją zapłatę i zarumieniony złożył ją w ręce swej matki. Potem, kiedy już wyszli na światło na ulicę, zauważył to, czego nie widział w zaciemnionym kościele, to jest ślady rozpaczy na tej twarzy uśmiechniętej, bladość poprzerzynaną prążkami czerwonemi, z których można było poznać, że świeżość znika, roztapiając się w strumieniach łez. Ogarnęła go litość głęboka.
— Wiesz matko, jeżeli jesteś nieszczęśliwa.... Przecież ja jestem.... Przyjdź do mnie byłbym tak dumny, tak zadowolony, gdybym cię miał u siebie!
Zadrżała.
— Nie, nie, to niepodobna, odpowiedziała po cichu. On jest zbyt znękany w tej chwili. Nie byłoby to szlachetnie.
Oddaliła się pośpiesznie, jak gdyby się obawiała uledz jakiejś pokusie.




  1. Są wpisy litrowe i wpisy butelkowe. Te ostatnie bardzo dystyngowane.
  2. Wynajmujący mieszkania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.