Jack/Część trzecia/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Jack
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jack
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Nieszczęście Rivalów.

Znajdowali się w gabinecie doktora. Przez otwarte okno widać było piękny krajobraz jesienny, drogi wiejskie wysadzane drzewami bez liści, a po za tem stary, od lat piętnastu zamknięty cmentarz miejscowy, gdzie rosły cisy wśród wysokiego zielska, a krzyże były pochylone w skutek wzruszania ziemi bardziej dręczonej i bardziej czynnej niż jakakolwiek inna.
— Nigdyś tam nie wchodził — rzekł Rivals, wskazując zdaleka Jackowi cmentarz.... Byłbyś tam zobaczył wśród krzaków jerzynowych wielki biały kamień, na którym jest napisany jeden wyraz tylko: „Magdalena”. Tam to pogrzebana jest moja córka, matka Cecylii. Żądała ona, ażeby ją oddzielnie od nas złożono i żeby na jej grobie napisano tylko imię chrzestne, ukrywając, że nie była godna nosić nazwiska swoich rodziców.... Drogie dziecko! Była tak uczciwa i tak dumna.... I nic nie mogło ją nakłonić, ażeby postanowienie zmieniła. Pojmujesz, jaki smutek był dla nas, straciwszy ją tak młodą, w dwudziestym roku, pomyśleć, że musieliśmy ją złożyć do snu samotną! Ale wola umarłych musi być spełnioną; tym to sposobem żyją oni dalej i do naszego grona należą. Dla tego to córka nasza pozostała sama według swego życzenia. A jednak nie zrobiła ona nic takiego, czemby zasłużyła na to wygnanie po śmierci, jeżeli ktokolwiek miał ponieść karę, to prędzej ja, stary waryat, którego wieczne roztargnienie sprowadziło nasze nieszczęście.
Pewnego dnia, osiemnaście lat temu, tak samo właśnie jak teraz w miesiącu listopadzie, przysłano po mnie z powodu wypadku zdarzonego na jednym z tych wielkich polowań, jakie w lesie Senart odbywają się corocznie trzy lub cztery razy. W czasie natłoku śród obławy, jeden z myśliwych dostał w nogę cały nabój Lefoszówki. Zastałem rannego na wielkiem łożu Archambauldów, dokąd go przeniesiono; był to piękny młodzieniec lat około trzydziestu, z głową cokolwiek spłaszczoną, z wielkiemi brwiami nad bardzo jasnemi oczami, nad temi oczami krajów północnych, które zdają się ożywiać przy białości lodu. Z podziwienia godną cierpliwością wytrzymał on wydobywanie śrutu, który musiałem wyjmować ziarnko po ziarnku, a po skończonej operacyi podziękował mi bardzo dobrą francuzczyzną z akcentem cudzoziemskim, śpiewnym i łagodnym. Ponieważ go nie można było przenieść bez niebezpieczeństwa, przychodziłem więc dalej do gajowego, ażeby mieć o nim staranie, dowiedziałem się, że to był Rossyanin, z możnej familii, hrabia Nadin, jak go nazywali towarzysze łowów.
Jakkolwiek rana była niebezpieczna, Nadin przyszedł wkrótce do siebie, dzięki swej młodości, sile a także dzięki staraniom matki Archambauld. W każdym jednak razie nie mógł długo chodzić, a ponieważ zdawało mi się, że ciężało mu jego osamotnienie, że dla młodego człowieka, przyzwyczajonego do zbytku i wygód, przykrem było takie wyzdrawianie w zimie, pośród lasu, z widokiem na gałęzie i liście, w towarzystwie milczącej fajki Archambaulda — zabierałem go często do swego powozu wracając z objazdu. Jadał obiad wraz z nami. Czasem nawet, kiedy pogoda była zła, nocował u nas.
Winienem wyznać, zachwycałem się tym bandytą. Nie wiem, zkąd wziął to, co wiedział, ale wiedział wszystko. Pływał po morzu dużo, odbył podróż na około świata, znał wojny i marynarkę. Żonie mojej dawał recepty farmaceutyczne, używane w jego ojczyźnie, a córkę moją uczył piosnek Ukraińskich. Znajdowaliśmy się istotnie jakby pod urokiem, ja przedewszystkiem, a kiedym wracał wieczorem smagany wiatrem i deszczem, strzęsiony w kabriolecie, z radością myślałem o tem, że go znajdę u mego ogniska. W umyśle moim łączył się on z tą grupą świetlaną, która na końcu drogi oczekiwała mnie wśród nocy. Żona moja opierała się wprawdzie z początku temu ogólnemu pociągowi, ale ponieważ nieufność, jaką ona przybrała dla utrzymania równowagi z moją lekkomyślnością, stała się nałogiem jej charakteru, nie zwracałem więc na to uwagi.
Tymczasem nasz chory zaczynał się mieć coraz lepiej; mógłby nawet wybornie przepędzić resztę zimy w Paryżu, mimo to nie odjeżdżał. Okolica zdawała mu się dogodną, podobała mu się i zatrzymywała go. Za pomocą jakich więzów? Nie myślałem nawet zadawać sobie tego pytania. Otóż pewnego dnia żona mi powiedziała:
— Słuchaj Rivalu, pan Nadin musi się wytłómaczyć albo też nie przychodzić tak często do nas; zaczynają o nas mówić z powodu Magdaleny.
— Magdaleny! Dajżeż pokój, cóż znowu?
— Miałem to naiwne przekonanie, że hrabia pozostaje w Etiolles dla mnie, dla partyi, którąśmy co wieczór rozgrywali, dla naszych nieskończonych rozmów marynarskich przy szklankach groku. Głupi! Potrzeba mi było spojrzeć tylko na córkę w chwili, kiedy on wchodził; potrzeba mi było widzieć, jak się mieniła, jak zwracała uwagę na swoje hafty, jak zachowywała milczenie podczas jego bytności, jak się wychylała w oknie, czekając na jego przybycie. Ale niema gorszych oczów nad te, które nie chcą widzieć; a mnie zależało więcej na tem, ażebym był ślepy. Trzeba jednakże było poddać się rzeczywistości, gdy Magdalena wyznała matce, że się kochają. Bezzwłocznie udałem się do hrabiego, ażeby zażądać od niego wyjaśnień.
On dał te wyjaśnienia tonem tak prostym i tak szczerym, że chwycił mnie za serce. Kochał moją córkę i prosił mnie o nią, nie ukrywając wcale, wszystkich przeszkód, jakie zamiarom naszym stawiać będzie jego rodzina, uparta w swojej idei szlacheckiej. Dodawał wszakże, że był już w tym wieku, kiedy się można obejść bez zezwolenia i że zresztą majątek jego osobisty połączony z tem, co ja mogę dać Magdalenie, wybornie wystarczy na zagospodarowanie się. Wielka różnica majątkowa byłaby mnie przestraszyła, ale to, co on mi mówił o swoich miernych zasobach pieniężnych, zjednało mnie natychmiast. Dodaj do tego miny wielkiego pana, powolnego na wszystko, łatwość w układaniu interesów, zgadzanie się na wszystko, podpisywanie z zamrużonemi oczami. Koniec końców, zamieszkał on u nas jako przyszły zięć, podczas gdyśmy się jeszcze nie spostrzegli, któremi przyszedł drzwiami. Czułem ja wprawdzie, że to wszystko odbywało się nagle, trochę nie prawidłowo, ale szczęście córki robiło mnie lekkomyślnym. I kiedy matka mówiła mi: „Potrzeba się rozpytać, nie możemy oddawać dziecka na los szczęścia” — żartowałem sobie z niej i z jej wiecznych obaw. Ja tak pewny byłem tego człowieka! Pewnego dnia wszakże mówiłem o nim z panem z Viéville, jednym z głównych akcyonaryuszów łowów w lesie:
— Daruj mi mój kochany Rivalu, nie znam hrabiego Nadin; zrobił on na mnie wrażenie dzielnego chłopca, wiem, że nosi imię wielkie i że jest dobrze wychowany. To więcej niż potrzeba, ażeby razem z nim czatować na zwierza. Teraz jasną jest rzeczą, że zgłębiłbym cokolwiek te rzeczy, kiedy miałbym mu oddać córkę za żonę. Na pańskiem miejscu zgłosiłbym się do ambasady rossyjskiej. Tam posiadają pewnie wszystkie potrzebne objaśnienia.
Sądzisz może mój poczciwy Jacku, żem nie miał nic pilniejszego jak pójść do ambasady? Otóż nie! Byłem zanadto lekkomyślny, a przytem zanadto opieszały. W przeciągu całego życia nigdym niezrobił tego, com chciał, z powodu braku czasu. Nie wiem, czy ja go tracę, czy go marnuję; ale w jakimkolwiek umrę wieku, egzystencya moja przynajmniej o połowę będzie za krótka, ażebym zrobił to, co miałem do zrobienia. Nagabywany przez żonę z powodu owych nieszczęsnych informacyj, musiałem kłamać: „Tak, tak, chodziłem tam... Objaśnienia wyborne, ci hrabiowie Nadin to złoto w sztabach”. Potem przypominałem sobie szczególniejsze miny drylbasa za każdą razą, kiedy przypuszczał, żem jechał do Paryża albo ztamtąd wracał; ale w owej chwili nie widziałem nic, będąc całkowicie zajęty pięknymi na przyszłość projektami, którymi dzieci zapełniały swoje dni szczęśliwe. Trzy miesiące w roku mieli przepędzać z nami, a resztę czasu w Petersburgu, gdzie Nadinowi ofiarowano wyższy urząd w administracyi. Nawet biedna moja żona dzieliła w końcu radość i zaufanie wszystkich.
Koniec zimy przeszedł wśród gadania i ustawicznych korespondencyj. Papiery hrabiego długo nie nadchodziły, rodzice odmawiali swego zezwolenia, a tymczasem więzy zacieśniały się coraz bardziej, poufałość wzrastała tak dalece, żem myślał sobie kiedy niekiedy: „A jeśli papiery nie nadejdą...” W końcu odebraliśmy je. Była to paczka hieroglifów ścieśnionych, niepodobnych do odczytania, były to wyciągi aktów urodzenia, chrztu, uwolnienia ze służby wojskowej. Co nas bawiło, to mianowicie stronnica cała zapełniona imionami, przydomkami, tytułami narzeczonego, Iwanowicza Mikołajewicza Stepanowicza, cała genealogia, która z całem pokoleniem przedłużała nazwisko rodzinne.
— Doprawdy pan masz aż tyle imion? pytała go moja biedna córka, która nazywała się po prostu Magdalena Rivals. Ach! szubrawiec, miał on jeszcze inne.
Zamierzano naprzód odbyć małżeństwo w Paryżu z całą wystawnością w kościele Św. Tomasza z Akwinu; ale Nadin zauważył, że nie należy tak dalece wyzywać władzy ojcowskiej; to też ceremonia odbyła się z wielką prostotą w Etiolles w tym małym znanym ci kościółku, który w archiwach swoich przechowuje dowód kłamstwa nie do naprawienia. Jakiż to był piękny dzień! jakże ja byłem zadowolony! Potrzeba być ojcem, rozumiesz, ażeby pojąć te rzeczy. Jakże byłem dumny, wchodząc do tego kościółka z drżącą córką pod rękę i kiedy mogłem sobie radośnie powiedzieć: „dziecię moje jest szczęśliwe, a to szczęście mnie zawdzięcza”. Ach! owe uderzenie halabardą w przysionku kościółka zostanie mi w sercu na całe życie. Następnie po mszy było śniadanie w domu, a potem dzieci wybrały się pocztą w piękną podróż poślubną. Widzę ich jeszcze oboje, jedno koło drugiego w głębi powozu, uniesionych podwójnym ruchem podróży i swego szczęścia i zasłoniętych wkrótce chmurą kurzu, pośród którego słychać było dzwonki i trzaskanie z bicza.
W podobnym wypadku ci, co odjeżdżają, są szczęśliwi, ale ci, co zostają, są bardzo smutni. Kiedyśmy wieczorem usiedli do stołu, matka i ja, puste miejsca pomiędzy nami dały nam bardzo uczuć nasze osamotnienie. A potem to tak odbyło się zbyt szybko, nie dawszy nam czasu przygotowania się do tej rozłąki. Spoglądaliśmy na siebie cicho w osłupieniu. Co do mnie, miałem jeszcze życie zewnętrzne, przejażdżki do chorych, ale biedna matka zmuszona była do obnoszenia swego smutku po całym domu, który jej przypominał nieobecną. Takie to przeznaczenie kobiet. Wszystkie ich zmartwienia, wszystkie radości pochodzą z wewnątrz, tam się skupiają, tam się wpijają tak dalece, że kobiety odnajdują je w szafie, którą uprzątają, lub w hafcie, który kończą. Na szczęście listy, któreśmy odbierali z Pizy i Florencyi, wszystkie promieniowały miłością i słońcem. Potem zajmowaliśmy się dziećmi. Kazałem im zbudować mały domek obok naszego. Wybieraliśmy obicia, meble, papiery, Codziennie mówiliśmy o nich: „Oni są tutaj.... Oni są tam.... Oddalają się.... przybliżają....” Nakoniec oczekiwaliśmy tych ostatnich listów, jakie podróżni wyprawiają z życzeniem, aby je mogli wyprzedzić.
Pewnego wieczoru, kiedym wrócił z wizyt bardzo późno i jadłem obiad tutaj sam, ponieważ żona poszła spać, słyszę pośpieszne kroki w ogrodzie, na schodach. Drzwi się otwierają. Wchodzi moja córka. Nie ta piękna, młoda kobieta, która wyjechała przed miesiącem, ale biedna dziewczyna wychudła, blada, zmieniona, okryta nędzną sukienką, z kufereczkiem w ręku, z miną nieszczęśliwą, obłąkana i szalona.
— To ja!....
— Ach! mój Boże, cóż ci się stało? A Nadin?
Ona nie odpowiada, zamyka oczy, zaczyna drżeć. Pojmujesz, jaki mnie niepokój ogarnął.
— Zmiłuj się, mów do mnie, moje dziecko.... Gdzież twój mąż?
— Nie mam go już.... Nigdym go nie miała....
I nagle, usiadłszy tutaj, tam gdzie ty, opowiedziała mi po cichu straszną historyę.... On nie był hrabią, nie nazywał się Nadinem. Był to żyd małoruski, nazwiskiem Roesch. Niegodziwy awanturnik, hultaj, jeden z tych ludzi — którzy się wszystkich rzemiosł czepiają, nie umiejąc wytrwać w jednem. Był żonaty w Rydze, żonaty w Petersburgu. Wszystkie jego papiery były fałszywe, podrobione przez niego samego, a pieniądze swoje winien był zręczności w fałszowaniu biletów rossyjskich. W Turynie zaaresztowano go w skutek rozkazu ekstradycyi. Wyobrażasz sobie moją biedaczkę samą w nieznanem mieście, rozłączoną gwałtownie z mężem, dowiadującą się, że on był wielożeńcem i fałszerzem, gdyż ten nędznik wyznał wszystkie swoje występki. Miała jedną tylko myśl schronić się tu do nas. Tak dalece straciła głowę, jak nam to później opowiadała, że w przystani nie umiała znaleźć słów i urzędnikowi, pytającemu, gdzie się, udaje, odpowiedziała: „Tam, do mamy! ” Uciekła, pozostawiwszy w hotelu suknie i klejnoty, wszystko, co ten bezczelnik jej dał, i odbyła podróż jednym ciągiem, bez przestanku. Nakoniec przybyła do schronienia, do naszego gniazda i płakała po raz pierwszy od owej katastrofy. Mówiłem jej:
— Bądźże cicho.... uspokój się.... Obudzisz matkę.....
Ale sam płakałem więcej niż ona.
Nazajutrz żona moja dowiedziała się o wszystkiem. Nie zrobiła mi najmniejszej wymówki. „Wiedziałam dobrze, rzekła, że z tego małżeństwa spadnie na nas jakieś nieszczęście.” Od pierwszego dnia, jak ten człowiek wszedł do naszego domu, miewałem złe przeczucia. Ach! nam lekarzom mówią o naszej diagnozie; ale cóż to jest w porównaniu z temi wskazówkami, z temi zwierzeniami, jakie los szepcze do ucha niektórym kobietom? W okolicy wkrótce dowiedziano się o przybyciu naszej córki:
— No cóż panie Rivals, nasi podróżni powrócili wreszcie?
Rozpytywano mnie o objaśnienia, o nowości, ale po minie mojej widziano, że byłem nieszczęśliwy. Zauważono, że hrabiego niema, że Magdalena i jej matka nie wychodziły; wkrótce też uczułem, że mnie otacza współubolewająca sympatya, która wydawała mi się przykrzejszą od wszystkiego innego.
A jednak nie znałem jeszcze nieszczęścia mego w całości. Córka nie powierzyła mi swego sekretu: z tego związku pozornego, nieprawego, hańbiącego, miało się urodzić dziecko.... Jakże smutno było w naszym domu!... Wśród przygnębienia i milczenia mojego i żony, Magdalena szyła bieliznę dziecięcą, ozdabiała wstążkami i koronkami te drobne przedmioty, które stanowią radość i dumę matek, a na które ona nie mogła patrzeć bez wstydu, jak mnie się przynajmniej zdawało. Najmniejsza aluzya do tego nędznika, co ją uwiódł, przejmowała ją bladością i drżeniem. Myśl o tem, że należała do niego, zdawała się ją gryźć jak plama, ale żona moja, która wiedziała to jaśniej odemnie, mówiła mi nieraz: „Mylisz się.... Jestem pewna, że ona kocha go jeszcze.” Tak jest, ona go kochała; a jakkolwiek jej pogarda i nienawiść były wielkie, miłość jednak silniejszą była w jej sercu. Wyrzut sumienia, że nie przestaje kochać istoty niegodnej, był z pewnością dla niej zabójczym; wkrótce bowiem umarła, w kilka dni po wydaniu na świat naszej małej Cecylki. Możnaby powiedzieć, że na to tylko oczekiwała, ażeby rozstać się ze światem. Pod jej poduszką znaleźliśmy list, złożony, zużyty na składach, list jedyny, napisany przez Nadina przed jej małżeństwem, w którym wiersze były zamazane i oblane łzami. Musiała go często odczytywać, ale była zbyt dumną, ażeby się przyznać do tego; umarła więc nie wymówiwszy nigdy tego nazwiska, które bezwątpienia miała ciągle na ustach.
Dziwnem ci się wydaje, moje dziecko, nieprawdaż, że w takim domku spokojnym na wsi mógł się odegrać jeden z tych dramatów ponurych i skomplikowanych, które możliwymi się wydają tylko w zgiełku miast dużych, jak Londyn lub Paryż. Kiedy los dotyka w ten sposób przypadkowo jakiś kącik po za płotami i olszami, to on mi przypomina jakieś zbłąkane kule, które podczas bitwy zabijają rolnika na polu lub dziecko wracające do domu. Jest to ślepe barbarzyństwo.
Zdaje mi się, że gdybyśmy nie mieli małej Cecylii, żona moja umarłaby wraz z córką. Od dnia tego życie jej było tylko długiem milczeniem, zapełnione smutkami i wymówkami. Widziałeś ją zresztą..... Ale potrzeba było wychować to dziecko, wychować je w domu, nie dając mu poznać jego nieszczęścia. Okropne to było zadanie. Byliśmy, co prawda, na zawsze uwolnieni od ojca, zmarłego w kilka miesięcy po skazaniu. Na nieszczęście kilka osób w okolicy znało całą historyę. Potrzeba było uchronić Cecylię od plotek, a przedewszystkiem od jednego z tych okrucieństw naiwnych, do spełnienia których dzieci posiadają tajemnicę, które wykonywają z twarzą śmiejącą się, z oczami jasnemi, jako niewinni donosiciele tego, co słyszą. Wiesz, jak maleńka była samotna, zanim ciebie poznała. Dzięki tej ostrożności obecnie jeszcze nie wie, wśród jak strasznej burzy przyszła na świat. Powiedziano jej tylko, że była sierotą, a do wytłómaczenia jej nazwiska Rivals, które nosi, uprzedzono ją, że matka miała za męża kogoś z krewnych.
Ale mniejsza o to. Czyż jednak to milczące porozumienie całej okolicy, tak gadatliwej z nałogu i tak lekkomyślnej, nie jest dowodem, że są poczciwi ludzie na tym świecie? Z pomiędzy tych, którzy znali nasze nieszczęście, nie znalazł się nikt, ktoby wobec Cecylii zrobił najmniejszą aluzyę, ktoby wymówił choćby słówko, mogące jej podsunąć domysł o dramacie, który się odegrał przy jej kołysce. To wszakże nie przeszkadzało biednej babce, żeby nie była w ciągłych kłopotach. Obawiała się ona przedewszystkiem pytań dziecięcia, ja podzielałem jej obawy, ale ja miałem nadto przypuszczenia okrutne i głębokie lecz innego rodzaju. Tajemnice dziedziczności są tak straszne! Któż zaręczy, że córka mojej córki nie przyniosła z sobą na świat jakiegoś przerażającego instynktu, tego dziedzictwa występku, które w braku innego majątku zapisują nędznicy dzieciom swoim? Tak jest, mogę powiedzieć tobie Jacku, co znasz ten cud wdzięku i czystości, że ja obawiałem się każdej chwili, żebym nie ujrzał obrazu ojca w tych rysach boskich, żebym w tym czystym głosie nie odnalazł spadku ojcowskiego, powiększonego wszystkimi zasobami kokieteryi kobiecej. Ale jakaż była moja radość, duma nawet, kiedym widział w dziecku doskonalący się, dokładny, usubtelniony obraz jej matki, coś niby jeden z tych portretów, które się robi z pamięci, dodając do nich powab i natężenie żalu. Rozpoznawałem ten uśmiech dobrotliwy i figlarny, te oczy czułe a dumne, dumniejsze nawet niż oczy Magdaleny, te usta łagodne a surowe, które umiały powiedzieć tak dobrze „nie”, a nadto wszystkie zalety babki, jej odwagę i silną wolę.
Tymczasem przyszłość mnie przerażała. Wnuczka moja nie może nie wiedzieć na zawsze o swojem i naszem nieszczęściu. Bywają okoliczności, w których akta stanu cywilnego otwierają się w całej swej wielkości, a w aktach z Etiolles była ona zapisana z tą smutną wzmianką: „Ojciec nieznany...” Dla nas małżeństwo Cecylii było chwilą najstraszniejszą. Cóż się stanie, jeżeli się ona zakocha w człowieku, który poznawszy prawdę, cofnie się, ażeby nie zaślubiać dziecka naturalnego, córki fałszerza?
— Ona nas tylko kochać będzie. Ona nie wyjdzie za mąż, mawiała babka.... Czy to podobna? A jeżeli nas już nie będzie? Jakiż to smutek i jakież niebezpieczeństwo pozostawać z taką pięknością bez obrońcy w życiu! A jednak cóż zrobić? Z tą dolą wyjątkową można było połączyć dolę równie wyjątkową. Gdzież ją znaleźć? Niepodobna tego zrobić na wsi, gdzie każda rodzina żyje pod niebem otwartem, na świeżem powietrzu, nic przed nikim nie ukrywając, gdzie wszyscy się znają, szpiegują i sądzą.... W Paryżu nie znaliśmy nikogo, a zresztą Paryż to otchłań....Wtenczas to matka twoja zamieszkała w tej okolicy. Mniemano, że ona była żoną tego Argentona, ale kiedym was poznał, Archambauldowa powiedziała mi w wielkim sekrecie, że małżeństwo nie bardzo było prawidłowe. To mnie oświeciło, widząc cię, pomyślałem sobie: „Otóż mąż dla Cecylii.” Od tej chwili uważałem cię za swego wnuka, zacząłem cię wychowywać i uczyć.....
Ach! kiedym po skończonej lekcyi widział was w jakim kąciku apteki, tak szczęśliwych tak zgodnych, ciebie silniejszego i większego od niej, a ją rozsądniejszą od ciebie — opanowywało mnie wzruszenie, czuła litość wobec rodzącej się przyjaźni, która was wzajem ku sobie pociągała. A im więcej Cecylia otwierała swą naiwną duszyczkę dla ciebie, im umysł twój bardziej się rozwijał i postępował w pragnieniu nauki, w żądzy pięknych i wielkich rzeczy, tym dumniejszy byłem i bardziej z pomysłu swego zadowolony. W głębi duszy wszystko już przygotowałem, widziałem was w dwudziestym roku życia, jakeście przyszli do mnie powiedzieć:
— Dziadku, my się kochamy.....
A ja odpowiadałem:
— Rozumiem doskonale, że powinniście się kochać i kochać silnie biedne wykolejone istoty.... gdyż w życiu dla siebie wszystkiem będziecie.
To było przyczyną, żeś mnie widział tak straszliwie rozgniewanym, kiedy ów człowiek chciał robotnika z ciebie zrobić. Zdawało mi się, że oddalono odemnie dziecko męża mojej małej Cecylki. Cała moja wspaniała budowa zawaliła się rzucona z tej wysokości, z której ciebie strącono. Jakżem ja przeklinał tych wszystkich waryatów wraz z ich humanitarnemi marzeniami! A jednak zachowałem jeszcze nadzieję. Myślałem sobie: „Ciężkie doświadczenia w początkach życia wytwarzają częstokroć ludzi bardzo silnych. Jeżeli Jack smutek swój pokona, jeżeli czytać będzie dużo, jeżeli zachowa w głowie ideał, podczas gdy ręce jego pracować będą, to pozostanie godnym kobiety, którą mu przeznaczam.” Listy, któreśmy od ciebie odbierali, tak czułe tak wzniosłe, utwierdzały mnie w tych myślach. Ja i Cecylia czytaliśmy je razem i mówiliśmy o tobie codziennie.
Naraz przyszła wiadomość o owej kradzieży. Ach! mój przyjacielu, byłem przerażony. Jakże się złościłem na słabość twojej matki, na tyranię twego potwora, co cię zgubił, popychając na złą drogę. Szanowałem jednak współczucie, sympatię, czułość, jaką dziecko moje zachowało w swem sercu dla ciebie, nie miałem odwagi wywodzić jej z błędu, czekałem na jej wiek późniejszy, na rozum wytrawniejszy, ażeby mogła znieść lepiej pierwsze swoje rozczarowanie... Zresztą, z przykładu jej matki wiedziałem doskonale, że istnieją grunta tak żywotne, iż wszystko, co się w nie rzuca, zapuszcza w nich korzenie, wzmacnia się, nawet w skutek oporu. Czułem, że tyś się zakorzenił w tem małem serduszku i liczyłem na czas, na zapomnienie, ażeby cię wyrwać ztamtąd. Otóż nie, nic nie skutkowało. Spostrzegłem to owego dnia, kiedy spotkawszy cię u gajowego, zapowiedziałem Cecylii odwiedziny twoje nazajutrz. Gdybyś ty widział jej błyszczące oczy, gdybyś wiedział, jak ona cały dzień pracowała!.... U niej jest to cechą charakterystyczną: wielkie wzruszenia objawiają się przez wielką czynność, jak gdyby jej serce, bijąc przyśpieszonem tętnem, potrzebowało koniecznie ujednostajnienia ruchu jej igły lub pióra.
A teraz posłuchaj mnie Jacku. Kochasz moją córkę — nieprawdaż? Idzie o to, ażeby ją zyskać, ażeby ją zdobyć, wydobywszy się z położenia, w które cię wtrąciło zaślepienie twojej matki. Widziałem cię zbliska w ciągu tych dwóch miesięcy, strona moralna i fizyczna mają się dobrze. Otóż zrób tak, staraj się zostać lekarzem, odziedziczysz po mnie praktykę w Etiolles.... Z początku myślałem zatrzymać cię tutaj, ale obrachowałem, że potrzeba ci było lat czterech usilnej pracy, ażeby zostać urzędnikiem zdrowia, co wystarcza w naszych wsiach, a w przeciągu tego czasu obecność twoja obudziłaby w okolicy smutny romans, który dopiero co ci opowiedziałem. A zresztą okrutna to rzecz dla uczciwego człowieka, kiedy sam nie zarabia na życie. W Paryżu życie swoje podzielisz na dwie części: będąc w ciągu dnia robotnikiem, uczyć się będziesz wieczorem w pokoju swoim, w klinice, na wszystkich tych kursach, które czynią Paryż miastem uczącym się i uczonym. Co niedziela będziemy cię oczekiwali. Ja rozciągnę nadzór nad twoją pracą tygodniową, będę nią kierował, a widok Cecylii sił ci doda.... Nie wątpię, że cel osiągniesz i to prędko.... Co ty zamierzasz, zrobił Velpeau i inni. Czy chcesz spróbować? Cecylia będzie nagrodą tego wysiłku.
Jack czuł się tak wzruszonym, tak zmięszanym, to, co usłyszał, było tak rzewne, nadzwyczajne, perspektywa, którą przed nim otwierano, wydała mu się tak piękną, że nie znalazł ani jednego wyrazu, na odpowiedź, tylko rzucił się na szyję tego doskonałego człowieka.
Ale pozostało mu jakieś wątpienie, jakaś obawa. A może Cecylia nie czuła dla niego nic więcej nad przyjaźń siostry. A potem cztery lata, to bardzo długo, czyż się zgodzi czekać aż do owej chwili?
— Do diaska, mój chłopcze — powiedział Rivals wesoło, są to wszystko rzeczy zbyt osobiste, ażebym je mógł odpowiedzieć, ale upoważniam cię do poinformowania się samemu. Ona jest na górze. Dopiero co słyszałem jak chodziła. Idź i pomów z nią...
Pomówić z nią! To doprawdy było bardzo trudno, spróbuj że powiedzieć choć słowo, kiedy ci serce pierś rozsadza i kiedy wzruszenie gardło ci ściska.
Cecylia pisała w aptece. Nigdy nie wydała się Jackowi tak piękną, tak imponującą, nawet owego dnia, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy, po siedmiu latach nieobecności. A w nim jakaż to zmiana od dnia owego! Odzyskana piękność moralna uszlachetniała jego rysy, odejmowała jego gestom lękliwość z powodu niezgrabności. Mimo to wobec niej był pokorny.
— Cecylio, rzekł, ja się oddalam.
Na tę zapowiedź odjazdu ona wstała bardzo blada.
— Wezmę się napowrót do mojej ciężkiej pracy, ale teraz życie moje ma cel. Twój dziadek pozwolił mi powiedzieć ci, że cię kocham i że będę pracował, ażeby cię pozyskać.
Tak drżał, tak cicho mówił, że każdy inny prócz Cecylii nie byłby wiedział, co do niego powiedziano. Ale ona słyszała go dobrze i podczas kiedy we wszystkich kątach wielkiej sali przebudzona przeszłość ruszała się wśród promieni zachodzącego słońca, młoda dziewczyna słuchała tych oświadczeń miłosnych, jakby echa wszystkich marzeń od lat dziesięciu..... A było to dziewczę tak szczególne, że zamiast się rumienić i twarz swą ukrywać, jak to robią w podobnym wypadku panienki z dobrej familii, ona stała prosto z pięknym uśmiechem odbitym w jej oczach łez pełnych. Wiedziała ona dobrze, że miłość ta wystawiona będzie na próby, na długie oczekiwania, na wszystkie udręczenia rozdziału; ale nie dawała się unieść swemu smutkowi, ażeby Jack miał więcej odwagi. Kiedy skończył wyjaśnienie swoich zamiarów, ona wyciągnęła ku niemu swoją piękną, wierną rączkę:
— Jacku, czekać na ciebie będę lat cztery, czekać będę zawsze mój przyjacielu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.