Jack/Część trzecia/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jack |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Jack |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Za długo byłoby opowiadać, jak Jack, zachorowawszy w skutek tej smutnej podróży, przez dwa tygodnie był niewolnikiem w Olszynach, zostawionym na łaskę doktora Hirscha, który na tym nowym Madu próbował swego leczenia za pomocą perfum; jak go Rivals uwolnił z tego więzienia, uwiózł do siebie przemocą, przywrócił go do zdrowia i życia. Wolę więc pokazać wam natychmiast naszego przyjaciela Jacka, siedzącego w wygodnym fotelu przy jednem z okien apteki, z książkami pod ręką, wolę wam opowiedzieć o spokoju, otaczającym go i uzdrawiającym, jaki wynikał z cichego otoczenia, z domu milczącego, z lekkich kroków Cecylii, która o tyle tylko przerywała jego bezwładność, o ile potrzeba było, ażeby rekonwalescent mógł zasmakować w długich dniach zupełnej bezczynności.
On tak szczęśliwy, że nic nie mówił, że mógł tylko patrzeć na pół przymkniętemi oczyma na miłą dla siebie osobę, że słyszał szelest igły Cecylii albo jej pióro, skrzypiące po liniowanym papierze książek rachunkowych.
— Och! ten dziadek.... Pewna jestem, że ukrywa przedemną połowę swych wizyt.... Od wczoraj dwa razy się zaciął.... Utrzymywał przedemną, że nie chodził do Gondeloupów, a w minutę potem powiedział, że żona ma się trochę lepiej. Musiałeś to zauważyć, panie Jack.
— Co pani? powiedział budząc się.
On nie słyszał, patrzał na nią prosto, naturalnie zawsze jednako powabną, bez tych dzieciństw wyszukanych, bez tych wyskoków młodych dziewcząt, które wiedzą, że roztrzepanie jest wdziękiem, a które je psują przez afektacyę. W niej wszystko jest poważne, wszystko głębokie, głos dźwięczy w przestrzeniach myśli, a wzrok pochłania i zachowuje światło; czuje się, że to, co wchodzi do tej duszy i co wychodzi, idzie daleko i przychodzi zdaleka. To tak jest prawdą, że wyrazy, ta drobna moneta, zużyta, zamazana, jeżeli ona je wymawia nabierają zadziwiającej świeżości stempla, jak to bywa niekiedy w muzyce, kiedy słowa te związane są z akordem czarodziejskiej melodyi Hendla albo Palestriny. Kiedy Cecylia mówiła: „mój drogi Jacku”, zdawało mu się, że nikt przedtem tak go nie wołał, a kiedy ona mu mówiła: „do widzenia”, serce jego ściskało się, jakby już nigdy nie miał jej ujrzeć, tak dalece wyrazy w tej naturze rozważnej a powabnej nabierały stanowczego znaczenia. W szczególnym stanie wyzdrowienia, kiedy organizm słaby jest tak czuły na wpływy moralne i fizyczne, że drży na każdy powiew powietrza a grzeje się przy najmniejszym promieniu słońca, Jack żywo odczuwał wpływ tego powabu.
Och! słodkie, rozkoszne były dni przepędzone w tym domu błogosławionym, a wszystko w koło niego zdawało się być na to, ażeby przyśpieszyć jego wyleczenie! Apteka, wielki pokój, prawie nagi, otoczony wysokiemi pułkami z białego drzewa, przybrany muszlinowemi firankami, wychodzący na południe przy końcu ulicy wiejskiej z widokiem na pola zbożem pokryte — udzielał mu zdrowego spokoju, wzmacniających zapachów ziół suchych, roślin zerwanych w całej wspaniałości ich kwitnienia. Tutaj przyroda była zastosowana do potrzeb chorego, była łagodniejszą, słodszą, dobroczynniejszą. To też on upajał się nią prawdziwie. Dla niego płynęły strumyki pośród balsamicznych zapachów, dla niego las rozpościerał swoje arkady zieleni po nad wonią centuryj, nagromadzonych u stóp wielkich dębów.
W miarę jak wracały mu siły, Jack próbował czytać. Przeglądał on stare księgi z biblioteki a wśród nich znajdywał takie, które dawniej odczytywał i które brał teraz znowu, aby je lepiej zrozumieć. Cecylia odbywała ciągle swą pracę codzienną, a ponieważ doktór był zawsze po za domem, oboje młodzi pozostawali w domu pod strażą małej służącej. Był w tem bezwątpienia wielki materyał do plotek, obecność tego dużego chłopaka przy tej pięknej dziewczynie raziła bardzo matki rozsądne. Zapewne gdyby pani Rivals żyła jeszcze, nie byłoby tego, ale doktór jest sam dzieckiem wobec tych dwojga dzieci. A potem, kto wie? Może on także ma swoją myśl poczciwiec....
Tymczasem Argenton, zawiadomiony o przeniesieniu się Jacka do Rivalów, wziął to za obrazę osobistą: „Nie wypada abyś tam był — pisała Karolina do syna — jakżeż bo my wyglądamy w tamtej okolicy?.... Mogliby powiedzieć, że my niemamy za co cię pielęgnować, robisz nam przez to niejako wymówkę....”
Kiedy ten pierwszy list pozostał bez skutku, poeta napisał sam, sam: „Posłałem Hirscha, ażeby cię leczył, a ty wołałeś się oddać idyotycznej rutynie tego wiejskiego lekarza, zamiast powierzyć się całej umiejętności naszego przyjaciela. Dałby Bóg, żebyś wyszedł na tem dobrze! W każdym razie, ponieważ już jesteś na nogach, daję ci dwa dni, ażebyś powrócił do Olszyn; jeżeli ciągu dwóch dni nie wrócisz, będę to poczytywał za otwarty bunt przeciwko mojej powadze i od tej chwili wszystko między nami skończone. Jeśli masz uszy, to słuchaj! ”
Nakoniec, kiedy Jack się nie ruszył, przybyła Karolina. Przyszła z poważną miną obrażonej godności, z workiem pełnym czekolady, ażeby chrupać po drodze, i z mnóstwem frazesów wyuczonych na pamięć a podpowiedzianych przez jej „artystę”. Rivals przyjął ją na dole i nie dając się zastraszyć widocznym chłodem dumy, ani kąsaniem warg wydatnych, ani wysiłkiem, z jakim powstrzymywała swój język wymowny, powiedział jej jednym tchem:
— Muszę panią uprzedzić, że to ja sam nie dozwoliłem Jackowi powrócić do Olszyn. Chodziło tu o jego życie.... tak jest pani o jego życie.... Syn pani przechodził straszne przesilenie ze zmęczenia, z wyczerpania i ze wzrastania. Na szczęście jest on jeszcze w tym wieku, w którym się temperamenty odnawiają, i mam nadzieję, że jego temperament oprze się temu silnemu atakowi, jeżeli go naturalnie nie powierzycie państwo waszemu niegodziwemu Hirschowi, mordercy, który pod pozorem leczenia, dusił go kadzidłem, piżmem, benzoesem. Pani nie wiedziałaś o tem, jak sądzę. Kiedym przyszedł do Olszyn, zastałem go w kłębach dymu, pośród aspiratorów, inchalatorów i trybularzy, potrąciłem ten cały zapas lekarstw kopnięciem nogi, a razem z niemi i lekarza — tak się zląkłem. W chwili obecnej dziecko już wyszło z niebezpieczeństwa. Pozostaw mi go pani jeszcze na jakiś czas, obowiązuję się go oddać silniejszym niż przedtem i zdolnym do podjęcia na nowo swojego ciężkiego życia. Ale jeżeli go pani oddasz temu obrzydliwemu olejkarzowi, to pomyślę, że syn zawadza pani i chcesz go się pozbyć.
— O! panie Rivals, co też pan mówisz?.... Cóżem zrobiła, mój Boże, ażeby zasłużyć na taką obelgę?
To ostatnie pytanie sprowadziło naturalnie potok łez, które doktór osuszył kilkoma poczciwemi słowy; potem Karolina wypogodzona poszła na górę zobaczyć swego Jacka, zabierającego się do czytania w samotnej aptece. Zauważyła, że wypiękniał, zmienił się, jak gdyby zrzucił z siebie jakąś grubą pokrywę, ale że znać na nim wyczerpanie, wynędznienie w skutek tej przemiany. Była bardzo wzruszona, on zbladł, widząc ją wchodzącą.
— Przychodzisz mamo po mnie?
— Ależ nie, ależ nie.... Tobie tu aż nadto dobrze. A cóżby powiedział ten poczciwy doktór, który cię tak kocha, gdybym cię uprowadziła?
Po raz pierwszy w życiu Jack pomyślał, że można być szczęśliwym zdaleka od matki, a zmartwienie, gdyby ztąd wyjść musiał, byłoby mu z pewnością sprowadziło recydywę. Przez chwilę rozmawiali sami. Karolina pozwoliła sobie kilku wyznań poufnych. Niemiała miny bardzo zadowolonej: „Widzisz moje dziecko, to życie literackie zadużo daje wzruszeń. Teraz co miesiąc wyprawiamy u siebie wielkie uczty, co dwa tygodnie odbywają się czytania.... To mi sprawia dosyć kłopotu.... Biedna moja głowa, która i tak nie jest mocna, nie wiem jak może wystarczyć. Książę Japoński od Moronvala napisał wielki poemat w swoim języku, to też On nabił sobie głowę, ażeby ten poemat przetłómaczyć wiersz w wiersz.... A więc bierze lekcye japońskiego i ja także, domyślasz się.... Ciężko to.... ciężko.... Nie, doprawdy, zaczynam wierzyć, że literatura nie dla mnie. Bywają dnie takie, że nie wiem, co robię, co mówię.... A ten Przegląd, który nie przynosi ani grosza, który nie ma ani jednego prenumeratora.... Ale, ale wiesz ten biedny „poczciwy przyjaciel....” umarł.... Przykro mi było, czy go pamiętasz?” W tej chwili weszła Cecylia:
— A! panna Cecylia.....jakże wyrosła.... jakże piękna!
Otworzyła ramiona, wstrząsnęła wszystkiemi koronkami swojej mantyli, żeby uścisnąć młodą dziewczynę; ale Jack był trochę zakłopotany. Argenton, „poczciwy przyjaciel” — za nic w święcie nie byłby o tem mówił wobec Cecylii. To też powielekroć odwracał ptasie szczebiotanie swej matki, która nie miała tych skrupułów. A dla tego, że czuł w sobie wielkie przywiązanie do Karoliny, umieszczał na właściwem stanowisku te dwie miłości życia; jedna protegowała jego, drugą on protegował, a w jego czułości synowskiej było tyle miłosierdzia, ile szacunku w jego pierwszym miłosnym porywie.
Chciano zatrzymać panią Argenton na obiad, ale ona zauważyła, że bardzo długo bawiła, zbyt długo dla dzikiego egoizmu poety. To też aż do chwili odjazdu była niespokojna, zamyślona o czem innem. Już naprzód układała historyjkę, którą miała opowiedzieć dla usprawiedliwienia się.
— Nadewszystko, mój Jacku, jeżeli chcesz do mnie pisać, posyłaj list do Paryża poste restante. W tej chwili on jest na ciebie bardzo rozgniewany, rozumiesz? ja także muszę być na ciebie zagniewana. Nie dziw się więc, jeżeli otrzymasz kiedy odemnie jakie napomnienie. On jest zawsze przy mnie, kiedy piszę do ciebie. Częstokroć mi nawet dyktuje.... Poczekaj, wiesz co?.... Zrobię mały krzyżyk u dołu listu, co będzie znaczyło: „to się nie liczy”.
Tak naiwnie przyznawała się do swego niewolnictwa, i jeśli co mogło pocieszać Jacka we względzie tyranii uciskającej matkę, to chyba widok tej biednej waryatki, która odchodziła tak wesoła, tak młoda, z toaletą tak dobrze udrapowaną wokoło siebie, i z woreczkiem, który miała zawieszony na ramieniu tak swobodnie, tak lekko, jak wszystkie ciężary życia.
Przypatrywaliście się kiedy tym wodnym kwiatom, których długie łodygi wydobywają się z głębi rzek, wznoszą się nad powierzchnie wygładzone, wykrzywiając się po przez wszystkie przeszkody wodnej wegetacyi, ażeby nakoniec zabłysnąć wspaniałymi kielichami, z których wydziela się woń balsamiczna i łagodna, w nieco dziki sposób odbijająca od goryczy i zieleni fal? W ten sposób wzrastała miłość obojga dzieci. Miłość ta przychodziła zdaleka, z czasów najdawniejszego ich dziecięctwa, z tej chwili, kiedy każde ziarno kiełkuje i obiecuje piękne kwitnienie. U Cecylii takie kwiaty wyrastały prosto z duszy pogodnej, w której wzrok cokolwiek jasnowidzący, łatwo mógłby je odkryć. U Jacka zatrzymały się one w naczyniach błotnistych, wśród roślin niewytrzebionych, obwijających się jak około wieży, które im rość nie pozwalały. Bądź co bądź jednak, dostawały się one do krain powietrznych i świetlnych, prostowały się, wychodziły do góry i na powierzchni prawie ukazywały swoje oblicze kwieciste, po którem przelatywał jeszcze niby dreszcz lekki ruch wody. Mało, bardzo mało brakowało, ażeby się rozwinęły zupełnie. Było to dzieło jednej godziny miłości i słońca.
— Jeżeli zechcecie, mówił pewnego wieczoru Rivals do dzieci, możemy jutro pójść razem na winobranie do Coudray. Dzierżawca obiecał przysłać po nas swój powóz. Wy pojedziecie sobie oboje rano, a ja połączę się z wami na obiad.
Propozycyę tę przyjęli z radością. Wyjechali w piękny ranek, w końcu października, wśród lekkiej mgły, która zdawała się znikać przy każdym zakręcie drogi i unosić się w górę jak gaza, odkrywając krajobraz prześliczny, na zżętych polach, na złocistem zbożu leżącem w garściach, na wątłych roślinach o ostatnim wysiłku tej pory roku. Długie jedwabiste a białe nici pływały, łączyły się z sobą, rozciągały się wzdłuż, jakby cząsteczki mgły znikającej. Tworzyło to obraz z nici srebrnych wzdłuż tych płaskich przestrzeni, którym jesień nadaje tyle wspaniałości i uroczystości. W pobliżu gościńca płynęła rzeka, a po jej brzegach wznosiły się domy i drzewa olbrzymie zczerwienione przez znikłe już lato. Świeżość w powietrzu rozpostarta i jego lekkość pomagały dobremu humorowi podróżników trzęsących się na twardych ławeczkach z nogami w słomie a obiema rękami trzymających się brzegów bryczki. Jedna z córek dzierżawcy popędzała osiołka szarego a upartego, który potrząsał długiemi uszami dręczony przez osy, bardzo liczne w tej porze roku, kiedy zbiór owoców rozprzestrzenia w powietrzu tak miłe zapachy.
I tak jechano sobie truchcikiem. To z tej to z owej strony drogi migały się Etiolle, Soisy z tymi przypadkowo ukazującymi się punktami widzenia, które stanowią pomyślny los podróży. Kiedy minęli już Corbeil, o kilka kilometrów od miasteczka, jadąc wzdłuż rzeki, dostali się w środek winobrania.
Na wzgórkach, spuszczających się ku Sekwanie, zebrała się gromada pracowników, obrywających jagody, oczyszczających je z liści z tym szumem gradowym, jaki robią jedwabniki siedzące na gałęziach morwy. I Jack i Cecylia pochwycili koszyki trzcinowe i wzięli się do pracy. Ach! piękna to była miejscowość, krajobraz wiejski, widziany z pomiędzy latorośli winnych! Sekwana wązka, pełna wirów, malownicza, z kępami zawsze zielonemi, jakby miniatura Renu przy Bazylei, nie daleko ztamtąd szluza z szumem wody i pianą, a nad tem wszystkiem słońce kryjące się za chmurę pozłoconą obok maleńkiego sierpa księżyca, który wśród tego dnia pięknego groził nocami dłuższemi i ogniami wcześniej zapalanymi.
Istotnie dzień ten tak piękny był bardzo krótki, przynajmniej dla Jacka. Nie opuścił on Cecylii ani na chwilę. Przez cały czas miał przed oczyma jej kapelusz słomiany z szerokiemi skrzydłami, jej spódniczkę perkalową w kwiaty i koszyk, który napełniał najpiękniejszemi gronami, starannie zerwanemi, powleczonemi tą świeżą barwą znikomą, jak pyłek motyli, które jagody czyni przezroczystemi jak szklanka matowa. Patrzyli razem na ten kwiat owoców, a kiedy Jack podnosił oczy, podziwiał na policzkach swej przyjaciółki, skroniach i ustach puszek podobny, pyłek równie delikatny, iluzyę wszystkich rysów, to jest to, co świt, młodość, samotnie zostawiają winogronom wiszącym na latorośli i sercom, które jeszcze nie kochały. Włosy młodej dziewczyny lekkie, przez wiatr podniesione, zwiększały jeszcze te cechy. Nigdy nie widział on fizyognomii tak pięknie rozkwitłej. Ruch, wzruszenie, spowodowane miłem zajęciem, wesołość, która się udzielała całej winnicy w skutek nawoływań, śpiewy i śmiechy pracujących, przemieniły niejako spokojną gospodynię Rivala; stawała się ona znowu dzieckiem, jakim była w istocie, biegała po pochyłościach, nosiła koszyk na ramieniu, z ręką podniesioną i z twarzą baczną na zachowanie równowagi w niesieniu ciężaru, chodem rytmicznym, jaki Jack widział niegdyś u kobiet bretońskich, przenoszących wodę na głowie w pełnych dzbanach i chcących pogodzić pośpiech — swych kroków z ostrożnością, jakiej wymagał ich ładunek.
Nastała jednak chwila w ciągu dnia, kiedy zmęczenie zmusiło oboje dzieci usiąść na brzegu gaiku, ubarwionego kwiatami dzikiej róży, a trzeszczącego liśćmi zeschłymi....
A wówczas?
Otóż nie, nie powiedzieli sobie nic. Miłość ich nie była tego rodzaju, żeby ją można wyznać i sformułować tak prędko. Pozwolili tajemniczo wieczorowi zapaść na najpiękniejszy sen, jaki mieli w swojem życiu, sen upajający, nagły, wonny, któremu szybko nadchodzący zmierzch jesienny nadał nagle powab serdeczności, oświetlając na widnokręgu tu i owdzie okna lub progi niewidzialne, które nasuwały myśl o powrocie do mieszkań pełnych istot ukochanych. Ponieważ wiatr był zimny, Cecylia chciała koniecznie zarzucić na szyję Jacka kaptur wełniany, który wzięła z sobą. Łagodność materyi, jej ciepło, zapach jako starannie pielęgnowanej ozdoby.... byłto niby pocałunek, pod którym zakochany zbladł.
— Co ci Jacku.... Czy źle ci?
— Ach! nie Cecylio..... Nigdy mi tak dobrze nie było.
Wzięła go za rękę, ale kiedy chciała ją cofnąć, zatrzymał ją z kolei i tak przez chwilę siedzieli w milczeniu z dłonią w dłoń.
I to było wszystko.
Kiedy przyszli na folwark, przybył właśnie doktór. Na podwórzu słychać było jego głos donośny i turkot powozu, który odprzęgali. Świeżość jesiennych wieczorów ma w sobie poezyę, którą Cecylia i Jack uznali, wchodząc do dolnego pokoiku, w którym pałał ogień na wieczerzę. Grube talerze w kwiaty, silny zapach potraw wiejskich, wszystko to przyczyniało się do uwydatnienia prostoty tej uczty, zakończonej rozrzuceniem winogron na stole, wchodzeniem i wychodzeniem do piwnicy i ogólnem kosztowaniem starego i młodego wina. Jack zajęty całkiem Cecylią, która była jego sąsiadką, oświadczył głęboką pogardę dla zakurzonych butelek przynoszonych z piwnicy. Doktór przeciwnie, wyśmienicie oceniał doskonały ten zwyczaj odbywania uczty podczas winobrania, a oceniał go tak dalece, że jego wnuczka wstała po cichu, kazała zaprządz, obwinęła się w swój płaszczyk, a poczciwy ojciec Rivals, widząc ją zupełnie gotową, wstał od stołu, wsiadł do powoziku, wziął lejce do rąk, pozostawiwszy na stole szklankę napełnioną do połowy z wielkiem zgorszeniem współbiesiadników.
Powracali wszyscy troje jak dawniej, w samotności wiejskiej, cokolwiek tylko ściśnięci w kabrioleciku, który się nie powiększył, a który teraz dzwonił po drodze zużytemi resorami. Turkot ten jednakże wcale nie odbierał powabu przejażdżce, której gwiazdy, tak liczne w jesieni, towarzyszyły w górze jakby deszcz złoty zawieszony wśród przenikającego powietrza. Mijano mury parków, z których się wydostawały na zewnątrz delikatne gałązki, kończyły się one zazwyczaj jakimś tajemniczym pawilonikiem z zapuszczonemi żaluzyami, jak gdyby zamykały jakąś przeszłość w swojej zasłonie; z drugiej strony mijano Sekwanę, na której tylko domki dozorców szluz były oświetlone i na której przepływały zwolna, powierzając się prądowi, długie szeregi drzew, galary, gdzie ognie zapalone na przodzie i z tyłu błyszczały spokojnie w falach odbite.
— Czy nie zimno ci, Jacku?... pytał doktór.
Jakżeby zimno mu było? Wielki szal Cecylii dotykał go swoją frendzlą, a zresztą miał tyle słońca w swoich wspomnieniach!....
Niestety! dla czegóż po tych dniach zachwycających musi być jutro? Dla czego życie musi rozbudzić nas! Jack wiedział, że kocha Cecylię, ale czuł jednocześnie, że miłość ta skazywała go na wszystkie cierpienia. Ona była dla niego zbyt wysoko, a jakkolwiek żyjąc przy jej boku, zmienił się bardzo, jakkolwiek zrzucił z siebie cokolwiek twardej skorupy, czuł się jednak niegodnym pięknej bogini, która go tak przekształciła. Sama ta myśl, że młoda dziewczyna może zgadnąć jego miłość, w kłopot go wprowadzała. Zresztą powracał do zdrowia, zaczynał się wstydzić długich godzin swojej bezczynności w aptece. Cecylia była tak dzielna, tak pracowita! Cóżby ona sobie pomyślała o nim, gdyby tak dłużej pozostawał? Bądź co bądź trzeba się było oddalić.
Pewnego poranku wszedł do Rivala, aby mu podziękować i powiedzieć o swojem postanowieniu.
— Masz słuszność, odrzekł mu poczciwiec, jesteś teraz silny, masz się dobrze, trzeba pracować..... Z książeczką, którą masz, łatwo znajdziesz robotę. Nastąpiła chwila milczenia. Jack czuł się bardzo wzruszonym, a także zakłopotanym szczególniejszą uwagą, z jaką Rivals weń się wpatrywał.
— Nie masz mi nic do powiedzenia? zapytał nagle doktór.
Jack zczerwieniwszy się, zmięszany odpowiedział:
— Ależ nie, panie Rivals.
— Ach!... zdawało mi się przecież, że kiedy się kochało uczciwe dziecko, które za jedynego rodzica ma starego poczciwca dziadka, to należało do niego zwrócić się z prośbą.
Jack nie odpowiadając, ukrył twarz w dłoniach.
— Dla czegóż płaczesz? rzekł. Widzisz przecież, że sprawa twoja nie idzie tak źle, kiedy ja pierwszy ci o niej mówię.
— Ach! panie Rivals, czy to podobna? taki nędzny robotnik jak ja!
— Pracuj, ażebyś nim nie był.... można z tego wybrnąć. Jeżeli chcesz, powiem ci jak.
— Ależ to nie wszystko... to nie wszystko. Pan nie wie rzeczy najstraszniejszej. Ja jestem.... Ja jestem....
— Tak, wiem o tem, ty jesteś bękartem — odpowiedział doktór bardzo spokojnie.... No i cóż, ona także jest bękartem.... a nadto cóś smutniejszego jeszcze. Przybliż się moje dziecię i słuchaj.