Jack/Część trzecia/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Jack
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jack
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Cecylia.

— Ależ to potwarz!... Masz prawo pociągnąć do odpowiedzialności tego nikczemnego Hirscha. Jakto, przez pięć lat zostawił mnie w przekonaniu, że mój przyjaciel Jack jest złodziejem!... Ach! bestya, naumyślnie przyszedł do nas, ażeby mi to powiedzieć; mógł przyjść tak samo, ażeby temu zaprzeczyć; niewinność bowiem twoja była uznana, stwierdzona, i to stwierdzona w wyrazach jak najpochlebniejszych dla ciebie i jak najlepszych. Pokaż-że mi jeszcze twoją książeczkę.
— Oto jest panie Rivals.
— Wybornie, niepodobna lepiej wynagrodzić mimowolnej krzywdy. Dyrektor ten jest dzielnym człowiekiem. No! jestem zadowolony. Niejednokrotnie dręczyła mnie ta myśl, że wychowaniec mój stał się łotrem.... I do prawdy, gdybym cię nie spotkał wypadkowo u Archambauldów, długobym jeszcze tak myślał.
Rzeczywiście Rivals spotkał swego przyjaciela w domu gajowego.
Od dni dziesięciu, jak zamieszkiwał w Olszynach, Jack żył jak rozmyślający bramin, pogrążony w wielkiem milczeniu przyrody, używając ostatnich pięknych dni, rozkoszując się ciepłymi promieniami słońca, wychodząc z domu na to tylko, ażeby się zapuścić w żywą ciszę lasu. Drzewa obdarzały go swoimi sokami, grunt żywotnością, tak, że niekiedy, potrząsając czołem dla obudzenia myśli, zdawało mu się, iż tracił nieco ze swojej chorobliwej i więziennej brzydoty pod tem niebem łagodnem, głębokiem, czystem, którego jesienne spokojne światło pozwalało zdala widzieć olbrzymie przestrzenie.
Jedynemi istotami żywemi, z któremi zachował stosunki, byli Archambauldowie, których łączyło z nim miłe wspomnienie. Żona przypominała mu jego matkę, której tak długo a tak wiernie służyła; mąż, poczciwy olbrzym, milczący a dziki, pogrążony w pośród roślinności leśnej Faun, nawoływał w jego pamięci obrazy dawnych przechadzek, rozkosznych i wzmacniających. Między tą parą samotników przebywał powtórnie dziecięctwo swoje. Archambauldowa kupowała mu chleb i inne zapasy; a częstokroć, kiedy z lenistwa nie chciało mu się wracać do siebie, sam w popiele ich ogniska przyrządzał sobie jaką ucztę prostaczą. Siadywał wtedy na ławeczce przede drzwiami, paląc fajkę koło gwardzisty. Nie robiono mu żadnych zapytań, tylko widząc jego policzki zaczerwienione i chudość długiej figury, ojciec Arohambauld kiwał samotnie głową, tak jak to robił, gdy patrzał na swoje buki zjadane przez wołki.
Dziś Jack, przyszedłszy do swoich przyjaciół, znalazł męża w łóżku, dotkniętego gwałtownym napadem reumatyzmu, który kilka razy do roku powalał tego kolosa na ziemię, jak drzewo olbrzymie rażone piorunem. W jego wezgłowiu stał mały człowiek, ubrany w długi surdut, którego kieszenie napełnione dziennikami i książkami uderzały go po nogach, głowę miał odkrytą a całkiem siwe włosy zupełnie ujeżone. Był to Rivals.
Spotkanie z początku było kłopotliwe. Jackowi wstyd było znajdować się wobec starego doktora, którego smutne przepowiednie na myśl mu przyszły. Rivals, przypisując to zakłopotanie wspomnieniu kradzieży, zachowywał się również bardzo chłodno; ale słabość chłopca wzruszyła go ponad wszystko. Wyszli razem, rozmawiając po lesie małemi ścieżynami, i przechodząc z jednego miejsca na drugie, od szczegółów niewyraźnych do wyraźniejszych, przybyli wreszcie do granicy boru, a zarazem do zupełnego wyjaśnienia i porozumienia. Rivals tryumfował, odczytując ciągle tę stronnicę książeczki, w której dyrektor fabryki stwierdził pomyłkę oskarżenia.
— No tak, teraz kiedyś przybył już do tej okolicy, spodziewam się, że będziemy się często widywali. To rzecz nieodzowna. Posyłają cię do lasu jak konia na paszę, ale to nie wystarcza. Ty potrzebujesz starań, wielkich, mianowicie w tej porze roku, którą rozpoczynamy. Etiolles nie jest Niceją — do dyabła!.... Wiesz, jak niegdyś przyjemnie było w domu; jest on zawsze tym samym, brakuje tylko mojej biednej żony. Cztery lata temu umarła ze zmartwienia, z rozpaczy, gdyż od chwili naszego nieszczęścia, nigdy jej się nie polepszyło. Na szczęście miałem małą, która mi ją zastąpiła; bez niej nie wiem, co by się ze mną stało. Cecylia utrzymuje książki i aptekę. A toż będzie zadowolona, gdy ciebie zobaczy. No, kiedyż przyjdziesz?
Jack wahał się z odpowiedzią. Jakby zrozumiawszy myśl jego, dodał Rivals śmiejąc się.
— Wiesz, że przed małą nie potrzebujesz stawić się ze swoją książeczką, ażebyś był dobrze przyjęty.... Nigdym jej o tem nie mówił, tak samo jak i matce. Ona cię za nadto kochała; to by im za wiele przykrości zrobiło.... Pomiędzy wami niebyło nigdy nawet cienia złego uczucia.... Możesz więc przyjść bez obawy. No, zbyt zimno teraz, ażebyś dzisiaj przyszedł do nas na obiad; mogłoby ci szkodzić, ale jutro rano liczę na ciebie przy śniadaniu. Zawsze tak jak za dawnych czasów. Śniadamy w południe albo o drugiej godzinie, albo o trzeciej, stosownie do wizyt. A nawet gorzej niż dawniej, gdyż mój rumak przeklęty na starość stał się leniwym i większym maniakiem.... Codziennie mamy ze sobą historye.... Otóż jesteś już u siebie.... Wejdź prędko.... jutro bez zawodu. Nie bądź opieszały, bo przyjdę po ciebie.
Zamykając bramę, całkowicie pnącemi roślinami pokrytą, Jack doświadczył szczególnego wrażenia. Zdawało mu się, że powracał z jednej z owych przejażdżek kabryoletem, siedząc pomiędzy doktorem i swoją małą przyjaciółką, że miał znaleźć matkę, przygotowującą nakrycie wraz z żoną starego gwardzisty, podczas gdy On pracował na wieżyczce. Złudzenie to uzupełniał jeszcze biust Argentona, którego nie zabrano do Paryża, jako zanadto niewygodny, a który ciągle jeszcze dominował nad trawnikiem, zardzewiały, smutny, przeprowadzając swój cień ruchomy w koło siebie jak skazówka kompasu. Wieczór przepędził siedząc w kominku przed ogniem, gdyż był zziębnięty. I tak samo jak dawniej, kiedy powracał ze swoich wycieczek na wieś, przyniesione wspomnienia nie dawały mu uczuć ciężaru smutku i tyranii, które ciążyły nad całym domem, tak samo i tego wieczoru spotkanie z Rivalem, imię Cecylii kilkakrotnie wymówione napełniły serce jego błogością od dawna nieznaną, zaludniły jego samotność ukochanemi widziadłami, szczęśliwemi wizyami, które mu towarzyszyły i we śnie nawet. Nazajutrz w południe zadzwonił w drzwi Rivala.
Jak poczciwiec powiedział, nic się nie zmieniło w domu, ciągle jeszcze nieskończonym, z markizą codziennie coraz więcej rdzewiejącą, a ciągle oczekującą oszklenia.
— Pan nie wrócił.... panienka jest w aptece — powiedziała Jackowi maleńka służąca, która przyszła mu otworzyć i która zastąpiła starą i wierną bonę. Piesek, szczekający w niszy na miejscu dawnego Temewa, dowodził również na swój sposób, że rzeczy trwają dłużej niż istoty do jakiegokolwiek zresztą należące gatunku.
Jack poszedł do apteki, do tego wielkiego pokoju, w którym niegdyś tak często się bawił. Zastukał mocno, chcąc co prędzej zobaczyć swoją przyjaciółkę, ciągle jeszcze dziecko w jego wyobrażeniu, której serdeczna, nadana przez doktora nazwa „małej”, przedstawiała mu ją w postaci siedmioletniej dziewczynki.
— Wejdź pan, panie Jack.
Zamiast wejść, Jack zaczął drżyć z jakiejś dziwnej obawy i wzruszenia.
— Wejdź pan, powtórzył ten sam głos, głos Cecylii donośny i dźwięczny, bogatszy, powolniejszy, głębszy niż niegdyś.
Nagle drzwi się otworzyły, a Jack olśniony światłem pytał sam siebie, czy to nie jest rozkoszne widziadło młodej dziewczyny, stojące na progu, odbijającej promienie swoją jasną suknią, swojemi połyskującemi włosami, które się zwieszały nad czołem, o tyle łagodnem o ile dumnem. Ach! jakżeby on był przerażony, gdyby oczy tej pięknej kobiety, oczy odznaczające się delikatną i miłą szarością, nie powiedziały mu były wesoło, naiwnie: „Dzień dobry Jack; to ja, Cecylia.... nie lękaj się” — gdyby rączka, pozostająca w jego ręce, nie przypomniała była owego miłego ciepła, które przeniknęło mu do serca w dzień piętnastego sierpnia.
— Życie ciężkie było dla ciebie, panie Jack, tak mi dziadek powiedział. (Patrzyła na niego wielce wzruszona). I ja również wiele miałam zmartwień.... Mama mi umarła.... Ona tak cię kochała. Nieraz o tobie rozmawiałyśmy.
Rozmowę podtrzymywała tylko Cecylia. On siedząc naprzeciw wpatrywał się w nią. Ona była dorosła, miła we wszystkich ruchach i bardzo prosta. W tej chwili, oparta o stare biórko, na którem pani Rivals pisywała niegdyś, nachylała z lekka głowę, mówiąc do swego starego przyjaciela, jak jaskółka szczebiocząca na brzegu dachu. Jack przypominał sobie swoją matkę również bardzo piękną, którą z całego serca podziwiał; ale w Cecylii odkrywał jakąś woń nieokreśloną, jakiś zapach boskiej wiosny, coś zdrowego, ożywiającego i czystego, przyczem wdzięki Karoliny, jej śmiech wesoły, jej giesta szorstkie bardzo by raziły.
Nagle, gdy tak w ekstazie znajdował się przed nią, wzrok jego zniżając się padł na jedną z rąk, położoną płasko na spodniach z tą niezgrabnością, jaką członki robotników przyjmują w czasie spoczynku. Ta ręka czarna, czarna nie do wymycia, poprzecinana bruzdami z zadrapania lub zarżnięcia się, zakończona obdartemi paznogciami, stwardniała i zgrubiała w zetknięciu z żelazem i ogniem, ręka ta wydała mu się potworną. Wstydził się jej, nie wiedział gdzie schować. Wreszcie uwolnił się od niej i schował do kieszeni. Ale nie na tem był koniec. Nagle wszystkie niedostatki jego osoby ukazały mu się w jasnem przezroczystem świetle. Widział siebie, jak siedzi na krześle z nogami rozkraczonemi, śmiesznie ubrany, w spodniach od pracy, w starej kamizelce Argentona, zbyt krótkiej na niego. (Za krótki ubiór był dla niego przeznaczeniem).
Cóż ona o nim myśli? jakże musi być dobra i pobłażliwa, kiedy się głośno, bez ceremonii nie śmieje z niego; ona przecież umie się śmiać na przekór swej minie poważnej; jakże zgadnąć można było, że po brzegach jej noska tak poprawnego ukrywa się takie mnóstwo figlarnych minek, tak samo jak w kątach jej ust różowych trochę za silnych a subtelnie zaokrąglonych.
Do tego zakłopotania fizycznego, którego Jack doświadczał, przyłączyło się jeszcze moralne. Ażeby do reszty go zmięszać, przyszły mu na pamięć wszystkie jego hulanki, wszystkie orgie, jak gdyby te klitki, w których się po wszystkich czterech kątach świata tułał, odcisnęły na nim swoją brzydotę, jak gdyby to się dawało widzieć i jak gdyby ona mianowicie to widziała. Zmarszczka smutku, która przerzynała to gładkie młode czoło, współczucie, jakie w jej oczach widział, wszystko to mówiło mu, że ona rozumiała wstrętność jego osoby i sprawiało mu boleść ze wstydem.
Święty wstydy błogosławiona boleść! Dusza jego budziła się pełna zamięszania i skąpana we łzach. Ale on nie zdawał sobie z tego sprawy. Gniewał się na siebie, że przyszedł i chciał już uciec, zeskoczyć ze schodów i schronić się do Olszyn, ażeby tam zamknąć się na trzy spusty i rzuciwszy klucz do studni, nie mieć pokusy do wyjścia.
Na szczęście ludzie przyszli do apteki, kiedy Cecylia, krzątając się około szalek mosiężnych, ważąc, numerując pakieciki, przepisywała recepty, jak to robiła jej babka; Jack nie czuł już ciężaru uwagi młodej dziewczyny na swoją smutną osobę.
Wtedy mógł ją tylko podziwiać.
Rzeczywiście była ona godną podziwu ze słodyczy, z cierpliwości, jaką okazywała względem tych biednych chłopek, gadatliwych a głupich, których długie wyjaśnienia rozpoczynały się ciągle a nie nużyły jej wcale. Umiała ona dodać odwagi uśmiechem, dobrą radą, spokojnem przenoszeniem się na poziom tych ludzi, do których mówiła, okazywaniem względem nich całego wdzięku swego umysłu. W tej chwili miała do czynienia z jedną starą znajomą Jacka, z ową żoną pokątnego myśliwca, matką Salé, która przejmowała go takim strachem, kiedy był mały. Zgięta we dwoje, jak prawie wszystkie wieśniaczki, których ziemia pociąga ku sobie w skutek ich pracy codziennej, z ciałem popękanem od słońca, zakurzona i wyschnięta, Salé miała jeszcze odrobinę życia W oczach nieufnych, czarnych jak węgiel, wsuniętych pod powiekę jak drapieżne zwierzęta w głąb swej nory. Mówiła ona o biednym człowieku, chorym od kilku miesięcy, niepracującym, niezarabiająoym nic, a który jednakże nie mógł się zdecydować zostać łotrem. Mówiła o rzeczach okropnych, koloryzując je sobie właściwemi wyrażeniami i patrząc prosto w twarz młodej dziewczyny, jakby ją bawiło jej zakłopotanie. Dwa czy trzy razy brała chęć Jacka wyrzucić za drzwi ten potwór w łachmanach. Ale się powstrzymał, widząc jak Cecylia zachowywała spokojność — wobec tego napastniczego grubiaństwa, spokojność wytrwałą i pewną siebie, o którą najwyszukańsza złośliwość łamie sobie zęby, myśląc, że ugryzła. Dostawszy lekarstwo, chłopka wyszła, oddając wszystkie możliwe ukłony i wypowiadając błogosławieństwa z udaną pokorą. Przechodząc koło Jacka odwróciła się, poznała go.
— Patrzaj go, malec z Olszyn, powiedziała głośno do Cecylii, która ją odprowadzała. Boże łaskawy, jakże on zmięty! powiedz sama panno Cecylio, czyż nie warto oderznąć języka tym, którzy kiedyś mówili, że pan Rivals hodował sobie młodego Argentona, ażeby go później z panienką ożenić. Na pewniaka teraz byś go już nie chciała.... Przedziwna rzecz, jakto życie ludzi zmienia.
Odeszła, śmiejąc się do rozpuku.
Jack uczuł, że blednieje. Ach! stara łajdaczka dała mu się ona teraz we znaki, jak to kiedyś groziła. Chciała go podciąć sierpem, tem narzędziem z zakrzywionem ostrzem; rana teraz zadana sięgnęła głęboko, bardzo głęboko i trudna do wyleczenia. Ale nie tylko sam Jack był dotknięty; znam kogoś, który udawał, że pisze w wielkiej książce i pisał w poprzek, z głową pochyloną i z rumieńcem wielkiego wzruszenia!
— Katarzyno, prędko zupę i dobrego wina, dobrego koniaku i wszystkiego co potrzeba.
Tak wołał doktór, który wrócił a widząc Jacka i Cecylię zakłopotanych i milczących, wybuchnął śmiechem radosnym.
— Jakto, tyle tylko macie sobie do opowiadania, po siedmiu latach rozłąki, podczas których nie widzieliście się z sobą? No, prędzej do stołu, to humor poprawi biednemu chłopcu.
Śniadanie nie poprawiło humoru Jackowi, owszem przeciwnie zdwoiło jego pomięszanie. Wobec Cecylii nie umiał jeść, drżał na myśl, że zdradzić się może z karczemnymi nałogami. Przy stole Argentona złe zachowanie się, jakiego nabrał podczas życia rzemieślniczego, nie kłopotało go wcale. Tutaj czuł się śmiesznym, nie na miejscu, a szczególnie nieszczęśliwe ręce sprawiały mu okropne męczarnie. Jeszcze ta, która trzymała widelec, mogła ujść, była zajęta, ale co zrobić z drugą? Na białym obrusie wszystkie jej skaleczenia odbijały się w sposób przerażający. Zrozpaczony zwiesił ją wzdłuż siebie, co mu nadawało postawę mańkuta. Uprzejmość Cecylii powiększała tylko jego lękliwość. Spostrzegła to i odtąd patrzyła nań jedynie ukradkiem aż do końca śniadania, które im się nieskończonem wydało.
Nakoniec Katarzyna przyszła zabrać deser i postawiła przed młodą dziewczyną gorącą wodę, cukier i butelkę o długiej szyi ze starą wódką. Odkąd babka umarła, Cecylia przyprawiała grok doktorowi, a poczciwiec nic na tej zamianie nie zyskał, gdyż Cecylia, bojąc się, ażeby grok nie był zbyt mocny, zaczęła przyprawiać taki roztwór farmaceutyczny, w którym doza alkoholu zmniejszała się z dnia na dzień, jak zauważał melancholijnie Rivals. Podawszy dziadkowi szklankę groku, młode dziewczę zwróciło się do swego gościa.
— Czy pan pijesz wódkę, panie Jack?
Doktór zaczął się śmiać.
— Czy on pije, on, palacz! dziwna jest ta moja wnuczka.... A więc ty nie wiesz, że oni z tego żyją, ci biedacy..... Ależ na pokładzie Bayonnaise mieliśmy takiego, co rozbijał beczułki z czystym alkoholem i wszystko, co w nich było, wypijał na jednem posiedzeniu..... Możesz mu zrobić grok ognisty, a nie będzie za nadto.
Ona patrzała na niego z miną bardzo łagodną, ale i bardzo smutną:
— Czy pan chcesz?
— Nie, dziękuję pani..... powiedział po cichu prawie zawstydzony.
A jeżeli zrobił małe wysilenie, ażeby odsunąć od siebie szklankę, został dobrze wynagrodzony przez jedno z tych podziękowań, jakie niektóre kobiety umią wyrazić nie mówiąc ani słowa, a jakie rozumią ci tylko, pod czyim adresem wysłane.
— No, to jeszcze jedno nawrócenie!.... powiedział poczciwy doktór, pochłaniając swój grok z komicznym grymasem. Albowiem co się jego tyczy, to on był nawrócony tylko w połowie, jak dzicy, którzy dla tego tylko zgadzają się wierzyć w Boga, ażeby dogodzić missyonarzowi.
Chłopi Etiolles pracujący na polu, którzy widzieli, jak Jack wyszedł od Rivalów dnia tego po południu i wielkiemi krokami udał się w drogę, mogli myśleć, że oszalał, albo też, że śniadanie doktora zbyt obficie mózg mu przewróciło. Giestykulował, mówił sam do siebie, groził pięścią widnokręgowi, a tak był poruszony i rozgniewany, że niepodobna było tego się domyślać po jego zwykłej ospałości.
— Rzemieślnik!....mówił sam do siebie drżąc... Rzemieślnik! Zostałem nim na całe życie. Argenton ma słuszność. Muszę przestawać z równymi sobie, muszę żyć i umierać z nimi a przedewszystkiem nie starać się nigdy wznieść wyżej. To zbyt wiele boleści przyczynia.
Od dawna nie czuł się tak nerwowym, tak pełnym życia, uczucia nowe, nieznane tłoczyły się do jego serca; a wgłębi każdego z nich, jak gwiazda odbijająca się w tysiącach kropli płynącej wody, promieniał obraz Cecylii. Jakiż to wspaniały wdzięk, jaka piękność, jaka czystość! I pomyśleć tu, że gdyby zamiast zrobić go rzemieślnikiem, rzucić do wspólnego dołu, wychowano go i wykształcono; mógłby się stać człowiekiem godnym tej dziewczyny, mógłby pojąć ją za żonę, mógłby posiadać ten skarb na swoją własność. Ach! Boże.... wydał on ten krzyk zrozpaczonego gniewu, jakim wybucha rozbitek, walczący na próżno z tonią i widzący na kilkanaście kroków od siebie wioskę potokami słońca zalaną, na którem suszą się płótna wyciągnięte.
W tej chwili, kiedy skręcał na drogę do Olszyn, spotkał się twarzą w twarz z matką Salé, niosącą wiązkę drzew. Stara spojrzała na niego z tym złośliwym uśmiechem, z jakim rano mówiła te słowa: „Z pewnością teraz byś go nie chciała”. Wobec tego uśmiechu Jack zawrzał, a cała jego wściekłość, z którą nie wiedział co począć, bo gdyby ją w prostym zwrócił kierunku, musiałby dotknąć kogoś drugiego, istotę słabą i delikatną, która jedynie odpowiedzialną była za to nieszczęście — otóż wściekłość jego cała zwróciła się przeciwko okropnej babie.
— Ach! żmijo pomyślał sobie, teraz ja ci wyrwę twoje żądło.
Miał postawę tak straszną, że Salé, widząc go nadchodzącego ku sobie, zlękła się, rzuciła swój ciężar i puściła się do boru z szybkością starej kozy. Był to odwet za łowy z dawnych czasów. Ścigał ją chwil kilka, potem zatrzymał się nagle.
— Waryat jestem..... Kobieta ta powiedziała mi, bądź co bądź, wielką prawdę.... Cecylia nie chciałaby mnie teraz.
Dnia tego nie jadł obiadu; nie rozniecił ognia, lampy nie zapalił. Siedząc w kącie jadalni, jedynego pokoju, który zamieszkiwał i w którym zgromadził kilka sprzętów, rozproszonych po całym domu, z oczami zwróconemi na oszklone drzwi, po za któremi lekka mgła pięknej nocy jesiennej bielała się pod działaniem niewidzialnego pochodu księżyca, myślał sobie: „Cecylia jużby mnie nie chciała”.
To jedno zapełniło cały czas jego dumania.
Ona by go nie chciała. Rzeczywiście wszystko ich oddzielało. Naprzód on był rzemieślnikiem, a potem.... Okropny wyraz pojawił się na jego ustach: „bękart”.... Myślał o tem pierwszy raz w życiu. W dzieciństwie rzeczy te są prawie obojętne, jeśli w otoczeniu nic ich nie przypomina w sposób obrażający; a Jack żył w świecie bardzo mało skrupulatnym, przeszedłszy przez towarzystwo Chybionych do tej klasy robotniczej, w której wszystkie błędy mają swoją wymówkę, w nędzy w której rodziny przysposobione są liczniejsze niż gdzieindziej. Nigdy nie słysząc o ojcu swoim, nigdy się o niego nie troskał; zaledwie uczuwał brak tego przywiązania, tak jak głuchoniemy nie może sobie zdać sprawy ze zmysłów, których mu nie dostaje, nie znając ani zakresu ich użyteczności, ani rozkoszy, jaką one sprawiają.
Teraz kwestya urodzenia zajmowała go więcej niż cokolwiek innego. Kiedy Karolina powiedziała mu imię jego ojca, pozostał najzupełniej spokojnym wobec tego zadziwiającego odkrycia; ale w chwili obecnej chciałby był wypytać się, wyrwać z niej szczegóły wyznania, ażeby sobie dorobić obraz tego nieznanego ojca. Markiz de l’Epan!.... Byłże istotnie markizem? Czy to tam nie było nowej fantazyi tego biednego mózgu, który zawsze marzył o tytułach i o szlachectwach? I czy także na prawdę on umarł? Czy matka nie powiedziała mu tego, ażeby uniknąć opowiadania o jakiemś zerwaniu, opuszczeniu, za któreby się musiała przed nim rumienić? A gdyby pomimo to żył jeszcze ten ojciec, gdyby był dosyć wspaniałomyślnym dla naprawienia błędu, nadania nazwiska swemu synowi!....
„Jack Markiz de l’Epan!”
Frazes ten powtarzał sam sobie, jak gdyby ten tytuł zbliżał go do Cecylii. Biedne dziecko nie wiedziało, że wszystkie próżności tego świata dla wzruszenia prawdziwego serca kobiecego nie mają tego znaczenia, co litość, która je otwiera dla wszystkich innych uczuć.
„Napiszę do matki” — pomyślał sobie. Ale to, o co miał się zapytać, było tak delikatne, tak skomplikowane, tak trudne do powiedzenia, że postanowił udać się do Karoliny i mieć z nią jedną z tych rozmów, w których oczy dopomagają wyrazom, w których domyślne wyznania tłomaczą się nieraz milczeniem, od słów częstokroć wymowniejszem. Na nieszczęście nie miał dość pieniędzy, ażeby pojechać koleją. Matka miała mu je przysłać; ale pewnie zapomniała.
„Ba, pomyślał, odbyłem tę drogę piechotą, kiedym miał lat jedynaście. Mogę ją odbyć i teraz, chociaż jestem trochę słaby.”
Istotnie nazajutrz odbył on tę straszną drogę, a chociaż mu się wydała mniej długą i mniej przerażającą, zauważył przecież, że była przykrzejszą. Nieraz doznajemy tego wrażenia, że rozczarowywamy się ze wspomnień dziecięcych, porównywając je z tym wiekiem, w którym się rozumuje, i wszystko sądzi. Możnaby powiedzieć, że w oczach dziecka jest jakaś materya upiękniająca, która trwa tak długo jak nieświadomość pierwszych spojrzeń; w miarę wzrostu wszystko, co ono podziwiało, powleka się barwą ponurą. Poeci są to ludzie, którzy zachowali swoje życzenia dziecięce.
Jack zobaczył miejsce, w którym spał niegdyś, małą kratę w Villeneuve-Saint-Georges, gdzie się zatrzymał, ażeby przekonać policyanta, że jego matka tu mieszkała, stos kamieni wzdłuż rowu, który nabawił go takiego strachu, i tę karczmę obrzydliwą, która tylokrotnie w jego snach się pojawiała!..... Niestety, co się tyczy nor widział on wiele innych, gorszych! Postacie robotników, i celników, które go niegdyś tak przeraziły, niezadziwiały go już teraz; ocierając się o nich, pomyślał sobie, że gdyby Jack z czasów jego młodości, wychodząc nagle z po za kurzu drożnego swoim chwiejnym i pospiesznym krokiem dezertera szkolnego, spotkał był Jacka teraz uciekającego, toby się może przestraszył daleko więcej niż jakiegokolwiek ponurego widziadła. Przybył do Paryża około pierwszej po południu podczas deszczu drobnego i chłodnego; a ciągnąc dalej porównanie pomiędzy dawnemi wspomnieniami a chwilą obecną, przypomniał sobie i świt wspaniały i piękne niebo majowe, w otoczeniu którego przy końcu pierwszej podróży ukazała mu się matka, jak otoczony chwałą archanioł, co światłością swoją rozprasza pułki duchów nocnych. Zamiast małej willi Olszyn, gdzie jego Ida śpiewała pośród kwiatów, pod portykiem jaskiniowym Przeglądu przyszłych pokoleń ukazał mu się Argenton w towarzystwie Moronvala, obarczonego korektami wraz ze szwadronem Chybionych, i w kilku zamienionych wyrazach wyczerpywał jakąś świeżą rozprawę.
— Patrzajcie! ot i Jack, — powiedział mulat.
Poeta zadrżał, podniósł głowę. Widząc tych dwóch ludzi przed sobą, jednego ubranego starannie, w rękawiczkach, błyszczącego, wracającego od stołu, a drugiego wychudzonego, w starej aksamitnej zbyt krótkiej kamizelce, która świeciła się od zużycia i wody, nigdyby nie można pomyśleć, że pomiędzy nimi mógł istnieć jakikolwiek stosunek. I to właśnie stanowi odrębną fizyognomię tych rodzin przemytniczych, jest to ta skaza, po której się poznaje przypadkowość tych połączeń, gdzie ojciec jest stolarzem, córka hrabiną, a brat fryzyerem na jakiemś przedmieściu.
Jack wyciągnął rękę do Argentona, który podał mu niedbale jeden palec i zapytał, czy dom w Olszynach wynajęty?
— Jakto, wynajęty?.... powiedział Jack, nie rozumiejąc.
— Ależ tak... Widząc cię tutaj, cóż innego przyjść by mi mogło do głowy, jeżeli nie to, że dom najęty i ty musiałeś wrócić.
— Nie, odpowiedział Jack zmięszany, odkąd tam jestem, nikt się nawet nie pokazał.
— A zatem pocóż tu przyszedłeś?
— Przyszedłem do matki.
— Taką fantazyę to rozumiem. Na nieszczęście w podróży są wydatki.
— Przyszedłem pieszo.... odparł Jack po prostu z miną pewną siebie i ze spokojną dumą, o którą go nie posądzano.
— A!.... wykrzyknął Argenton.
Namyślał się chwilkę, ażeby się odciąć za ten frazes:
— Widzę z przyjemnością, że twoje nogi są w lepszym stanie niż ręce.
— Otóż to okrutne słowo.... zaśmiał się murzyn.
Poeta uśmiechnął się skromnie, i zadowolony z siebie odszedł w towarzystwie usłużnej eskorty, idącej do niego wzdłuż wybrzeży.
Przed tygodniem jeszcze okrutne słowa Argentona ześliznęłyby się po zezwierzęconym Jacku, ale od wczoraj był on już innym. Kilka godzin wystarczyło, ażeby go zrobić dumnym i obraźliwym tak dalece, że po otrzymanej obrazie chciał się wrócić pieszo tam, zkąd przyszedł, nie widząc się z matką; ale miał z nią pomówić i to pomówić na seryo. Wszedł więc.
Mieszkanie było całe w ruchu; Jack zobaczył tapicerów, oklejających pokoje, wstawiających ławki, jakby dla rozdawania nagród. Tego dnia właśnie wydawano wielki wieczór literacki, na który wszyscy przedstawiciele sztuki mieli się zgromadzić, i to było przyczyną, dla czego Argenton był tak wściekły, zobaczywszy syna Karoliny. Karolina również zachwycona nie była. Ujrzawszy go, przerwała zajęcie jako pani domu, przekształcająca mieszkanie, stwarzająca saloniki, buduary, pokoje do palenia, wszędzie — nawet w alkowach i garderobach.
— Jakto? to ty mój biedny Jacku? Założyłabym się, że przychodzisz po pieniądze... Musiało ci się zdawać, żem o tobie zapomniała. Otóż powiem ci prawdę: miałam to zlecić panu Hirschowi, który ma się udać do Olszyn za dwa lub trzy dni dla zrobienia kilku ciekawych doświadczeń z perfumami Jest to nowo wynaleziony przez niego środek podług przepisu jakiejś perskiej książki..... Zobaczysz, jaka to zadziwiająca rzecz!
Rozmawiali tak półgłosem stojąc śród robotników, którzy chodzili tam i sam, przybijali gwoździe, posuwali meble.
— Chciałbym z mamą pomówić, bardzo poważnie — powiedział Jack.
— Ach! mój Boże, cóż takiego się stało?... Ty wiesz, że powaga niebyła nigdy moją mocną stroną. A dziś widzisz zamięszanie z powodu tego wielkiego wieczoru.... Ach! będzie pyszny. Posłaliśmy pięćset zaproszeń.... Nie mówię ci, żebyś został, bo rozumiesz.... Naprzód to by cię nie zabawiło.... Ale kiedy chcesz koniecznie mówić ze mną, chodź tedy na taras.... Kazałam urządzić werendę dla palących, zobaczysz jak to wygodnie.
Przyprowadziła go pod werendę z sufitem cynkowym, pokrytym owilichem w paski, przyozdobionym w dywan i żardynierkę, który jednak wydawał się dosyć smutnym w dzień biały, przy niemiłem spadaniu kropel deszczu i wśród widnokręgu brzegów Sekwany, mgłą napełnionego.
Jack czuł się zmięszanym.... Myślał sobie: „Lepiej było napisać....” Nie wiedział od czego zacząć.
— No i cóż? powiedziała Karolina, podparłszy ręką podbródek w pięknej pozie kobiety słuchającej.
Wahał się jeszcze przez chwilę, jak się wahamy, kładąc ciężar zbyt wielki na delikatnej etażerce, gdyż to, co miał jej powiedzieć, wydawało mu się za ciężkiem w stosunku do tej leciutkiej głowy, która się ku niemu pochylała.
— Obciąłbym.... pomówić o moim ojcu.
Ona miała już na końcu ust: „co za myśl!” a jeżeli tego nie wymówiła, pomięszany wyraz jej twarzy, na której malowało się zdziwienie, znudzenie, obawa, powiedział to za nią.
— Jest to przedmiot bardzo smutny dla nas obojga, moje biedne dziecko; ale cóż, jakkolwiek on jest przykrym, pojmuję twoją ciekawość i jestem gotowa uczynić jej zadość.... Zresztą, dodała uroczyście, miałam zamiar odkryć ci tajemnicę, twego urodzenia.
Tym razem na niego przyszła kolej popatrzeć na nią w zdumieniu.
A więc ona nie pamiętała, że trzy miesiące temu już mu zrobiła to odkrycie. Jednakże nie protestował przeciwko zapomnieniu. Zyskiwał na tem, bo mógł porównać to, co mu teraz powie, z tem, co mu dawniej powiedziała. On ją znał tak wybornie!
— Czy to prawda, że mój ojciec był szlachcicem? zapytał.
— Ależ najszlachetniejszym, moje dziecko.
— Markizem?
— Nie, baronem tylko.
— Mnie się zdawało..... powiedziałaś mi.....
— Nie, nie, to Bulacowie starszej linii byli markizami.
— A więc on był spokrewniony z Bulacami?....
— Rozumie się..., on był naczelnikiem linii młodszej.
— A więc mój ojciec.... nazywał się?
— Baron de Bulac, porucznik marynarki.
Gdyby balkon był się zwalił, pociągając za sobą werandę ze wszystkiem, co na niej było, Jack nie uczułby straszniejszego wstrząśnienia w całej swojej istocie. A jednak miał jeszcze odwagę zapytać:
— Czy dawno już umarł?
— O! tak, bardzo dawno.... odpowiedziała Karolina, i zrobiła giest wymowny, ażeby odsunąć daleko w przeszłość osobistość, która się dla niej już zagadkową stała.
Ojciec jego umarł; to było prawdopodobieństwem. Teraz czy to był de Bulac lub też d’Epan? Czy matka jego skłamała teraz czy wprzódy? A zresztą, może ona wcale nie skłamała; może sama o tem nie wie.
Co za wstyd!
Jakżeż złą masz minę, mój Jacku, powiedziała Karolina, przerywając sobie długie opowiadanie romantyczne, w które się zamaszyście zapuściła, w skutek wzmianki o swoim poruczniku marynarki — ręce twoje są zimne jak lód. Źle zrobiłam, że cię przyprowadziłam na ten balkon.
— To nic, powiedział Jack z wysiłkiem, to przejdzie w drodze.
— Jakto! odchodzisz już?
— Tak, rzeczywiście masz racyę, że chcesz wrócić wcześniej.... Przy tej niepogodzie.... No uściskaj mnie.
Uściskała go bardzo czule, dała mu swoją zarzutkę, podniosła mu kołnierz od kamizelki, włożyła mu trochę pieniędzy do kieszeni. Zdawało się jej, że chmura smutku, rozpostarta na jego twarzy, była spowodowana widokiem przygotowanej uczty, na której on nie mógł być obecnym; to też było jej pilno, ażeby sobie odszedł, a kiedy jej bona przyszła powiedzieć: „ Pani jest fryzyer” — skorzystał z tego:
— Widzisz moje dziecko, muszę cię opuścić.... Miej o sobie staranie.... pisuj częściej....
On schodził powoli, opierając się o poręcz, w głowie mu się przewracało.
O! nie, to nie ich uczta wieczorna ściskała mu serce, ale myśl o tych innych ucztach, na które on nigdy w życiu nie był zaproszony — o uczcie dzieci, które mają ojca i matkę do kochania, do szanowania i uczcie innych, którzy mają własne nazwisko, ognisko, swoją rodzinę. Znał on jeszcze inną ucztę, z której go los wykluczał bez litości ucztę miłości, szczęśliwej, łączącej nas na zawsze z czemś pięknem, szlachetnem uczciwem. On nigdy na tej uczcie nie będzie! I nieszczęśliwy rozpaczał, nie spostrzegając, że żałować tych wszystkich rozkoszy szczęścia, znaczyło być ich godnym i że już zostawił za sobą dawną swoją odrętwiałość, która ustąpiła miejsca jasnemu poglądowi na swoje smutne przeznaczenie i wreszcie, że ten pogląd jedynie mógł mu dać siłę do zwalczenia losu.
Pogrążony w tych myślach posępnych, zbliżał się do rogatki Lyońskiej, do tych biednych dzielnic, w których błoto wydaje się gęściejsze, mgła cięższa, ponieważ domy są tam ciasne, rynsztoki zapchane, a nędza ludzka zwiększa i wyolbrzymia wszystkie smutki natury. Była to godzina wyjścia z fabryk. Naród ogorzały, zmęczony potok ludzki, porywający z sobą mnóstwo zniechęceń i boleści, rozlewał się po trotuarach i szosie w kierunku winiarni, w kierunku tych klitek rogatkowych, z których niejedna wzywa swym szyldem: „Na pocieszenie” — jak gdyby pijaństwo i zapomnienie było jedyną ucieczką dla nieszczęśliwych. Jack złamany, wskróś przejęty zimnem, czując, że widnokrąg jego życia jest tak samo hermetycznie przed nim zamknięty, jak tego jesiennego, dżdżystego wieczoru, zrobił nagle giest i wydał krzyk rozpaczy.
— Oni mają słuszność do dyabła!... Trzeba pić!...
I przestępując jeden z progów zbrudzonych przez noclegi obrzydliwe lub bójki mordercze pijaków, dawny palacz kazał sobie podać podwójną miarkę witryolu[1]. Ale w chwili właśnie, kiedy miał ponieść do ust szklankę, pośród tłumu zmięszanego, wrzaskliwego, po przez dymy fajczane, po przez ciężkie powietrze, wytwarzane oddechami pijanych, pośród bluz zmoczonych deszczem, wydawało mu się, że widzi przed sobą jakiś uśmiech niebiański i że jakiś głos głęboki a łagodny szeptał mu do ucha:
— Czy pan pijesz wódkę, panie Jack?
— Nie doprawdy, on już nie pije, on nigdy pić nie będzie. Wyszedł z karczmy szybko, pozostawiwszy swą szklankę pełną na szynkwasie, na którym pieniądze żywo przezeń rzucone odbiły się dźwięcznie przed ogółem zdziwionym.




  1. Takie nazwisko daje lud paryzki wódce, wino nazywa się pichenet.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.