Jack/Część trzecia/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jack |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Jack |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było to rankiem, w lecie, w Menimontante, w mieszkanku przy ulicy Panoyaux. Kramarz i jego towarzysz już wstali, chociaż ledwie co świt się zrobił. Jeden chodzi tam i sam, kulejąc i robiąc jaknajmniej hałasu, ustawia, zamiata, czyści trzewiki; cud to prawdziwy, jak ta istota z pozoru ciężka, jest zręczna, lekka, uważna, ażeby nie przeszkodzić swemu dzielnemu towarzyszowi, siedzącemu przy otwartym oknie, pod niebem porannem czerwca, pod niebem odznaczającem się delikatnym błękitem, nakrapianym różowemi plamami, o ile niebo to widzieć można było na przedmiejskiem podwórzu z pośród tysiąca kominów. Ile razy Jack odrywał oczy od książki, spostrzegał przed sobą dach cynkowy wielkiej metalurgicznej fabryki. Kiedy słońce wejdzie staje się on strasznem zwierciadłem, odbijającem światło w sposób nieznośny. W tej chwili świt odbłyska na nim zarysami niepewnymi i łagodnymi tak dalece, że wysoki komin, wznoszący się ze środka budynku, umocowany długiemi linami, przywiązanemi do sąsiedzkich dachów, wydaje się masztem jakiegoś statku, płynącego po wodzie błyszczącej i ciężkiej. Na dole pieją koguty, w swych kojcach, które przedmiejscy handlarze ustawiają w kącie szop ogrodów. Do piątej godziny nie słychać innego hałasu; nagle rozlega się krzyk:
— Pani Jakubowo, pani Mateuszowo, chleb!
To sąsiadka Jacka rozpoczyna swe kursa, mając fartuch napełniony pieczywem rozmaitej wielkości, pachnącem jeszcze ciepłem, przechodzi przez korytarze, schody i w kącie drzwi, w którym są zawieszone flaszki na mleko, kładzie chleb, wołając po imieniu swoje kundmanki, którym służy za budzicielkę, gdyż zawsze wstaje pierwsza na przedmieściu.
— Chleb!
Jest to krzyk życia, wezwanie wymowne i potężne. To posiłek dzienny, chleb trudny do zarobienia, który czyni dom wesołym a stół ożywionym. Potrzeba go do sakw ojca, do szkolnego koszyczka dziecka, do kawy rannej i do zupy wieczornej.
— Chleb! Chleb!
Karby na drzewie skrzypią pod długim nożem roznosicielki. Jeszcze jeden karb, jeszcze jeden dług, a dni pracy dobrze zostaną użyte, zanim się ukończą. Mniejsza oto! Żadna chwila w dniu nie dostarczy takiego wrażenia, jak ta. Jest to przebudzenie wraz z apetytem, instynktem zwierzęcym, gęba otwiera się w tejże chwili co i oczy. To też na wezwanie pani Weber, która to wchodzi, to schodzi, którą można śledzić po wszystkich piętrach, dom się budzi, drzwi się otwierają, wesołe stukania rozbrzmiewają, po schodach, dzieci wydają okrzyki tryumfu i wracają niosąc w ręku bochenki większe od siebie, z tym ruchem Harpagona ściskającego swoją szkatułę, jaki zauważycie u wszystkich biedaków, wychodzących od piekarza, a który daje wysokie wyobrażenie o tem, co to jest chleb.
Wkrótce wszyscy są już na nogach. Przed Jackiem z drugiej strony fabryki otwierają się okna, niezliczone okna, wszystkie te, w których on nocą widzi światło, a które w tej chwili pozwalają mu widzieć tajemnice ich pracowitego ubóstwa. Przy jednem siada właśnie smutna kobieta, pracująca przy maszynie do szycia, z pomocą swojej córeczki, która podaje jej kawałki materyi. Przy drugiem młoda dziewczyna, już uczesana, bezwątpienia jakaś pracownica z magazynu, schyla się ażeby ukroić chleba na skromne swe śniadanie, obawiając się okruszynami zabrudzić pokoju zamiecionego o świcie. Dalej jest rama poddasza, na której buja się małe zwierciadełko zawieszone, a które zaraz po wschodzie słońca zasłania się czerwoną firanką, z powodu okropnego odbijania się światła od cynku. Wszystkie te mieszkania ubogich otwierają się na odwrotną stronę ogromnego domu, na tę stronę, ku której zwracają się piętra, spływają zlewy, biegną wężykowato szczeliny budowy i lufty kominów. Czarno tu i brzydko. Ale student nie smuci się tem. Jedna tylko rzecz go obchodzi, mianowicie słyszy głos jakiejś staruszki, która codziennie i tymże samym tonem wypuszcza w powietrze ranne, pozbawione jeszcze hałasów ulicznych, zawsze jedno i to samo zadanie, smutne jak skarga jakaś: „Osoby, które są teraz na wsi, muszą być bardzo szczęśliwe”. Do kogóż to mówi ta biedna staruszka? Do nikogo, do wszystkich, do siebie samej, może do kanarka, którego klatkę ozdobioną świeżą zielonością, zawiesza na swojej żaluzyi, może do wazoników z kwiatami ustawionych na futrynie. Jack podzielał jej zdanie i chętnieby wraz z nią wyrażał swą opłakaną żałość, gdyż pierwsza jej myśl, odważna i czuła, zawsze zwraca się ku spokojnej uliczce wiejskiej, ku tym drzwiczkom zielonym, gdzie są wypisane na blasze słowa: Dzwonek do lekarza. Otóż wtedy, kiedy on sobie tak marzył, zapominając na chwilę o swej wściekłej pracy, daje się słyszeć na schodach szelest sukni jedwabnej, klucz obraca się gwałtownie w zamku.
— Na prawo, woła Belizaryusz, zabierający się do robienia kawy, klucz zwraca się na lewo.
— Ależ na prawo, na prawo.
Klucz zwraca się coraz bardziej na lewo. Kramarz zniecierpliwiony idzie otworzyć, z maszynką do kawy w ręku; Karolina wpada do pokoju. Belizaryusz zdziwiony tym najazdem falban, piór, koronek, kłania się uroczyście, skacze na krzywych swych nogach, szura po podłodze z entuzyazmem, podczas gdy matka Jacka, nie poznając tej dziwacznej istoty jaka staje przed nią, przeprasza i cofa się do drzwi.
— Przepraszam pana.... pomyliłam się.
Na dźwięk tego głosu Jack podnosi głowę i zrywa się....
— Ależ nie, mamo, nie mylisz się.
— Ach! mój Jacku, mój Jacku.
Rzuca mu się na szyję, chronić się pod opieką jego ramion.
— Ratuj mnie Jacku, broń mnie.... Ten człowiek, ten niegodziwiec, któremu wszystko oddałam, wszystko poświęciłam, moje życie, życie mego dziecka, on mnie bił, tak jest, dopiero co mnie wybił.... Dziś rano, kiedy po dwu nocach, spędzonych po za domem, powrócił, chciałam mu zrobić kilka uwag. Miałam do tego prawo, zdaje mi się..... Wtedy ten niegodziwiec wpadł w gniew straszny i podniósł rękę na mnie, na mnie, na m......
Koniec zdania zgubił się w wylewie łez i łkań okropnych. Od pierwszych słów nieszczęśliwej kobiety, Belizaryusz usunął się dyskretnie, zamykając tę scenę familijną. Jack, stojąc przed matką, patrzy na nią pełen zgrozy i litości. Jakżeż się ona zmieniła, jakżeż blada! W poranku dnia, przy wschodzie słońca, zalewającego całą izdebkę, ślady czasu wydają się głębsze na jej twarzy, a włosy białe, których nie starała się ukryć, błyszczą na jej skroni. Nie myśląc nawet o otarciu łez, mówi pośpiesznie, opowiada wszystkie swoje zarzuty przeciwko człowiekowi, którego porzuciła bez rozwagi na chybił trafił, gdyż ma ich tak dużo, że one muszą tłoczyć się w jej ustach i czynią ją zająkliwą.
— Ach! ileż ja wycierpiałam, mój Jacku, od lat dziesięciu! Jak on mnie zranił, jak poszarpał.... To potwór, mówię ci.... Przepędza życie w kawiarni, w piwiarniach, gdzie są kobiety. Tam to oni piszą teraz swój dziennik. To też dobrze wygląda..... Ostatni numer jest taki pusty!.... Wiesz, kiedy przyszedł do Indret, ażeby przynieść pieniądze i ja tam także byłam, miałam wieś przed sobą, pragnęłam bardzo cię widzieć! Ale co chcesz — pan nie pozwolił. Czyż można być gorszym — powiedz? On tobą tak pogardza, on na ciebie tak się gniewa, że się obchodzisz bez niego. Tego przedewszystkiem nie może ci darować.... A jednak nawymawiał ci chleb, który jadłeś u niego. On taki sknera....Czyż chcesz, ażebym powiedziała jeszcze jedną rzecz, którą ci zrobił? Nigdybym ci o tem nie powiedziała. Ale dzisiaj wszystko się przebrało. Otóż, miałam ja dziesięć tysięcy franków dla ciebie, które „dobry przyjaciel” dał mi na tę sprawę w Indret! On włożył je w swój Przegląd, tak jest mój drogi, w swój Przegląd.... Och! wiem dobrze, że on chciał zrobić gruby interes, ale te dziesięć tysięcy franków wsiąkły jak tyle innych, a kiedym go się zapytała, czy on zda z nich przed tobą rachunek, gdyż bądź co bądź w twojem położeniu pieniądze te oddałyby ci wielką przysługę, to wiesz co zrobił? Oto podał mi długi spis wszystkich wydatków na ciebie, na twoje utrzymanie, żywienie, ubranie, przez cały czas w Etiolles i u Roudica. Było tego na jakie piętnaście tysięcy franków. Ale, jak powiada, on nie wymaga zwrotu reszty. To wspaniałomyślnie, co?.... A jednak ja wszystko zniosłam; jego niesprawiedliwość, jego złośliwość i wściekłość, jaka go opanowała z twojej przyczyny, niegodny sposób, w jaki mówił ze swymi przyjaciółmi o tej sprawie w Indret, jak gdyby niewinność twoja nie była uznana, ogłoszona; tak jest nawet to zniosłam, ponieważ wszystko, co mogli powiedzieć, nie przeszkadzało mi kochać ciebie, myśleć o tobie sto razy dziennie. Ale pozostawić mnie dwie nocy wśród wszystkich udręczeń zazdrości, przenieść nade mnie jakąś tam komedyantkę, jakąś kobietę upadłą, z przedmieścia Saint-Germain (zdaje się, że wszystkie te hrabiny oszalały dla niego); wymówki moje przyjmować z miną pogardliwą, ze wzruszeniem ramion i w przystępie gniewu ośmielić się mnie uderzyć, mnie, mnie, Idę de Barancy! Zanadto to było dla mojej dumy, dla miłości własnej. Ubrałam się, wzięłam kapelusz. Potem stanęłam przed nim i powiedziałam mu tak: „Popatrz na mnie dobrze, panie Argenton, widzisz mnie po raz ostatni w życiu, opuszczam pana, odchodzę z mojem dzieckiem. Życzę panu znaleźć inną Karolinę; ja mam już dosyć.” Wtedy odeszłam i otóż jestem.
Jack wysłuchał jej łez do końca nie przerywając, bledniejąc tylko przy każdem wyjawieniu bezeceństwa, a taki wstyd za nią opanował go, po tem, co mu opowiedziała, że nie śmiał na nią patrzeć. Kiedy skończyła, wziął ją za rękę i z wielką łagodnością, czułością, ale i powagą, posiedział:
— Dziękuję ci, mamo, żeś przyszła..... Jednej mi tylko rzeczy do mojego szczęścia brakowało, do godności mojej, to jest ciebie. Teraz już cię mam, trzymam, posiadam, niczegom też nie mógł więcej pragnąć. Tylko uprzedzam, że cię już nie puszczę.
— Ja miałabym odejść, ja! Powrócić do tego człowieka!.... Nie, mój Jacku, z tobą tylko, z tobą, we dwoje..... Wiesz, com ci powiedziała, że przyjdzie kiedyś dzień, kiedy potrzebować cię będę. Dzień ten nadszedł, nie skarżę się na niego, przysięgam ci....
Po uściskaniu syna wzruszenie jej rozpraszało się powoli, przechodziło w głębokie westchnienie, jak to bywa u dzieci, które dużo płakały.
— Zobaczysz mój Jacku, jak piękne życie wieść będziemy. Bo ja ci winna jestem, spóźnione staranie i czułości. Nie bój się, spłacę swój dług. Nie mogę ci powiedzieć, jak się czuję wolną, jak swobodnie oddycham! No pokój twój jest bardzo ciasny, bardzo nagi, bardzo smutny, prawdziwa psia buda. Otóż odkąd jestem tutaj, zdaje mi się, że weszłam do raju.
Ta trochę za lekka ocena jego mieszkania, które z Belizaryuszem uważali za wspaniałe, nabawiła Jacka niepokoju co do przyszłości, ale nie miał czasu zastanawiać się nad tem. Zaledwie pół godziny pozostawało mu do chwili udania się do pracowni, a potrzeba było zdecydować i ustalić tyle rzeczy, że nie wiedział, od czego zacząć; poszedł naprzód poradzić się kramarza, który ciągle jeszcze mierzył krokami korytarz i mierzyłby go tak do wieczora, nie śmiejąc ani razu zasztukać, ażeby się dowiedzieć, czy konferencya skończona.
— Słuchaj, co mi się zdarza, Belizaryuszu. Matka moja ma mieszkać wraz ze mną, jakże my się urządzimy?
Belizaryusz zadrżał na myśl, która mu naprzód skreśliła w głowie: „On nie będzie już mógł być towarzyszem. Małżeństwo znowu się odroczy”. Nie dał po sobie poznać rozczarowania i myślał tylko nad wybawieniem przyjaciela z kłopotu. Umówili się, że ponieważ ich mieszkanie najlepszem było z tych, które wychodziły na sień, zajmie go więc Jack wraz z matką, a kramarz pomieści kaszkiety i kapelusze u pani Weber, dla siebie zaś poszuka jakiej izdebki w domu.
— To nic nie znaczy, to nic — mówił poczciwy, starając się przybrać minę wesołą.
Weszli, Jack przedstawił swej matce przyjaciela Belizaryusza, który teraz przypomniał sobie piękną damę z Olszyn; a na ten dzień instalacyjny kramarz oddał się do usług Idy de Barancy, gdyż już o Karolinie mowy nie było. Potrzeba było nająć łóżko, dwa krzesełka, toaletę. Jack wyjął z szuflady, do której składał swoje oszczędności, kilka luidorów i oddał je matce.
— Wiem, mamo, jeżeli cię kuchnia nudzi, to pani Weber, jak wróci, zajmie się obiadem.
— Ależ nie, bynajmniej. To już do mnie należy. Pan Belizaryusz wskaże mi tylko kupców. Chcę zostać twoją, gospodynią i w niczem twojego życia nie zmieniać. Zobaczysz, jaki zrobię dobry obiadek, kiedy ci zadaleko z pracowni przychodzić na śniadanie. Wszystko będzie gotowe skoro wrócisz.
Zrzuciła szal, zawinęła rękawy i podniosła suknię, ażeby wziąść się do dzieła. Jack, zachwycony jej rezolutnością, uściskał ją z całego serca i wyszedł weselszy niż kiedykolwiek. Z jakąż odwagą pracował dzień cały, myśląc o różnorodnych obowiązkach, jakie na niego spaść miały! Od czasu zamiaru małżeństwa, przykre położenie jego matki kłopotało go tylekroć! Myśl ta psuła mu jego radości i nadzieje. Do jakiego stopnia ów człowiek potrafił ją poniżyć? Jakież było ostatecznie jej położenie. Niekiedy wstyd go opanowywał, że da za teściowę drogiej Cecylii tę istotę wykolejoną, którą wszyscy inni prócz syna uważali bezwątpienia za godną pogardy. Odtąd wszystko się zmieniło. Ida odzyskana, opromieniona miłością najczujniejszą, najczulszą, stanie się godną kiedyś tej, którą nazwie swoją córką. Zdawało się Jackowi, że w skutek tego jednego wypadku zmniejszyła się odległość pomiędzy nim a jego narzeczoną, a w tej radości tak poruszał ciężkie wahadło w fabryce Eyssedecków, że to spostrzegli jego towarzysze.
— Patrz na tego arystokratę, tam wysoko, jaką on ma minę zadowoloną!.... Pewnie interesa z rodaczką idą dobrze, co arystokrato?
— Ależ tak jest — odpowiadał Jack, śmiejąc się.
Przez dzień cały śmiał się tylko. Ale kiedy po skończonej pracy wszedł na ulicę Oberkampf, strach go jakiś opanował. Czy on w pokoju znajdzie tę, która tam przyszła tak szybko? Wiedział on, z jakim pośpiechem Ida wszystkie kaprysy swoje do skutku przyprowadzała, a potem hańbiąca namiętność, jaką te słabe stworzenie miało zawsze dla swego łańcucha, przejmowała go obawą, żeby nie czuła pokusy zawiązania go na nowo natychmiast po przerwaniu. To też żywo przebywał przestrzeń, a gdy tylko wszedł na schody, obawa ustała. Wśród hałasów i skrzypów domu robotniczego wyróżniał się głos z wieży, w roladach wspaniałych, wydający dźwięki jak szczygieł złapany w nowej klatce. Jack znał dobrze ten głos dźwięczny.
Zrobiwszy krok tylko w swojej psiej budzie, stanął zdumiony, zobaczywszy ją oczyszczoną z gruntu, uwolnioną od ładunku Belizaryusza, przyozdobioną toaletą, łóżkiem, które Ida wypożyczyła. Wielkie bukiety, kupione na wózkach ulicznych, wystawały wszędzie z naczyń, a stół nakryty wesoło się uśmiechał czystą bielizną i pospolitą zastawą, a na nim znajdował się pyszny pasztet i dwie butelki wina zapieczętowane. Sama Ida zaledwie podobną była do siebie, w haftowanej spódnicy, w jasnym kaftaniku, w czepeczku, zarzuconym na pukle włosów, z rozjaśnionem obliczem pięknej kobiety, zadowolonej, wypoczętej, szczęśliwej.
— No, cóż ty na to mówisz? zawołała biegnąc naprzeciwko niego z otwartemi ramionami.
Uściskał ją.
— To wspaniale.
— Cóż myślisz, czy prędko to urządziłam? Trzeba zresztą wyznać, że Bel... pomógł mi, jakiż to grzeczny człowiek.
— Kto taki? Belizaryusz?
— Ależ tak, ten mały Bel... a także i pani Weber.
— Cho! cho, to widzę, że już jesteście dobrymi przyjaciółmi.
— Rozumie się! Oni są tak grzeczni, uprzedzający. Zaprosiłam ich na obiad do nas.
— Do licha! Co zastawa?
— Widzisz, kupiłam trochę, bardzo nie wiele. Gospodarstwo sąsiednie pożyczyło mi kilka nakryć, oni są także bardzo grzeczni ci Lévindré.
Jack, który nie znał tak miłych sąsiadów, otwierał oczy ze zdumienia.
— Ale, to nie wszystko mój Jacku..... Nie widziałeś jeszcze tego pasztetu? Poszłam po niego aż na plac de la Bourse do znanego mi sklepu, gdzie sprzedają o piętnaście soldów taniej jak gdzieindziej. Zapewnie, to daleko. Powracając, nie mogłam już wytrzymać. Musiałam wziąść powóz.
Tem się doskonale odmalowała. Powóz za dwa franki, ażeby zaoszczędzić piętnaście soldów! Zresztą, widzieć można było, że zna wybornie miejscowości. Bułeczki, pochodziły z piekarni Wiedeńskiej, kawa i wety z Palais-Royal.
Jack słuchał jej w osłupieniu. Spostrzegła to i zapytała naiwnie:
— Możem ja trochę zanadto wydała?
— Ależ..... Nie......
— Widzę to po twojej minie. Ale cóż chcesz — brakowało tu mnóstwa rzeczy; a zresztą, nie codzień to się zdarza. Zobaczysz zaraz, czy ja jestem zdolna do rozsądnego postępowania....
Wyciągnęła z komody długi zielony zeszyt, który podniosła z miną tryumfującą.
— Przypatrzno się tej pięknej książce wydatkowej, którą wzięłam u pani Lévêque.
— Lévêque, Lévindré!.... Ach! doprawdy, czy ty znasz wszystkich w tej dzielnicy?
— Dalipan! tak Lévêque — to skład papieru obok. Poczciwa jakaś starowina, która ma także czytelnię. To bardzo wygodnie, gdyż ostatecznie potrzeba śledzić ruch literacki.... Tymczasowo wzięłam sobie książkę wydatkową. To rzecz konieczna, moje dziecko. W domu cokolwiek porządniejszym nie można się obejść bez tego. Dziś wieczorem, po obiedzie. jeżeli zechcesz, zrobimy nasz mały rachunek. Widzisz wszystko tam zapisane.
— Ach! zapewne, jeżeli wszystko zapisane....
Rozmowę przerwało wejście Belizaryusza, pani Weber i dziecka z dużą głową. Nic nie było komiczniejszego nad poufałość protekcyonalną, z jaką Ida odzywała się do swoich przyjaciół:
— Proszę cię, mój mały Bel, bez żadnych ceremonij.... Mamo Weber, zamknijcie drzwi, malec dopiero co kichnął.
Dodajcie do tego pańskie miny, godność przyjemnej królowej, łagodny sposób obchodzenia się z biednemi ludźmi, dogadzanie im, a zrozumiecie, że pani Weber była rzeczywiście jakby u siebie. Była to dzielna kobieta, która nie dała się zastrachać, ponieważ wiedziała o swojej małej zasłudze i o sile rąk swoich. Mały Weber również nie odczuwał najmniejszego zakłopotania i opychał się ciastem pasztetu. Jednemu tylko Belizaryuszowi brakowało trochę humoru, i miał do tego powody. Sądził, że o dwa tygodnie szczęście jego jest oddalone. Mieć je pod ręką i widzieć jak się ulatnia. — To rzecz straszna! Od czasu do czasu zwracał żałosne spojrzenie ku pani Weber, która stratę towarzysza zdawała się znosić spokojnie, albo ku zachwyconemu Jackowi, który zajęty był posługiwaniem matce, ze wszystkimi gestami zakochanego. Ach! wypadki tego świata podobne są do huśtawek, które dzieci urządzają sobie z kawałka drzewa, a które podnosząc jednych, każą drugim odczuwać wszystkie chropowatości gruntu. Jack, unosił się ku światłu, podczas gdy jego towarzysz spadał ze swemi marzeniami ku nieubłaganej rzeczywistości. On, któremu tak dobrze było w jego mieszkaniu, który tak dumny był z niego, umiał teraz mieszkać w jakiejś komórce na drzewo, zrobionej w murze na schodach, do której światło dostawało się tylko przez lufcik. Nie było innej wolnej izby na tem piętrze, a Belizaryusz za żadną cenę nie oddaliłby się od pani Weber.... Istota ta nazywała się Belizaryuszem, ale ona nazywa się także Rezygnacyą, Dobrocią, Poświęceniem, Cierpliwością. Tym sposobem miał on mnóstwo nazwisk, których nie nosił, z których nigdy się nie szczycił, ale które zgadywali powoli ci, którzy żyli blizko niego. Kiedy goście odeszli, a Jack z matką zostali sami, Ida zadziwiła się niezmiernie, widząc, że syn szybko sprząta ze stołu i kładzie na nim duże szkolne księgi.
— Cóż ty będziesz robił?
— Będę pracował, jak widzisz.
— Nad czem?
— A prawda! ty jeszcze nie wiesz.
Wtedy powierzył jej tajemnice swego serca, opowiedział jej o podwójnem życiu przez siebie prowadzonem, o świetnej nadziei, jaka go przy końcu czekała. Aż do tej pory nigdy z nią o tem nie mówił. Zbyt dobrze znał on tę głowę pustą, pełną przerw i szczelin, ażeby jej powierzyć zamiary swoje na przyszłość. Zanadto lękał się, żeby nie powiedziała o tem Argentowi, a myśl, że jego sen miłosny przejdzie przez ten dom, w którym znano tylko nienawiść, oburzała go i strachem napełniała. Miał nieufność do poety, do jego otoczenia, i gdyby przez ich ręce miało przejść jego szczęście, uważałby je za sponiewierane. Ale teraz, kiedy matka wróciła do niego, teraz kiedy ją nakoniec miał przy sobie, niezależną i samę jedną, mógł jej mówić o Cecylii, mógł sobie pozwolić tej najwyższej radości. Opowiedział więc swoją miłość z uniesieniem, z upojeniem lat dwudziestu, z tą wymową, jaką czerpał w szczerości swych słów i w tej dojrzałości wrażeń, jaką był winien swoim przeszłym cierpieniom. Niestety! matka nie pojmowała go. Wszystko to, co było wielkiem, co było poważnem w uczuciu tego wydziedziczonego, uchodziło z pod jej uwagi. Jakkolwiek była bardzo sentymentalna, miłość jednak nie miała tego samego znaczenia dla niej co dla niego. Słuchając go, była wzruszona tak, jak na trzecim akcie w Gymnase, kiedy niewiniątko, w białej sukience i fartuszku z różowemi szelkami, słucha wyznania kochanka, ufryzowanego. Było jej miło aż do mdłości, szyję miała wyciągniętą, ręce otwarte; łechtał ją łagodnie widok tej namiętności gwałtownej, która wywoływała uśmiech na jej usta: „Ach! jakie to ładne, jakie to ładne! — powtarzała ciągle — jakże milutkiemi musicie być oboje! To przypomina Pawła i Wirginię!” Najwięcej ją jednak uderzało to, co w historyi Cecylii było skomplikowanem. Co chwila więc przerywała Jackowi: „Wiesz, że to romans, romans prawdziwy, możnaby z tego zrobić palącą intrygę”.
Intryga paląca, miała ona takich słów mnóstwo, które wyniosła z otoczenia literackiego. Na szczęście, zakochani, opowiadający o swojej miłości, miewają ten przywilej, że w odpowiedziach im dawanych słyszą pospolicie tylko echa słów własnych. Jack rozkoszował się wszystkiemi pięknemi wspomnieniami, wszystkimi kłopotami dawnymi, projektami, manewrami, nie słuchając przerw zabawnych swej matki, nie spostrzegając, że dla niej cała ta historya streszczała się poprostu w banalnem wrażeniu, niby zwrotka jakiej romancy, i wywoływała uczucie pewnej litości nad głupiutkiem i naiwnościami dwojga zakochanych tak niewinnych.....