Jack/Część trzecia/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jack |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Jack |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jack mieszkał zaledwie od tygodnia z matką, kiedy pewnego wieczoru Belizaryusz przyszedł do fabryki i z twarzą rozpromienioną wyjścia jego oczekiwał.
— Jestem bardzo zadowolony Jacku, mamy wreszcie towarzysza. Pani Weber widziała go i podoba jej się. Rzecz więc skończona. Pobierzemy się zaraz.
Chwila była stosowna. Biedak niknął, chudł, zwłaszcza kiedy widział, że lato posuwa się coraz bardziej i że przybycie kominiarczyków i handlarzy kasztanami jeszcze bardziej opóźniłaby jego szczęście; dla kramarza bowiem tego pory roku uosabiały się w nomadach ulicznych, tak jak dla wieśniaków — w ptakach wędrownych. Zbyt podległy przeznaczeniu, ażeby się miał skarżyć, okrzyk swój „kapelusze, kapelusze, kapelusze!” z takim smutkiem wydawał, że płakać się chciało. Ztąd to bierze się bezwątpienia ta melancholia, jaka w pewnych chwilach odczuwa się w krzykach Paryzkich, przedstawiających obojętnemi słowy wszystkie niepokoje i wszystkie smutki życia. Piosnkom tym, zawsze jednakim, ton jedynie znaczenie nadaje. Pomyślcie, ile to jest sposobów wołania „Ubranie sprzedaję! ” — pomyślcie, czy odważne wezwanie ranne podobne jest do wezwania wieczornego, do tego śpiewu znużonego, bezdźwięcznego, pozbawionego energii, jaki wydaje machinalnie przekupień, powracając do swego domu. Jack, który był mimowolną przyczyną smutku swojego przyjaciela, w równym prawie stopniu jak i on zachwycony był dobrą wieścią, o której dopiero co posłyszał.
— Doprawdy? obciąłbym ja widzieć tego towarzysza.
— Oto go masz — powiedział Belizaryusz, pokazując mu o kilka kroków za nim stojącego draba w ubraniu robotniczem, z rękawami od koszuli na wierzchu, z młotkiem na ramieniu, ze skurzanym fartuchem pod pachą. Jego twarz, odznaczająca się brakiem ruchów wydatnych, zaspana, rozpromieniona od błysku butelki, do połowy okrywała się brodą obfitą, krzaczystą, brudną, bezbarwną, jaką posiadał dawny współ-stołownik byłego gimnazyum Moronvala, którego Chybieni nazywali człowiekiem co czytał Prudona. Jeżeli podobieństwa fizyczne pociągają za sobą stosunki moralne, to nowy towarzysz Belizaryusza, nazwiskiem Ribarot, nie musiał być złym człowiekiem, ale leniuchem nadętym, zarozumiałym, głupcem i pijakiem. Jack oczywiście nie podzielał się ze swojemi nieprzyjemnemi wrażeniami z kramarzem, który z radością patrzał na swoją nową zdobycz i bez powodu ściskał go ciągle za rękę. Ponieważ pani Weber dała na niego zezwolenie, więc załatwiono rzecz główną. Prawda, że poczciwa kobieta zrobiła jak Jack: widząc swego aspiranta tak szczęśliwym, nie śmiała okazać się zbyt wymagającą i nie zwracając uwagi na wadliwą zewnętrzność, zadowolniła się tym towarzyszem w braku innego.
Podczas dwu tygodni, które poprzedziły małżeństwo, jakież to wesołe krzyki: „kapelusze, kapelusze, kapelusze!” — rozlegały się po robotniczych podwórzach Menitmontant, w Belleville, w Villette? Było to dźwięczne i wesołe, prawdziwe pianie koguta, tryumfalne i jasne, coś w rodzaju starożytnego „Hymen! o Hymeneusz!” wypowiedziane ustami ignoranta. Nakoniec, pewnego pięknego poranku nadszedł dzień wielki. Na przekór temu wszystkiemu, co mogła powiedzieć pani Weber, Belizaryusz obstawał przy tem, żeby wesele obchodzić wspaniale, a na długiej jego sakiewce z czerwonej wełny obrączki stalowe zsunęły się aż do brzegów. Zato jakież było wesele, jakże świetne!
Wśród mieszczaństwa, w ogóle wybierają jeden dzień na ślub w merostwie, a drugi na ślub w kościele; ale lud, nie mając czasu do stracenia, skupia wszystkie ceremonie, pozbywa się ich za jednym zachodem i prawie zawsze wybiera sobotę na tę długą i męczącą pańszczyznę, po której odpoczywa w niedzielę. Potrzeba widzieć merostwo przedmiejskie w ten poświęcony dzień. Od rana dorożki i wozy zatrzymują się u drzwi, zakurzone korytarze zapełniają się mniej lub więcej długimi szeregami ludzi, którzy po całych godzinach wyczekują w wielkiej wspólnej sali. Wszystkie orszaki weselne mięszają się, drużbowie robią z sobą znajomości, razem idą umorzyć robaka, panny młode patrzą na siebie, mierzą się, wzajemnie analizują, podczas gdy rodzice, długiem oczekiwaniem znużeni, rozmawiają z sobą chociaż po cichu, gdyż pomimo wszystkich swoich brzydot, pomimo nagości ścian i niedorzeczności obwieszczeń, municypalność robi wrażenie na tych biedakach. Wyszarzany aksamit na ławkach, wysokość sal, woźny z łańcuchem, adjunkt nadęty — wszystko napełnia ich strachem i bawi. Prawo przedstawia im się w postaci jakiejś wielkiej nieznanej damy, niewidzialnej a przyjmującej w swoich salonach. Winienem powiedzieć, że z pomiędzy niezliczonych orszaków, jakie w tę błogosławioną sobotę przeciągnęły przez podwórko merostwa Menimontante, orszak Belizaryusza był jednym z najświetniejszych, chociaż brakowało mu owej białej sukni panny młodej, która wszystkie kobiety ściąga do siebie i wszystkich próżniaków ulicznych zajmuje. Pani Weber, jako wdowa, miała na sobie suknię jasną błękitną, koloru indygo, miłego osobom, co lubią rzeczy trwałe; dalej szal zarzucony na ramiona i czepek wspaniały, ozdobiony kwiatami i wstążkami, które się unosiły nad jej błyszczącą twarzą, jaką miewają Auvergne’aczki wyelegantowane. Szła ona w towarzystwie ojca Belizaryusza, małego staruszka, całkiem żółtego, z nosem zakrzywionym, z ruchami żywemi i z ustawicznem pokaszliwaniem, które jego nowa synowa z największą w świecie trudnością starała się uspokoić, aplikując mu w grzbiet potężne frykcye. Frykcye te, nieraz powtarzane, zakłócały powagę obrzędu, przerywanego co chwila w owym pochodzie tryumfalnym, ponieważ wszystkie pary musiały stać obok siebie ściśnięte, dopóki gwałtowny napad kaszlu nie skończył się.
Belizaryusz szedł w drugiej parze, wiodąc pod rękę siostrę swoją, wdowę z Nantes, z nosem zakrzywionym jak u ojca, kędzierzawą i ponurą. Co do niego samego, to jego zwykli kundmani niebyliby go poznali. Zmarszczka straszliwego cierpienia, która przerzynała mu policzki po obu stronach, wielka sina nabrzmiała żyła po środku czoła, usta ciągle otwarte, z których słychać było wykrzyknik: Aj! — chociaż bez głosu: wszystko to znikło jakoś. Z głową podniesioną, prawie piękny, dumnie posuwał jeden po drugim ogromne trzewiki woskowane, podług miary zrobione, tak szerokie, tak długie, że mu dawały pozór mieszkańca Zuyderzee, ubranego w zimowe sandały. Mniejsza oto. Belizaryusz nie doznawał już cierpień, zdawało mu się, że ma parę nóg zupełnie nowych, a podwójna szczęśliwość na twarzy jego blaskiem się odbijała. Trzymał za rękę chłopca pani Weber, którego duża głowa zwiększyła się jeszcze wskutek dziwacznych fryzur, do robienia których posiadają tajemnicę przedmiejscy fryzyerzy. Towarzysz, którego z największą trudnością w świecie zdołano namówić do porzucenia na jeden dzień swojego młotka i fartucha, piekarz, patron pani Weber i jego piekarczyk, obaj odznaczający się wielkiem czerwonem nabrzmieniem, jakie się utworzyło na ich potężnych szyjach, pomiędzy włosami przystrzyżonemi przy skórze z suknem kołnierza; — wszyscy oni przedstawiali szereg cudacznych surdutów, zamiętych na wszystkich składach jak leżały w szafie, z której rzadko wychodziły, i wyprężonych w rękawach, w których łokcie nie zaznaczały się wcale. Potem szli państwo Levindré, bracia i siostry Belizaryusza, sąsiedzi, przyjaciele, nakoniec Jack bez matki, gdyż pani de Barancy zgodziła się wprawdzie zaszczycić ucztę swoją obecnością, ale nie mogła się zdecydować na towarzyszenie orszakowi przez dzień cały.
Po wytłoczeniu się w merostwie, po nieskończenie długiem oczekiwaniu w towarzystwie bólów żołądka, gdyż dwunasta już dawno wybiła, orszak ruszył w drogę, ażeby wsiąść na kolej przy rogatce Vincennes. Uczta, coś w rodzaju przedobiedniej przekąski, miała się odbyć w Saint-Mande, przy alei Belle-Air, w restauracyi, której adres zaczerniony miał jeszcze Belizaryusz w kieszeni. Objaśnienie to nie było bezużyteczne, gdyż we wskazanej miejscowości przy wejściu do lasku znajdowało się cztery czy pięć zakładów do siebie podobnych z tym samym napisem: „Wesela i Uczty” — powtórzone na altankach i kioskach, przyozdobione powabną zielonością. Kiedy orszak weselny Belizaryusza zbliżył się, salon nie był jeszcze wolny, to też czekając na to, poszli wszyscy ku jeziorze Vincennes, temu laskowi Bulońskiemu biedaków. Mnóstwo innych orszaków, hulających na świeżem powietrzu, rozścielało po zieloności murawy stroje białe, ubiory czarne, mundury, gdyż istotnie na uroczystościach tego rodzaju znajdzie się zawsze albo jakiś student, albo wojskowy; Wszyscy owi śmieli się, śpiewali, bawili się, żarli, krzycząc, ścigając się, tańcząc kadryla przed katarynką. Mężczyźni wkładali na głowę kapelusze kobiece, kobiety zaś męzkie. Po za płotami widać było bawiących się w ciuciubabkę w koszuli, pary ściskające się, albo jaką druhnę naprawiającą odprute falbany u sukni narzeczonej. Ach! te suknie białe wykrochmalone i zaniebieszczone! Z jakąż ochotą te biedne dziewczyny włóczyły je po murawie, wyobrażając sobie, że chociaż na dzień jeden stały się elegantkami. Tego to przedewszystkiem poszukuje lud w zabawach, to jest złudzenie bogactwa, przejście ze swego położenia do położenia szczęśliwości tej ziemi!
Kramarz i jego narzeczona przechadzali się melancholicznie pośród kurzu i hałasu tego jarmarku weselnego, opychając się biszkoptami i ciastkami zanim nadejdzie uczta pożądana. Żywiołów radości nie brakowało im bez wątpienia, jak o tem przekonamy się za chwilę, ale na teraz głód paraliżował wielkie wywnętrzanie się. Nakoniec jeden z członków orszaku Belizaryusza, posłany na przeszpiegi, oznajmił, że wszystko już gotowe, że mogą już zasiąść do stołu; to też szybko udano się w drogę do restauracyi. Stół był zastawiony w jednej z wielkich sal, przedzielonych ruchomememi przepierzeniami, pomalowanych wyblakłemi kolorami, przyozdobionych złoceniami i lustrami, zawsze jednakowemi. Doskonale słyszałeś, co się działo w drugim pokoju: śmiechy, stukanie kieliszkami, wołanie garsonów i dzwonki niecierpliwe. Wziąwszy pod uwagę gorącą porę, jaka tam panowała, ogródek wysadzany drzewami w różnych kierunkach, można byłoby mniemać, że się znajdujesz w jakimś obszernym zakładzie kąpielowym. Tutaj tak samo jak w merostwie, gości opanowało z początku bojaźliwe uszanowanie wobec wielkiego nakrytego stołu, przyozdobionego na obu końcach bukietem ze sztucznych pomarańcz, nie prawdopodobnemi sztukateryami, wyrobami cukierniczymi, różowymi i zielonymi, co wszystko od wieków stało niewzruszone, przygotowane na ustawiczne wesela, upstrzone przez całą generacyę much, które i teraz tam się sadowiły, pomimo, iż garsonowie machali serwetami.
Oczekując na panią de Barancy, która jakoś nieprzybywała, zajęli miejsca. Małżonek chciał usiąść około swej żony, ale siostra z Nantes powiedziała, że tak się już nie robi, że to nie przystoi, że należy ich posadzić naprzeciw siebie. I tak się stało pod długim sporze, podczas którego stary Belizaryusz, zwracając się do swej nowej synowej, zapytał ją tonem bardzo przykrym:
— No jakże to się robi? Jakżeż to pani zrobiła z panem Weber?
Tak zainterpelowana roznosicielka pieczywa odpowiedziała bardzo spokojnie: że poszła za mąż na wsi, w jakiejś dzierżawie i że nawet ona dnia tego sama usługiwała do stołu. Starzec miał za swoją złośliwość, ale łatwo było widzieć, że rodzina Belizaryusza nie była zadowoloną i że wszystkie świetności obiadu nie potrafiłyby im przywrócić pogody umysłu. Ożeniony bowiem syn najstarszy, była to dojna krowa, którą usunięto od rodziny, był to skradziony najpiękniejszy jej dochód.
Na początek, każdy jadł w cichości, naprzód dla tego, że byli porządnie wygłodzeni, a potem dla tego, że usługa panów czarno ubranych przejmowała ich pewną obawą, chociaż Belizaryusz swoim poczciwym uśmiechem starał się ją rozproszyć. Szczególniejsze to typy ci garsoni z pod wielkiego miasta wywiędli, sponiewierani, bezczelni, z podbródkami ogolonymi, z długimi faworytami, odsłaniającymi usta, mieli na twarzy wyraz ironiczny, surowy, urzędowy. Wyglądali jakby zrzuceni z posady prefeckiej, zmuszeni do odbywania robót upokarzających. Stroną komiczną była mina, z jaką patrzyli na tych biednych swoich panów, ludzi poprzestających na małem, zaproszonych na wesele po sto soldów od osoby. Przerażająca ta cyfra sto soldów, którą każdy z gości powtarzał sobie z podziwem, która otaczała zbytkowną aureolą Belizaryusza, mogącego wydać sto franków od razu za swą ucztę weselną, napełniała garsonów głęboką pogardą, wyjaśniającą się przymrużaniem oczów pomiędzy sobą, a niewzruszoną powagą wobec gości. Belizaryusz miał przy sobie jednego z tych panów, który go przygniatał i przytłaczał świętym strachem; a drugi, stojący naprzeciwko za krzesłem jego żony, tak nieprzyjemnie w niego wlepił oczy, że poczciwy kramarz chcąc uniknąć tego nadzoru, wziął do ręki kartę umieszczoną z lewej strony i czytał ją i odczytywał. Karta ta była prawdziwie oślepiająca! Pomiędzy niektórymi wyrazami, pospolitymi, łatwymi do zrozumienia jako to: kaczki, rzepa, krzyżówka, groch szablasty, zjawiały się epitety wspaniałe albo cudackie, nazwiska miast, generałów bitew: Marengo, Richelieu, Chateaubriand, Barigoule, wobec których Belizaryusz jak i wszyscy goście stawali w osłupieniu. I pomyśleć sobie, że oni to wszystko jeść będą! Wyobraźcie sobie mózgi tych nieszczęśliwców, kiedy im podano do wyboru dwa talerze zupy: „bisque czy purée Grecy?....“ Albo dwie butelki wina szampańskiego Xeres albo Pacaret?.... ” jak w grach towarzyskich, w których dają wam do wyboru dwa imiona kwiatów, będących przybranym nazwiskiem dwóch zakładających się. Jakżeż tu się zdecydować? Każdy wahał się a potem wybór pozostawiał przypadkowi. Wybór zresztą na niewieleby się przydał, ponieważ oba talerze zawierały tęż samą wodę ciepłą i słodkawą, a obie butelki były napełnione tym samym płynem żółtym i zmąconym, dziwną lurą, która Jackowi przypominała dziką różę z gimnazyum Moronvala. Goście rzucali na siebie wzrok zestraszony, szpiegowali swych sąsiadów, jak to oni do tego się biorą i jaki kieliszek z pomiędzy mnóstwa rozmaitej formy potrzeba było podstawić garsonowi. „Towarzysz” trudność tę omijał, pijąc wszystko kieliszkiem tym samym, największym. Bądź co bądź tyle niepokojów i zakłopotań sprawiły chłód niezmierny na początku tego złudzenia uczty. Panna młoda pierwsza wydobyła się z tego śmiesznego położenia. Dzielna kobieta, u której bardzo trafne rozumowanie przebiło się wkrótce na jaw, pocieszała się sama mówiąc niby do dziecka.
— Nie żenuj się mój drogi, nie żenuj, jedz wszystko. To nas za drogo kosztuje, ażebyśmy sobie nie mieli wyprawić uczty.
Słowa te pełne rozsądku zrobiły wrażenie na zgromadzeniu, tak, że wkrótce straszny hałas szczęk i śmiechów krążył wokoło stołu, gdzie przedewszystkiem bardzo często żądano koszyka z chlebem. Samo tylko pokolenie Belizaryuszów odznaczało się disharmonią pośród wesołości. Młodzi szeptali i wyśmiewali się ukradkiem; stary zaś mówił głośno, sucho, patrząc na syna, srożył się z ironicznym uśmiechem, choć syn mimo to okazywał mu wiele uszanowania i po przez stół zalecał się pannie młodej „Talerz ojca, kieliszek ojca”. Widząc zgromadzonych wszystkich tych strasznych Belizaryuszów, chciwych a chytrych, nie podobna było się nie dziwić, jakim sposobem pani Weber zdołała wyrwać biednego kramarza z pod ich tyranii. Potrzeba było całego czasu miłości, ażeby dopełnić tego przewrotu; ale teraz był on jednakowy, a dzielna kobieta czuła w sobie dosyć siły, ażeby wziąść na siebie wielką odpowiedzialność, ażeby stawić czoło antypatiom, zwadom, złośliwym aluzyom, które w tej chwili krążyły koło niej, a jednak nie przeszkadzały jej śmiać się do wszystkich odważnie i napełniać talerz swojego chłopaka, mówiąc: „Nie żenuj się!”
Uczta zaczynała się ożywiać, kiedy dał się słyszeć szelest sukni jedwabnej, drzwi się otwarły na oścież, weszła z pośpiechem Ida de Barancy, uśmiechnięta i oślepiająca.
— Bardzo was przepraszam, moi poczciwi; ale powóz nie chciał mi jechać, a przytem to tak daleko! Myślałam, że już nigdy nie dojadę.
Włożyła na siebie najpiękniejsze suknie, uszczęśliwiona, że może się ubrać, gdyż sposobności do wystrojenia się brakło jej od miesiąca, odkąd mieszkała wraz z synem. Zrobiła wrażenie nadzwyczajne. Sposób, w jaki usiadła obok Belizaryusza, w jaki włożyła rękawiczkę swoją do kieliszka, w jaki dała znak jednemu z garsonów, żeby się zbliżył i podał jej kartę, przejął zgromadzenie podziwem. Potrzeba było widzieć, jak ona posługiwała się tymi imponującymi tak wzgardliwymi garsonami. Poznała jednego z nich, tego mianowicie, który przerażał Belizaryusza, gdyż widywała go w jednej z restauracyj bulwarowej, w której nie raz wyszedłszy z teatru, jadła z Argentonem kolacyę.
— Tutaj teraz jesteś?.... No, cóż mi podasz?
Śmiała się głośno, podnosiła obnażone ramiona, wstrząsała bransoletkami, przeglądając się w lustrze naprzeciw wiszącem, przesyłała końcem palców dzień dobry swemu synowi. Następnie zażądała taboretu, wody salcerskiej, lodów, jak ktoś, co zna do gruntu zapasy restauracyi. Przez czas jej rozporządzania się panowało głębokie milczenie około stołu, jak na początku uczty. Z wyjątkiem młodych Belizaryuszów, zatopionych w rozpatrywaniu bransoletek Idy, których błyszczące ich spojrzenia doświadczały niby kamień probierczy, wszyscy inni znaleźli się w temże zakłopotaniu co do mowy i ruchów, jakie z początku sprawili garsonowie. I Jack również nie był wcale usposobiony do ożywienia uroczystości. Wszystkie te ceremonie nowożeńskie nasuwały mu marzenie o miłości i przyszłości, a to, co go otaczało, nie interesowało go bynajmniej.
— No, no, ależ to wcale tu nie wesoło?... rzekła nagle Ida de Barancy, nacieszywszy się dosyć łatwym swoim tryumfem.... No mój mały Belu, trochę werwy, cóż u licha. Naprzód poczekajcie....
Wstała, wzięła swój talerz w jedną rękę, kieliszek w drugą i powiedziała:
— Chcę zamienić się na miejsce z panią Belizaryuszową..... Jestem pewna, że jej małżonek nie będzie się na to skarżył.
Zrobiła to z takim wdziękiem i taką, poufałością, propozycya jej tak rozradowała Belizaryusza, mały Weber tak zawył, kiedy go matka zsadziła z krzesła, które dotychczas zajmował, że atmosfera zakłopotania, wśród której goście hałaśliwie ruszali widelcami, rozwiała się na zawsze, a uczta stała się rzeczywistą biesiadą weselną. Każdy jadł, a raczej wyobrażał sobie, że jadł. Garsoni nieskończoną ilość razy obeszli na około stołu, dokonywając niemal cudów czarodziejstwa, częstując dwadzieścia osób jedną kaczką, jednem kurczęciem, pokrajanem tak zręcznie, że wszystkim się dostało i że można nawet było wziąść po raz drugi. Groszek po angielsku spadał gradem na talerze, fasola także po angielsku przygotowana; na jednym końcu stołu stały sól, pieprz, masło (i jakie masło!) — I wszystko to zamalgamowane przez garsona, który śmiejąc się złośliwie obnosił ten preparat niezdrowy! Ale najpiękniejszym wstępem było rozlewanie szampana. Z wyjątkiem Idy de Barancy, która go dużo już piła w życiu, wszyscy zresztą tam zgromadzeni czarodziejskie to wino znali tylko z nazwiska, i sam wyraz szampan znaczył, tyle co bogactwa, buduary, zabawy. Wszyscy szeptali o nim po cichu, oczekiwali go, czatowali. Nakoniec, przy wetach, ukazał się garson trzymający w ręku butelkę ze srebrnym korkiem, który zabierał się wyjąć za pomocą szczypczyków. Z powodu gestu, jaki zrobiła dla zatkania sobie uszów nerwowa Ida, która nigdy nie pomijała ani jednego efektu, ani jednej pozy, niczego coby mogło uwydatnić jej wdzięki, wszystkie inne kobiety przygotowały się również do straszliwego wybuchu. Ale wybuch nie nastąpił. Korek wyszedł bardzo naturalnie bez eksplozyi, jak wszystkie korki na świecie, a garson ze wzniesioną butelką puścił się natychmiast wokoło stołu biegnąc i mówiąc bardzo szybko „szampan.... szampan.... szampan....” Za jego nadejściem wszyscy podstawiali kieliszki, on tymczasem robił tym razem prawdziwą sztukę magiczną z niewyczerpaną butelką. Wystarczyło piany na dwadzieścia osób a szczypiącego płynu na dno każdego kieliszka, który wszyscy powąchali z uszanowaniem, a nawet przypuszczać można, że po skończeniu obchodu koło stołu pozostało coś jeszcze, bo Jack, który siedział naprzeciw drzwi, widział, jak garson odchodząc obrócił szyję butelki ku swojej gardzieli. Mniejsza oto, urok wyrazu szampan jest tak wielki, w najmniejszej cząstce tego musującego płynu jest tyle wesołości francuzkiej, że od tej chwili zapanowało wśród gości wesołe ożywienie. U Belizaryuszów objawiło się ono pod postacią nadzwyczajnej łapczywości. Zabierali oni z obrusów wszystko co było, co tylko mogli, pakowali do kieszeni: pomarańcze, karmelki, ciastka stare, mówiąc, że lepiej było je wziąść z sobą, niż zostawić garsonom. Nagle, w pośród śmiechów i szeptów podano pani Belizaryuszowej talerz fałszywych cukierków, upiększony małem dzieckiem z cukru różowego i niebieskiego, czego nigdy nie żałują narzeczonej w ucztach tego rodzaju. Ale mały Weber ze swoją ogromną fryzurą nie darmo tam siedział; nie dozwolił on dzielnej kobiecie zażenować się z powodu tego grubiańskiego, tradycyonalnego żartu. Śmiała się ona z niego więcej niż inni, gdy tymczasem Belizaryusz czerwienił się i czerwienił....
Następnie przyszła kolej na piosenki. Towarzysz wstał pierwszy, wzrokiem nakazał milczenie i z ręką na sercu zaintonował głosem sentymentalnym i przedętym romans popularny w roku 1848 i Praca miła Bogu:
O dzieci Boga stworzyciela ziemi,
Każdy niech spełni rzemiosło swe....
Hultaj ten towarzysz! zrozumiał on doskonale, co potrzeba śpiewać, ażeby zaskarbić sobie łaskę małżeństwa, z którem mieszkać miał razem. Ale nie chcąc pozostawiać zgromadzenia pod wrażeniem tak poważnem, zaraz po romansie: Praca miła Bogu, zaśpiewał coś weselszego:
W Charonne, w Charonne trzeba to przynajmniej
Wejść choć łyk jeden wypić u Savarda....
Tego rodzaju śpiewek umiał całe setki. Wesołego towarzysza będą mieli państwo Belizaryuszowie! Jakież to rozkoszne wieczory przepędzać będą na ulicy Panoyaux!
Tymczasem garsoni spostrzegli bezwątpienia ubytki, dokonane chciwymi palcami pokolenia Belizaryuszów, gdyż jednym ruchem ręki zdjęli ze stołu nakrycie, bukiety i wszystkie inne przybory. Ot i koniec! Goście spoglądali na siebie z niepokojem. Nad nimi, około nich grzmiała straszna bahanalia. Tańczono, śpiewano, podłoga trzęsła się silnie, ale miarowo. „A gdybyśmy i my sobie zatańczyli!” Tak, ale muzyka drogo kosztuje. Ktoś zaproponował, ażeby skorzystać z tej, jaka ze wszystkich stron dochodziła. Na nieszczęście kadryle, polki warszawianki, tańce szkockie tak dalece mięszały się w owym chaosie skrzypiec i innych narzędzi muzycznych, że niepodobna się było w nich zoryentować.
— Ach! gdyby tu był fortepian! wzdychała Ida de Barancy, przebierając palcami po wszystkich meblach, jak gdyby grać umiała. Pani Belizaryuszowa chciałaby również tańczyć, ale zakazała mężowi wszelkiego wydatku nadzwyczajnego, co przecież nie przeszkadzało kramarzowi zniknąć na chwilę wraz ze swoim towarzyszem i powrócić w pięć minut potem z jakimś skrzypkiem wiejskim, który zasiadł na improwizowanej estradce z kwartą pomiędzy nogami, ze skrzypcami silnie opartemi na ramieniu. I dalejże muzyka aż do rana, jeżeli tak się podoba! Ten grajek wiejski, co krzyczał: „na miejsce, bo będzie pastereczka”; ostrożność, z jaką kobiety obwiązywały sobie kibić chustką zwiniętą, ażeby się uchronić od rąk tancerzy, kroki z innego tańca, które pani Belizaryuszowa mięszała do wszystkich figur kadryla, zrobiły z tej sali przedmiejskiej ze złocistemi rozetami miejsce jakiejś polnej zabawy. Była to okolica wielkiego miasta, to jest ta linia pośrednia, na której tradycye wiejskie i obyczaje paryzkie spotykają się i mięszają. Jedna tylko Ida wraz z swym Jackiem wydawała się jakby zabłąkana, jakby spadła z jakiejś wyższej krainy w tę nizinę motłochu; a przecież i ona zbyt dobrze tam się bawiła, ażeby nie można było pomyśleć, że pomimo swoich pretensyj szlacheckich odnajdywała tam jakieś ślady dawniejszego swego życia, jakieś odmłodnienie, które winna była odległym wspomnieniom. Śmiała się, rzucała, urządzała koła, kadryle na krzyż, kotyliona; a szelest jej jedwabnej sukni i brzęk bransoletek pozostawiały w duszy spółbiesiadników głębokie wrażenie podziwu albo zazdrości.
Wesele Belizaryusza było więc bardzo wesołe. Sam pan młody szczęśliwy, że może zużytkować swoje nowe nogi, gmatwał z entuzyazmem wszystkie figury kontredansa. W sąsiednich salonach mówiono: „Jakżeż oni się bawią!” Przychodzono i przyglądano się im przez drzwi do połowy otwierane co chwila przez garsonów, którzy chodzili tamtędy z salaterkami wina ocukrowanego. Wkrótce, jak to się zdarza zawsze w zabawach tego rodzaju, zaczęli się wciskać intruzi pomiędzy zaproszonych, których liczba zwiększała się w sposób niezwykły. Cała zgraja skakała, krzyczała, a przedewszystkiem piła okropnie, tak, że pani Belizaryuszowa byłaby już bardzo niespokojną, gdyby piekarz, jej opiekun, nie był oświadczył, że wszystkie wydatki balu bierze na swój rachunek. Tymczasem dzień się zbliżył. Mały Weber oddawna już chrapał wyciągnięty na ławce, obwinięty w szal matki. Jack nie mało już dał znaków Idzie, których ona nie zdawała się rozumieć, uniesiona przyjemnością, jaką szczęśliwa jej natura umiała odczuwać wszędzie, gdzie się tylko znajdowała. Podobnym był on do starego ojca, chcącego wyprowadzić córkę z wieczorka:
— Chodźmy, już późno.
Ona mijała go kręcąc się u boku byle kogo:
— Zaraz.... Poczekaj.
Ale bal zaczął coraz bardziej szaleć, co żenowało Jacka za matkę. Towarzysz zaczął robić głupstwa, i pośród przyzwoitych dreptań byłej pani Weber odważał się na wyskoki kawalerskie, nie wyjmując z ust fajki! Jackowi udało się pochwycić matkę w biegu, obwinąć ją w wielką salopę z kapturem i wsadzić do ostatniej dorożki, zabłąkanej w alejach. Za nimi państwo Belizaryuszowie wkrótce usunęli się także, opuszczając swoich wesołych gości. O tak rannej godzinie nie szła ani kolej, ani omnibusy. Młodzi małżonkowie postanowili wrócić pieszo przez lasek Winseński; Belizaryusz z dzieckiem na ramieniu prowadził żonę pod rękę. Chłód orzeźwiał ich przyjemnie po zaduchu restauracyi, której widok był zresztą smutny o świcie. W ostatkach mgły okazywał się mały ogródek, zarzucony próżnemi butelkami, wielkiemi szaflikami, w których płukano szklanki, i pokryty kawałkami tiulu, muszlinu, wyrwanymi z sukni tancerek obcasami tancerzów. Podczas gdy na dole słychać było jeszcze wrzawę, garsoni zmęczeni, zaspani, ale zawsze sardoniczni, otwierali okna na pierwszem piętrze, trzepali dywany, skrapiali podłogę, zaczynali już ustawiać nową dekoracyę dla następnego przedstawienia. Ludzie znużeni, zamazani, z oczami spuszczonemi, szukali powozów lub zasypiali na ławkach przed bramą, oczekując pierwszego pociągu. Były sprzeczki przy kontuarze, kiedy regulowano dodatki, były sceny familijne, kłótnie i bójki. Państwo Belizaryuszowie wkrótce byli już zdala od tych ofiar zabawy. Szczęśliwi, trzeźwi, z głową podniesioną, poszli szybkim krokiem na przełaj, mając pod nogami trawę zroszoną, a nad sobą śpiew ptaków i ranne hałasy. Do Paryża weszli wielkiemi alejami Bel-Air, które ocieniały akacye kwitnące. Był to spory kawał, ale droga nie wydała im się zbyt długą. Dziecko przez cały ten czas spało, opierając z ufnością swoją dużą głowę na piersiach kramarza, a nawet nie obudziło się wtenczas, kiedy je złożono do kołyski z łoziny, przybywszy do domu o szóstej rano. Pani Belizaryuszowa natychmiast zdjęła swoją piękną suknię indygo, swój czepek z kwiatami, a wzięła wielki fartuch. Dla niej niedziela nie istniała. Chleba żądają w ten dzień, tak samo jak i w inny. Szybko więc rozpoczęła swoje obchody, podczas gdy dziecko i mąż spali na górze z pięściami zaciśnionemi. Poczciwe to stworzenie krzyczało jak zwykle: „Chleb! ” — przy wszystkich drzwiach swoich kundmanów, a robiła to z pewnym rodzajem ukontentowanej odwagi, jak gdyby od tej chwili zaczęła okupywać koszta swego wspaniałego wesela.
Wprawdzie małżeństwo niedługiego potrzebowało czasu, ażeby spostrzedz niedogodność Towarzysza i zauważyć, że przyjąwszy go do siebie zły zrobili interes. Uczta weselna dała już Belizaryuszowi sposobność zauważenia, że ów towarzysz ma skłonności do pijaństwa. W tydzień potem przekonał się, że wszystkie jego wady podtrzymuje nieprzeparte lenistwo, które weszło w ciało tego człowieka, jakby trąd i zniszczyło na zawsze jego zdolność do pracy. Z profesyi towarzysz był ślusarzem, ale o ile pamiętali jego gospodarze, nigdy go nie widzieli przy pracy, mimo że zawsze chodził z młotkiem na ramieniu i fartuchem zwiniętym pod pachą. Fartuch ten, którego nigdy nie rozwijał, służył mu za poduszkę kilka razy na dzień, kiedy wychodząc z szynku, w którym zbyt długie odbył posiedzenie, uczuwał potrzebę odpoczynku na ławce bulwarowej albo na belkach drzewa. Co do młotka, był to szyld tylko, nic więcej; nosił go tak samo jak Rolnictwo na placach publicznych trzyma zawsze róg obfitości, nigdy z niego nic nie wysypując. Co rano przed wyjściem, wstrząsając nim, mawiał: „Idę poszukać roboty....” Ale zdaje się, że gest jego, sposób mówienia, broda ogromna, przewracanie płomienistych oczów musiało odstraszać robotę, gdyż towarzysz nigdy jej nie napotykał a cały czas przepędzał na wałęsaniu się po przedmieściu z jednego szynku do drugiego, na robieniu „pantery”, jak mówią robotnicy paryzcy, robiąc bezwątpienia aluzyę do tych ruchów, jakie przechadzający się w niedzielę widują u dzikich zwierząt zamkniętych w Jardin des Plantes.
Belizaryusz i jego żona wzięli z początku na cierpliwość. Sentymentalna mina towarzysza imponowała im trochę, a zresztą śpiewał on tak dobrze: „Praca miła Bogu! ”Ale kiedy koniec końców zajadał z bardzo dobrym apetytem, młodzi małżonkowie, którzy od rana do wieczora pracowali, podczas gdy ich towarzysz robił „panterę” przez cały tydzień i nic nie przynosił na fircentag, zaczęli się niecierpliwić. Zdaniem pani Belizaryuszowej należało go po prostu odprawić, wypędzić na ulicę, wypchnąć na stos śmieci, gdzie go pewnie znalazł kramarz, starając się koniecznie o towarzysza. Ale Belizaryusz, którego doskonałe szczęście, jakiem się cieszył w swojem nowem gospodarstwie i w nowych butach, czyniło jeszcze lepszym, błagał żonę, ażeby zaczekała. Kiedy żyd zacznie być wspaniałomyślnym, to jego dobroć staje się niewyczerpaną.
— Któż wie — mawiał — czyby go nie można poprawić, zmienić?
Ułożono się tedy, że skoro Ribarot wraca zataczając się, z językiem kołowatym, to mu nie dadzą kolacyi, co było wielkiem udręczeniem dla tego pijaka, który w skutek szczególnych względów natury w takie dni miał jeszcze większy apetyt niż zwykle. Komedya to była prawdziwa patrzyć, z jakim wysiłkiem starał się trzymać prosto, ażeby się ukłonić z zaciśniętymi zębami. Ale roznosicielka chleba odznaczała się przenikliwością nadzwyczajną i często rozdając zupę łyżkami, kiedy towarzysz wyciągał swój talerz wybuchała przeciwko niemu:
— Czy pan się nie wstydzisz siadać do stołu w takim stanie?!.... Jesteś przecie pod dobrą datą, widzę doskonale.
— Tak sądzisz?... mówił Belizaryusz. A jednak zdaje mi się.....
— No to dobrze, co wiem, to wiem.... A dalejże na słomę..... Nie zwlekać ani chwili.
Towarzysz wstawał, brał swój młotek i fartuch jąkając kilka słów prośby albo oburzenia, rzucając smutny wzrok na parującą zupę, a potem szedł spać jak pies do małej niszy, którą zajmował Belizaryusz przed swojem małżeństwem. Nie był on zły z natury, a pod tą brodą nastrzępioną, nieczystą i wyzywającą, ukrywała się twarz dziecka pełnego wad i słabego. Kiedy już wyszedł, kramarz, wysuwając swoje poczciwe grube wargi, mawiał zazwyczaj:
— No, no dajże mu choć troszkę zupy.
— Och! tak, tak, wiem dobrze, gdyby ciebie słuchać.....
— Tylko na ten raz.....
Żona opierała się jeszcze przez chwilę z tem oburzeniem, jakie kobieta z ludu, pracująca na równi z mężczyzną, ma przeciw mężczyźnie, który wcale nie pracuje; ale zawsze w końcu ustępowała, a Belizaryusz tryumfalnie odnosił towarzyszowi do jego budy. Wracał bardzo wzruszony.
— No jakże, cóż on tam powiedział?
— Ach! dalibóg aż mi serce się ściska, taką miał minę zrozpaczoną. Powiada, że jeżeli pije, to tylko ze zmartwienia, że nie może znaleźć roboty i że nam jest zawsze na karku.
— A cóż mu przeszkadza znaleźć robotę?
— Powiada, że go nie chcą, ponieważ niema czystego ubrania i że gdyby mógł się tylko ogarnąć trochę.....
— Dziękuję, dosyć ma tego ogarnienia.... A surdut weselny, któryś mu kazał zrobić nic mi nie mówiąc, dla czego on go sprzedał?
Na to nie było odpowiedzi. Mimo to poczciwi ci ludziska zrobili jeszcze wysiłek: kupili Ribarotowi bluzę robotniczą. Pewnego pięknego poranku wyszedł on w bieliznie świeżo upranej, z krawatem zawiązanym przez panią Belizaryuszowę i nie ukazywał się wcale przez cały tydzień, po upływie którego znaleziono go śpiącego w swojej niszy, ogołoconego z większej części ubrania, gdyż w tym kataklizmie ocalił tylko swój młotek i nieśmiertelny fartuch skórzany. Po kilku wypadkach tego rodzaju, oczekiwano już tylko sposobności, ażeby się pozbyć tego intruza, który zamiast być pomocą gospodarstwa stawał się bardzo ciężkim jego brzemieniem. Musiał się na to zgodzić sam Belizaryusz, i często przychodził skarżyć się na Ribarota do swego przyjaciela Jacka, który lepiej niż ktokolwiek rozumiał jego zmartwienie, gdyż i on także wziął sobie towarzysza strasznie niedogodnego, na którego przecież skarżyć się nie mógł, bo za bardzo go kochał!....