Jack/Część trzecia/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Jack
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jack
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Ida się nudzi.

Pierwsza wizyta pani de Barancy w Etiolles sprawiła Jackowi wielką radość i wiele niepokoju. Dumnym był z nawrócenia matki, lecz wiedział, jak ona jest nierozsądną, gadatliwą, jak nierozważną w ruchach i mowie! Obawiał się sądu Cecylii, niespodziewanego światła, tej nagłej i surowej wróżby, jak a powstaje w młodych umysłach o rzeczach nawet dla nich nieznanych. Pierwsze chwile widzenia się uspokoiły go nieco. Pominąwszy ton przesadny, z jakim Ida nazywała Cecylię „moja córko”, obejmując ją za szyję, wszystko odbyło się w zadawalniający sposób; lecz kiedy, pod wpływem dobrego śniadania pani de Barancy utraciła powagę i wpadła w ten łatwy zapał młodej dziewczyny, która dlatego się śmieje, ażeby jej było widać zęby, kiedy zaczęła snuć niegrzeczne historye, Jack poczuł się znowu niespokojnym. Właśnie radość, wzruszenie wprowadzały ją na tor awanturowania się i utrzymywania słuchaczów w nieustannem zdziwieniu. Rozmawiano o krewnych, których Rivals miał w Pireneach.
— Ach! tak, Pireneje, Gavarni, morze lodowate. Odbyłam tam podróż lat temu piętnaście z jednym przyjacielem moich krewnych, z księciem Cassarez, Hiszpanem, właśnie z bratem generała..... Co za szaleniec, kiedy o nim pomyślę..... ach! Przez niego o mało sobie karku nie złamałam dwadzieścia razy. Wystawcie sobie państwo, że jechaliśmy do Daumont czterma końmi, co tylko wyskoczyć mogły, z pełnym powozem szampana! Zresztą, ten mały książę, był zupełnym oryginałem.... Poznałam go w Biarritz w sposób bardzo zabawny!
Cecylia wspomniała, że lubi morze:
— Ach! moja droga, gdybyś je widziała, jak ja widziałam, blizko Palmy, podczas burzy w nocy.... Siedziałam w salonie parochodu z kapitanem, z nieokrzesaną osobistością, który chciał mnie zmusić, ażebym piła poncz.... Ja nie chciałam..... Wtedy niegodziwiec dostaje ze złości szaleństwa, otwiera okno od tyłu, chwyta mnie za szyję, był bardzo silny, i trzyma nad wodą, na deszczu, na pianie, błyskawicach.... To było coś okropnego!
Jack starał się przerwać to niebezpieczne opowiadanie, które ciągle ją napadało, podobne do płazów, które pomimo pocięcia żyją i skaczą w kawałkach. Cecylia jednak była z jednakowym szacunkiem dla matki swojego przyjaciela, nieco tylko zaniepokojona, widząc Jacka zajętym tego poranku. Lecz jakie było położenie biedaka, kiedy podczas lekcyi usłyszał, jak młoda dziewczyna rzekła do jego matki: „Może pójdziemy do ogrodu?” Cóż mogło być naturalniejszego, lecz myśl ta, że będą same, przejęła go niewypowiedzianą trwogą. Mój Boże, co ona jej tam naopowiada?.... Podczas objaśnień doktora, patrzał na nie, jak chodziły obok siebie po alei w ogrodzie, Cecylia szczupła, wysmukła, skromna w układzie, jak wszystkie prawdziwie eleganckie kobiety, dotykała swoją różową spódniczką tymianku kwitnącego brzegami; Ida majestatyczna, jeszcze ładna, lecz przesadna w ubraniu i w ruchach. Miała kapelusz z piórami, resztki z dawnych strojów, podskakiwała, udawała młodą dziewczynkę, potem nagle zatrzymała się, ażeby obrócić ze swoją otwartą parasolką. Widocznem było, że sama Ida rozmawiała; a Cecylia, słuchając jej, od czasu do czasu zwracała swoją ładną twarz do okna, w którem ukazywały się jej pochylone ku sobie kędzierzawa głowa ucznia i białowłosa profesora. Pierwszy raz Jackowi wydała się lekcya zbyt długą; wtedy dopiero był uradowany, kiedy mógł przebiegać drogi lasu ze swoją narzeczoną lekko wspartą na jego ręku. Czy znacie ten zdumiewający pęd, jaki żagiel nadaje łodzi, która popychana przezeń pruje fale wody? Tego samego doznawał zakochany Jack, trzymając Cecylię pod rękę; wtedy przeciwności życia, przeszkody, jakich doznawał w swoim zawodzie, wydawały mu się łatwemi do pokonania, przy pomocy jakiegoś wzmacniającego wpływu, który rozpościerał się nad nim w tych tajemniczych krainach, gdzie los rozwiewa mu jego burze. Lecz tego dnia obecność matki mąciła to urocze wrażenie. Ida nie pojmowała miłości, uważała ją za śmiesznie sentymentalną, lub też rozumiała pod postacią wesołej z mężczyzną kolacyjki. Wskazując doktorowi zakochanych, uśmiechała się złośliwie „hm!... hm!...” albo, oparłszy się na jego ramieniu, wzdychała znacząco: „Ach! doktorze, jakiż to piękny ten wiek młody.” Lecz najgorszem ze wszystkiego była nagle objawiająca się w niej drażliwość na konwenanse; przywoływała młodych ludzi, zauważała, że się zbyt oddalają: „Dzieci, nie odchodźcie tak daleko.... żebyśmy was widzieli!” I mrugała oczami bardzo wymownie.
Kilka razy Jack dostrzegł niezadowolenie poczciwego doktora. Widocznie go drażniła. Pomimo to, las był tak piękny, Cecylia tak czuła, wyrazy, jakie z sobą zamieniali, tak dobrze się łączyły ze szmerem pszczół, z brzęczeniem kręcących się komarów na wierzchu dębów, ze świegotem gniazd i strumykami w liściach, że powoli biedny chłopiec zapomniał o swojej okropnej towarzyszce. Lecz z Idą nie długo można było być spokojnym; należało ciągle spodziewać się jakiego wybuchu. Przechadzający zatrzymali się na chwilkę u gajowego. Widząc swoją dawną panią, matka Archambauld rozczuliła się w uprzejmości, komplementowała ją w rozmaity sposób, nie spytawszy się wcale o Pana, gdyż pojęła swoim chłopskim rozumem, że nie wypadało o tem mówić. Lecz widok tej dobrej istoty, przez tak długi czas złączonej z ich życiem, był zgubnym dla dawnej pani Argenton. Nie chciała jeść podwieczorku, jaki na prędce przyrządziła w pokoju matka Archambauld, zerwała się nagle, wybiegła porywczo i poszła sama drogą ku Olszynom. Szła dużymi krokami, jak gdyby ją kto przywoływał. Chciała zwiedzić Parva domus.
Wieżyczka domu była więcej teraz okryta dzikiem winem i bluszczem, które ją zamykały, osłaniały od dołu aż do szczytu. Hirscha zapewnie nie było, gdyż wszystkie żaluzye były pozasłaniane, a cisza panowała w ogrodzie, w którym zieleniał się taras bez najmniejszego śladu stóp ludzkich. Ida stanęła na chwilę, słuchała, co jej opowiadały nieme, lecz tak dla niej wymowne kamienie; potem zerwała gałązkę wychodzącą za mur, pokrytą tysiącem białych gwiazdeczek, i wąchała ją z zamkniętemi oczami, siedząc na stopniach progu.
— Co ci jest mamo? zapytał Jack, który bardzo niespokojny szukał jej od jakiegoś czasu.
Ona odpowiadała zalana łzami:
— Nic.... Wzruszyłam się trochę.... Ja tu tyle rzeczy pogrzebałam.
Rzeczywiście, ten domek ze swoją melancholijną ciszą, z łacińskim napisem nad drzwiami, podobny był do grobu. Otarła oczy, lecz straciła swoją wesołość do samego wieczora. Napróżno Cecylia, której powiedziano, że pani Argenton rozłączyła się z mężem, starała się czułościami zataić to przykre wrażenie; daremnie Jack silił się ją zająć swoimi pięknymi projektami na przyszłość, ażeby zapomniała o ubiegłych latach.
— Widzisz, moje dziecko, rzekła wracając wieczorem na stacyę Evry, ja ci często nie mogę towarzyszyć. Zbyt wiele cierpiałam; rana zbyt świeża.
Głos jej drżał, gdy to mówiła. A więc po wszystkiem, co ten człowiek jej zrobił, po tylu dowodach poniżenia, obrazy, jakie wycierpiała przy nim, jednakże kochała go jeszcze.
Przez kilka niedziel Ida nie jeździła do Etiolles; odtąd więc Jack musiał swój dzień wolny od pracy w połowie tylko przepędzać z Cecylią, odmawiać sobie najprzyjemniejszych chwil, wycieczek do lasu, miłej pogawędki przy zapadającej nocy, na prostej ławce w ogrodzie, ażeby wrócić do Paryża, jeść obiad z matką. Wracał popołudniowym pustym i rozpalonym pociągiem, przechodząc od spokoju lasów do świątecznego przedmiejskiego ożywienia. Zapełnione omnibusy, zawalone trotuary stoliczkami małych kawiarni, gdzie całe rodziny — ojciec, matka, dzieci — zasiadały przed illustrowanemi pismami, tłumy z nosami w górę podniesionymi, przypatrujące się wzniesionemu przez fabrykę gazową żółtemu balonowi, cały ten tłok stanowił tak wielką sprzeczność z tem, co Jack przed chwilą opuścił, iż wprawiał go w odurzenie i rozdzierał mu serce. Na bardziej pustej ulicy Panoyaux odnajdywał zwyczaje prowincyi, grano w wolanta przed drzwiami, a w podwórku dużych spokojnych domów stróż z kilkoma sąsiadami siedzieli na krzesłach, odświeżając powietrze ciągiem polewaniem. Zwykle, gdy Jack wracał, zastawał swoją matkę w korytarzu, rozmawiającą z państwem Levindré. Belizaryusz z żoną, wychodząc regularnie co niedziela na całe popołudnie, chętnie zabieraliby z sobą panią de Barancy; lecz ona wstydziła się pokazywać z temi biednemi ludźmi, a zresztą, wołała towarzystwo próżniaków i gadułów. Żona Levindré była szwaczką, od dwu lat zabierała się do pracy, ażeby sobie mogła kupić maszynę do szycia za sześćset franków; ani o su mniej jak za sześćset franków! Co do męża, ten był kiedyś jubilerem, postanowił sobie pracować tylko na własny dochód. Jakkolwiek zasiłki, wyżebrane to ztąd to ztamtąd od krewnych obojga, utrzymywały to smutne małżeństwo, było ono prawdziwem gniazdem uraz, oburzenia i skarg na społeczeństwo. Z temi wykolejonymi ludźmi, Ida zgadzała się doskonale, współubolewała nad ich strapieniem, oni w zamian unosili się nad nią, pochlebiali jej, gdyż spodziewali się dostać od niej sześćset franków na maszynę do szycia, lub też potrzebną sumę na zakupienie sklepu; mówiła im bowiem, iż jest chwilowo w złych interesach, lecz jak tylko zechce, zostanie znów bogatą. Słychać więc było w posępnym i dusznym korytarzu zwierzenia, westchnienia:
— Ach! pani Levindré....
— Ach! pani de Barancy.....
A pan Levindré, który sobie wytworzył cały system polityki, wysnuwał ją w wyrazach donośnych, podczas gdy z brudnej izby, w której towarzysz wytrzeźwiał się, rozlegało się głośne i monotonne chrapanie. Lecz i Levindrowie wychodzili czasami w niedzielę do swoich krewnych, przyjaciół, lub na ucztę wolnomularską, co im zaoszczędzało obiad. W takie dnie, ażeby uniknąć nudów, melancholii z osamotnienia, Ida schodziła do czytelni pani Lévêque, gdzie już Jack wiedział, że ją tam znajdzie.
Ten mały sklepik, napełniony książkami o zielonych grzbietach, które słychać było stęchlizną, literalnie był zapchany broszurami, illustracyami staremi, książkami za su dla żołnierzy lub rycinami mód, rozłożonemi na wystawie. Światło i powietrze dostawały się tu tylko przez otwarte drzwi, gdyż i na szybach poustawiane były różnego rodzaju malowane szpargały. Budkę tę zajmowała stara, bardzo stara kobieta, pełna pretensyi i brudna, która przepędzała czas robiąc stroiki z kolorowemi wstążkami, te ubranka, jakie można widzieć w dziwacznych strojach prababek. Zdawało się, że pani Lévêque znała czasy lepsze i że za pierwszego Cesarstwa, jej ojciec był znaczną osobistością, jakimś woźnym na dworze czy też pałacowym odźwiernym.
— Jestem wnuczką księcia Gdańskiego....mówiła do Idy wyniośle. Należała ona do tych starych popleczników rzeczy minionych, jakich można spotkać tylko w cudacznych dzielnicach miasta, gdzie codziennie wyrzuca ich Paryż ze swego ustawicznego napływu. Podobna do zakurzonego wnętrza swojego sklepu, do swoich książek z materyalnemi grzbietami, zdefektowanych lub podartych, w rozmowie świeciła spłowiałymi romantycznymi blaskami. Czar tego magicznego panowania, którego tylko koniec widziała, pozostawił w jej oczach jakieś oślepienie, a gdy mówiła „panowie marszałkowie” zdawały się defilować przed nią kity piór, hafty, sprzączki, kapelusze z białemi gronostajami. Anegdoty o Józefinie, wyrażenia marszałkowej Léfévre! Najlepiej i najczęściej opowiadała pani Lévêque historyę pożaru ambasady austryackiej w nocy, podczas sławnego balu, który wydawała księżna Schwartzenberg. Całe jej życie pozostało rozjaśnione światłem tego głośnego pożaru, w jego płomieniach widziała błyszczących marszałków, damy z wysokimi stanami, wydekoltowane, uczesane à la Titus lub po grecku, i cesarza w zielonem ubraniu, w białych spodniach, niosącego na ręku przez płonący ogród, panią Schwartzenberg zemdloną. Ida ze swoją manją szlachecką bawiła się dobrze tą starą waryatką. I podczas kiedy siedziała w tej ciemnej budzie, kiedy jej dźwięczały nazwy książąt, markizów, jak u tandeciarza, który przebiera starą miedź lub potłuczone cacka, wchodził jaki rzemieślnik, kupował dziennik za su, lub kobieta prosta, zaciekawiona dalszym ciągiem jakiego zadziwiającego felietonu, przychodziła się dowiedzieć, czy zeszyt wyszedł, płaciła dwa su, pozbywając się tabaki, jeżeli była stara, lub wiązki rzodkwi ze swojego śniadania, jeśli była młoda, ażeby pochłonąć awantury Bossu lub Monte-Christa z całą wygłodniałą chęcią czytania romansów, które naród paryzki lubi. Na nieszczęście, pani Lévêque miała wnuków u krawca na przedmieściu Saint-Germain, „krawca szlachty” — jak go zwała — który zapraszał ją na obiad co dwa tygodnie. Wtedy dla przepędzenia niedzieli pozostawała dla pani de Barancy tylko stara biblioteka pani Lévêque, cały ładunek porozrywanych egzemplarzy, zmiętych, zbrudzonych, zachowywujących na swoich kartkach, które zaledwie dyszały ślady chleba lub tłuste plamy, dowody czytania przy jedzeniu, Książki te zdradzały próżniactwo dziewcząt, włóczęgostwo rzemieślników, a nawet pretensye literackie, gdyż na wielu z nich były na marginesach dopiski ołówkiem, uwagi dziwaczne.

Ida, siedząc przy oknie, pochylona i osłabiona, czytała romanse aż do zawrotu głowy. Czytała, ażeby uniknąć rozmyślań i żalu. Wykolejoną, w tym wielkim wyrobniczym domu, okna pracujących, jakie miała przed sobą, nie pobudzały, jak jej syna, do odwagi, do jakiejkolwiek pracy, lecz ogarniało ją coraz większe zaniedbanie i gorzkie zniechęcenie. Zawsze smutna kobieta, która bez odpoczynku szyła przy oknie, biedna stara, która mówiła: „osoby będące na wsi w tej porze....” powiększała jej nudy swoją niemą lub słowną skargą, Czystość nieba, ciepło lata po nad temi wszystkiemi zmartwieniami, wydawały jej się czarniejsze, równie jak samotność niedzieli, kiedy słychać było tylko dzwon nieszporów, złączony ze świegotaniem jaskółek, ciężyła jej w tej ciszy i spokoju. Przypominała sobie, swoje spacery, przejażdżki powozem, wycieczki na wieś, ozłocone żalem jak zachodząoem słońcem. Lecz lata spędzone w Etiolles, bliższe, raniły ją najboleśniej. Och! jakież to było cudowne życie, wesołe obiady, krzyki przyjeżdżających, w późną noc siedzenia na włoskim tarasie, a On, oparty o słup, z podniesionem czołem, z wyciągniętą ręką, deklamował przy blasku księżyca:

Ja wierzę w miłość jak w Boga.

Gdzież On jest? Co robi? Dla czego przez trzy miesiące nic do niej nie pisał? Wtedy upuszczała z rąk książkę i siedziała zamyślona z błądzącym wzrokiem aż do powrotu syna, do którego starała się uśmiechnąć. Lecz on zaraz poznawał cały jej stan moralny po nieładzie w pokoju, po zaniedbanem ubraniu tej kobiety, niegdyś tak pretensyonalnej, a która teraz włóczyła się w jakimś pomiętym negliżu i niezgrabnych sandałach. Nic nie było przygotowane do obiadu.

— Widzisz, nic nie zrobiłam. Tak gorąco, tak ciężko. Zresztą, jestem tak zniechęcona.
— Dla czego? Nie dobrze ci tu, mamo, zemną? Nudzisz się, prawda?
— Nie, nie, nie nudzę się.... Z tobą bym się mój Jacku nudziła?
Całowała go namiętnie, chciała go się uczepić, ażeby się wydobyć z przepaści, w którą czuła, że wpada.
— Chodźmy na obiad do miasta, mówił Jack.... to cię rozerwie.
Lecz Idzie brakowało głównej rozrywki, że nie mogła się wystroić, wyciągnąć z szafy wiszących tam pięknych kostiumów, w jakie się dawniej ubierała, zbyt krzykliwych, zbyt ekscentrycznych na obecną jej sytuacyę, a których zbytek wymagał powozu lub przynajmniej mieszkania w innej dzielnicy. To też ubierała się jak najskromniej na te spacery po ubogich ulicach. Pomimo tego wszystkiego, w jej ubraniu było coś rażącego, w wykrojeniu stanika, w uczesaniu włosów, w dużych fałdach spódnic, i Jack naumyślnie przybierał postawę nieco dobroduszną, ażeby całą swoją powagą osłonić matkę, kompromitującą się jak metressa. Szli pomiędzy długimi rzędami małomieszczaństwa, rzemieślników, świątecznie idących szeregiem, małymi krokami, przez ulice i bulwary, których co do litery znają wszystkie napisy. Była to mięszanina uczciwych twarzy z grubiańskimi ruchami, surduty zapięte pod szyję, szale spadające na plecy, ubrania wyszłe z mody, ukazujące się tylko w dnie niedzielne, synonimy wypoczynku i przechadzek, mięszanina, która zapełnia całe miasto deptaniem, szmerem napływającego tłumu ze wszystkich stron po fajerwerkach. Rzeczywiście, widać już było w tem znużenie kończącej się niedzieli, pomrokę zajętej myśli o jutrze. Jack z matką szedł z tą żywą falą i zatrzymywał się w małej restauracyi Bagnolet lub Romainville, gdzie smutnie jedli obiad. Starali się rozmawiać z sobą, zjednoczyć niejako swoje myśli, lecz tu leżała największa trudność w ich wspólnem życiu. Od tak dawna rozdzieleni byli z sobą, ich stanowisko było tak różne. Jeżeli delikatność Idy oburzała się na brudny obrus w karczmie, z którego zaledwie uprzątnięto dawne plamy z wina, jeżeli ze wstrętem obcierała sobie szklankę i nakrycie, to Jack zaledwie spostrzegał to zaniedbane nakrycie, przez długie lata przyzwyczaił się do wszystkich niewygód biednego życia. Natomiast, z każdym dniem zmysł jego coraz bardziej się podnosił i wiedza rozszerzała, dziwił się więc pospolitości swej matki, dawniej ograniczonej, lecz teraz zepsutej przez długi pobyt pomiędzy Chybionymi. Używała frazesów symbolicznych, wyrażała się w sposób zapożyczony od Argentona, przybrała ton ostry i stanowczy w każdej rozprawie. „Ja.... ja....” Wszystko tam rozpoczynała a kończyła jakimś pogardliwym gestem, widocznie znaczącym: „Zbyt dobra jestem, że rozmawiam z tobą, nędzny wyrobniku....” Dzięki tej assymilacyi, skutkiem której po kilku latach małżeństwa mąż z żoną stają się sobie podobni, Jack był przerażony, widząc na pięknej twarzy swej matki wyraz „nieprzyjaciela”, nawet; tenże sam miała uśmiech, który go od dzieciństwa prześladował. Żaden snycerz nie urobiłby jej lepiej z miękkiej gliny, jak ten fałszywy poeta, chciwy panowania, urobił ją na swój model.
Po obiedzie, w długie letnie wieczory, najlepiej lubili przechadzać się po skwerze Buttes-Chaumont, który niedawno zaprowadzono. Był to obszerny i melancholijny ogród, założony na dawnych wzgórzach Montfaucon, ozdobiony grotami, kaskadami, kolumnadami, mostami, przepaściami i sosnowym laskiem, którym staczał się wzdłuż pagórka. Ogród ten urządzony sztucznie i cudownie sprawiał Idzie de Barancy złudzenie okazałego parku. Z rozkoszą wlokła swoją suknię po piasku w alejach, unosiła się nad egzotycznymi krzewami, ruinami, na których chętnie wypisałaby swoje nazwisko. Wreszcie, gdy się już dosyć nachodzili, siadali na samej górze, na ławce, która dominowała z wierzchu nad tym cudownym widokiem. Błękitnawy Paryż, tonący w ruchomym i oddalonym kurzu, rozciągał się pod ich nogami, jak olbrzymia kadź, dysząca gorącym ługiem i głośną wrzawą. Wzgórza, otaczające przedmieście, tworzyły w tej mgle ogromne koło, Montmartre z jednej strony, Père-Lachaise z drugiej łączyły się z dawnym Montfaucon.
Niedaleko ztąd nasuwał się widok zabaw ludowych. W krętych alejach, między wijącemi się ulicami ogrodu, postrojeni sklepikarze, kręcili się około muzyki, podczas gdy wysoko na pozostałych starych wzgórzach, śród zielonej murawy wyrobnicze rodziny rozpościerały się jak stada na szczytach gór; biegano tam, taczano się, zbiegano, puszczano ogromne latawce, z donośnym krzykiem, który się rozlegał w powietrzu nad głowami spacerujących. Rzecz dziwna, wspaniały ten skwer, rozłożony w robotniczej dzielnicy, będący niejako pochlebstwem cesarstwa dla mieszkańców La Villette i Belleville, wydawał im się zbyt starannie utrzymanym, zbyt wygracowanym; zaniedbywali go więc dla swoich starych wzgórz, bardziej niebezpiecznych i wiejskich. Ida patrzyła na te zabawy nie bez pewnej wzgardy, i tu jeszcze jej postawa, podparcie głowy ręką, figury, parasolką na piasku kreślone, mówiły: „Ach! jakże ja się nudzę!” Jack czuł, że jej nie wystarcza w tej ustawicznej melancholii; chciałby zaznajomić się z jaką uczciwą i niezbyt pospolitą rodziną, gdzie jego matka miałaby towarzystwo kobiet, którymby mogła powierzać wszystkie dzieciństwa swego umysłu. Raz zdawało mu się, że znalazł to, czego szukał. Było to właśnie jednej niedzieli w ogrodzie Buttes-Chaumont. Szedł przed niemi jakiś stary poczciwiec, miał minę wieśniaczą, przygarbiony, w ciemnym kaftanie, obok niego dwoje małych dzieci, do których pochylał się z zajęciem, niezachwianą cierpliwością, jaką tylko dziadkowie posiadają.
— To jakaś znajoma mi twarz, mówił Jack do swojej towarzyszki, tak.... nie mylę się... to Roudic.
Rzeczywiście był to Roudic, lecz tak się zestarzał, pochylił, że dawny uczeń z Indret poznał go nadewszystko po idącej obok niego wnuczce, kwadratowej, pyzatej, jak wyciosana w zmniejszonym kształcie podobizna Zenaidy, chłopcu zaś brakowało tylko celniczego kepi, ażeby był zupełnie podobnym do Mangina.
— Masz go! chłopiec... rzekł poczciwiec do zbliżającego się Jacka, a smutny uśmiech, rozjaśniający mu twarz, ukazał jej zniszczenie. Wtedy Jack spostrzegł, że Roudic miał krepę na kapeluszu; obawiając się więc odnowić świeżego smutku, o nikogo nie pytał. W tem z drugiej strony alei ukazała się Zenaida; bardziej otyła niż kiedykolwiek, teraz zmieniła swoją z grubemi fałdami spódnicę na prawdziwą suknię, a strój głowy — na paryzki kapelusz. Był to prawdziwy tłomok z miną dobrego dziecka. Szła pod rękę z Manginem, dawnym wachmistrzem, który wzniósłszy się o stopień wyżej, przeszedł do komory paryzkiej i na mundurze z cienkiego sukna miał złote wyszycie przy rękawach. Jakże Zenaida zdawała się być dumną z tego ładnego oficera, jak zdawała się bardzo kochać swego małego Mangina, pomimo sposobu obchodzenia się z nim i strofowania go na każdym kroku! Przypuszczać wolno, że Mangin lubiał, ażeby nim kierowano, gdyż miał twarz uszczęśliwioną, rozjaśnioną, a nawet potem, gdy patrzał na swoją żonę, można było dostrzedz, że jeśliby tego była potrzeba, obecnie znając ją, ożeniłby się z nią i bez posagu. Jack przedstawił swoją matkę tym poczciwym ludziom; a że szli dwoma grupami, zapytał po cichu Zenaidy:
— Cóż to się stało? Czy pani Klara....
— Tak, nie żyje od dwu lat, w okropny sposób, utonęła w Loarze wypadkowo.
Zenaida dodała przyciszonym głosem:
— Mówimy „wypadkowo”, ukrywając przed ojcem; lecz znałeś ją, Jacku i domyślasz się, że nie wypadkowo umarła, że sama się zabiła ze zmartwienia, nie mogła widzieć swojego Nantais.... Ach! doprawdy, są ludzie.... którzy nie wiem czem upajają!
Poczciwa Zenaida nie domyślała się nawet, że ta jej rozmowa ściskała serce Jackowi, który patrzał na matkę wzdychając.
— Biedny ojciec Roudic, ciągnęła Zenaida, myśleliśmy, że jej nie przeżyje.... A do tego nie dowie się nigdy prawdy. Inaczej.... Kiedy zawezwano Mangina do Paryża, zabraliśmy go z sobą, i mieszkamy razem na ulicy Lilas, w Charonne, na małej uliczce wśród samych ogrodów, tuż przy koszarach komory.... Wartoby ojca odwiedzić, prawda, Jacku.... Wiesz jak on zawsze lubił swojego małego chłopca.... Może doprowadzisz do tego, że otworzy usta. Do nas nigdy nie mówi.... Zajmują i interesują go tylko dzieci.... Lecz przybliżmy się. Kilka razy spoglądał na nas. Domyśla się, że mówimy o nim, a tego nie lubi.
Ida, żywo rozmawiając z Manginem, przerwała nagle rozmowę, widząc Jacka obok siebie. Cóż ona tak tajemniczego mówiła? Słowa Roudica objaśniły go o wszystkiem:
— Ach! tak, tak! Dzielny mówca, lubił placuszki z czarnego zboża.
Domyślał się, że mówiono o Argentonie. Zapytano Idy o zdrowie jej męża, uszczęśliwiona, że może o nim mówić, zapuściła się w swój ulubiony temat. O talencie poety, o jego artystycznych walkach, Wysokiem stanowisku, jakie zajmuje w literaturze, o dramatach i powieściach, jakie snują mu się po głowie, wszystko opowiedziała, podczas gdy obecni słuchali przez grzeczność, nic nie rozumiejąc. Rozłączyli się, przyrzekłszy się odwiedzić. Jack był uszczęśliwiony ze spotkania z temi dzielnymi ludźmi, którzy byli przyjemniejsi dla stosunkowania się z jego matką niż Lévêque i Lévindrowie, i stali nieco wyżej towarzysko od Belizaryuszów. Chodził do nich kilka razy z Idą. W szczupłem przedmiejskiem mieszkanku znalazł muszle, gąbki, różne figurki na kominku jak w Indret, i znowu pobożne obrazy pokoju Zenaidy, wielka okuta szafa, całe wnętrze urządzenia domu otoczyło go złudzeniem wsi. Podobało mu się to uczciwe otoczenie i ta wieśniacza czystość. Lecz wkrótce spostrzegł, że jego matka nudzi się z Zenaidą, zbyt pracowitą, zbyt poziomą dla niej, że tu, jak i wszędzie, gdzie ją tylko zaprowadził, prześladowała ją jednaka melancholia, jednaki wstręt, który wyrażała temi trzema słowami:
— Tu czuć wyrobników!
Dom na ulicy Panoyaux, korytarz, pokój, który zajmowała z synem, chleb który jadła, wszystko wydawało jej się przejęte jakimś odorem, jakimś szczególnym smakiem, tem zepsutem powietrzem, jakie biedne dzielnice, nagromadzenie ludności, dymy z fabryk, pot z pracy i inne wyziewy utrzymują w niektórych częściach wielkich miast. Tu czuć wyrobnika! Gdy otworzyła okno, znajdywała ten odór na podwórku; gdy wyszła, oddychała tem niezdrowem powietrzem na ulicy, ludzie, których widziała, nawet jej Jack kiedy wracał z pracowni w swojej bluzie zatłuszczonej oliwą, wydawali tę przykrą woń, która ją prześladowała, przejmowała strasznym smutkiem, ściskała serce aż do chęci samobójstwa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.