Jack/Część trzecia/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jack |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Jack |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jednego wieczora Jack zastał swoją matkę w niezwykłem uniesieniu, z błyszczącemi oczami, z ożywioną twarzą, już bez tego omdlenia, którego zaczynał się w niej obawiać.
— Argenton pisał do mnie, powiedziała zaraz.... Tak, mój drogi, ten pan ośmielił się do mnie napisać.... Po czteromiesięcznem milczeniu w końcu stracił cierpliwość, widząc, że ja się nie odzywam.... Zawiadamia mnie, iż wraca do Paryża z małej wycieczki, i że jeżeli go potrzebuję, jest na moje usługi.
— Zdaje się, że go nie potrzebujesz? zapytał Jack, śledząc matkę bardzo wzruszony.
— Ja bym go potrzebowała!... Widzisz, jak się bez niego obchodzę.... On to właśnie czuje się osamotnionym bezemnie. To człowiek, który nie umie nic zrobić swojemi rękami, tylko w nich trzymać piórnik. Ach! to prawdziwy artysta.
— Czy mu odpiszesz?
— Odpisywać?.... zuchwalcowi, co się ośmielił podnieść na mnie rękę.... Ach! ty mnie nie znasz. Mam, dzięki Bogu, dosyć dumy.... Nie skończyłam nawet czytać jego listu. Rzuciłam go gdzieś, podarłszy na tysiąc kawałków.... Dziękuję! Nie można sobie pozwalać podobnych rzeczy z kobietą, jak ja wychowaną, w pałacu, wśród dostatków.... To wszystko jedno! Chciałabym jednak widzieć jego mieszkanie teraz, kiedy mnie tam niema, co wszystko porządkowałam. Musi tam być piękny ład. Żeby przynajmniej.... Och! nie, to niepodobieństwo. Drugiej równie jak ja głupiej nie prędko znajdzie.... Zresztą, jest to bardzo jasnem, że on się nudzi, kiedy był aż zmuszony wyjechać na dwa miesiące do.... do.... jakżeż się tam nazywa ta miejscowość?....
I najspokojniej wyjęła z kieszeni list, o którym mówiła, że go gdzieś, podarłszy, rzuciła, i wyszukała w nim nazwiska żądanego.
— Ach! tak.... on jeździł do wód w Royat.... Co za głupota! To są właśnie najszkodliwsze wody mineralne dla niego.... Zresztą, niech robi co chce; to mnie nic nie obchodzi.
Jack zrumienił się za jej kłamstwo, lecz nie zrobił jej najmniejszej uwagi. Cały wieczór czuł, jak się kręciła około jego stołu z niespokojną ruchliwością kobiety chcącej się pozbyć natrętnej myśli jakiemś zajęciem. Odzyskała swój gorący zapał pierwszych dni, uprzątała pokój, układała, i tak chodząc, krzątając się, mruczała jakieś wymówki i potrząsała głową. Potem zbliżyła i opierała się na krześle Jacka, całowała go, pieściła.
— Ile ty masz męztwa, mój drogi! Jak ty pracujesz!
A przeciwnie, on bardzo źle pracował, zajęty myślą, co się działo w duszy jego matki.
— Czy ona mnie całuje? mówił sobie. Podejrzenia potwierdziły się małą drobnostką, która przekonywała do jakiego stopnia tryumfująca przeszłość zapanowała nad sercem tej biednej kobiety. Nie przestawała nucić ulubionej śpiewki Argentona, jakiegoś „walca liści” który poeta wybębniał na fortepianie o zmroku:
Tańczcie, tańczcie jak szaleni
Biedne listki, tańczcie, tańczcie!
Sentymentalna i rozwlekła ta zwrotka, którą ona jeszcze zwalniała, przeciągając końcówki śpiewu, opętała ją i prześladowała; przerwawszy na chwilę, znowu rozpoczynała jej kawałek, jak gdyby znacząc przerwy w swych myślach. Nuta i słowa, wszystko przypominało Jackowi wspomnienia haniebne i bolesne. Ach! gdyby był śmiał, jakąż surową prawdę wypowiedziałby tej szalonej; jakże chętnie wrzuciłby w kosz ze wzgardą, wszystkie te zwiędłe bukiety, wszystkie te martwe i uschłe liście, tak zbyt szalone, że walcowały jeszcze po tej biednej pustej głowie i zapełniały ją swoim wirem. Lecz to była jego matka. Kochał ją i chciał, szacunkiem nauczyć, ażeby sama siebie szanowała; dla tego nic jej nie mówił. Tylko ta pierwsza przestroga niebezpieczeństwa sprowadziła w jego umysł wszystkie męczarnie zazdrości istot, które się obawiają zdrady. Doszedł do tego, że wychodząc, szpiegował wyraz jej twarzy, a wracając — uśmiech. Obawiał się dla niej tego rozgorączkowania, tego marzycielstwa, w jakie samotność strąca kobiety bezczynne. A niebyło środka strzedz jej. To była jego matka. Nie mógł nikomu powierzyć nieufności, jaką w nim wzbudzała. Chociaż Ida, od czasu listu Argentona, zajęła się mężniej gospodarstwem, trudniła się domem, przyrządzała dla syna obiad, a nawet wyciągnęła porzuconą w zapomnieniu książkę rachunkową. Jack ciągle nie dowierzał. Znał on historyę oszukiwanych mężów, których czujność osłaniają troskliwością, drobiazgową delikatnością, i którzy mogą poznać datę swojej niedoli po wszystkich oznakach niewyrażonej zgryzoty. Wracając raz z pracowni, zdawało mu się, iż na zakręcie ulicy Panoyaux widział Hirscha z Labassindrem, idących pod rękę. Co oni mogli mieć za interes w tym odległym kwartale, tak odległym od Przeglądu i wybrzeża Augustyanów?
— Był kto tutaj?.... zapytał odźwiernego, a ze sposobu odpowiedzi, poznał, że go oszukują, że jest jakiś spisek utworzony przeciwko niemu. W następną niedzielę, wróciwszy z Etiolles, zastał matkę tak zatopioną w czytaniu, że nawet nie słyszała jego wejścia. Oddawna przyzwyczajony do jej namiętności czytania romansów, byłby nawet na to nie zwrócił uwagi; lecz Ida zbyt pośpiesznie ukryła broszurę, którą otwartą trzymała na kolanach.
— Przestraszyłeś mnie.... rzekła jednocześnie, przesadzając umyślnie swoje zmięszanie, ażeby odwrócić uwagę Jacka.
— Coś ty, mamo, takiego czytała?
— O! nic, głupstwa.... Jakże się mają nasi przyjaciele, doktór, Cecylia? Czyś uściskał tę drogą małą odemnie?
Lecz w miarę jak mówiła, czerwoność pokrywała jej czoło pod delikatną i przezroczystą skórą; gdyż jedną z własności tej dziecięcej natury było to, że narazie prędko kłamała, lecz kłamała niezręcznie. Zmięszana utkwionym w nią wzrokiem, została podrażniona:
— Chcesz wiedzieć, co czytałam?... Masz, zobacz.
Poemat liryczny
Poemat rozpoczynał się temi słowy:
Jakto! bez słowa pożegnania, nie odwróciwszy głowy,
Jakto! nie spojrzawszy nawet na próg opuszczony;
Jakto!....
Dwieście długich i ścisłych wierszy zaczerniało stronnice jak nudząca proza; i to dopiero był wstęp. Ażeby zapobiedz pomyłce, co cztery lub pięć wierszy powtarzające się imię Karoliny dostatecznie objaśniało czytelnika. Jack rzucił książkę, wzruszywszy ramionami.
— I ten nędznik śmiał ci to przysłać?
— Kilka dni temu zostawiono numer na dole, rzekła nieśmiało.... Nie wiem, kto taki.
Nastała chwila milczenia. Ida umierała z chęci podniesienia książki; lecz nie śmiała. W końcu pochyliła się niby od niechcenia. Jack zobaczył to poruszenie:
— Spodziewam się, że nie zatrzymasz tego u siebie. Te wiersze są śmieszne.
Ona wyprostowała się:
— Przepraszam, ja tego nie widzę!
— Dajże pokój, mamo! Daremnie kręci ogonem, ażeby udać wzruszonego, a chociaż woła: „kua! kua! ” jak bocian, nie zdoła nas wzruszyć.
— Nie bądźmy niesprawiedliwi, Jacku. (Głos jej drżał). Bóg wie, że ja znam najlepiej Argentona i wszystkie wadliwości jego natury, gdyż dosyć od nich cierpiałam. Jako człowieka opuściłam. Co zaś do poety, to rzecz inna. Zdaniem wszystkich Argenton ma sposób pisania tak czuły, jakiego nikt nigdy nie miał we Francyi.... Ton czuły, mój drogi!... Musset go posiadał, lecz to nie był ton wzniosły, idealny. Z tego punktu widzenia Credo Miłości jest niezrównanem. Jednakże uważam, że początek tego Rozłączenia jest jeszcze bardziej wzruszającym. Ta młoda kobieta, odchodząca z rana, w balowej sukni, podczas mgły, bez słowa pożegnania, nie odwróciwszy głowy....
Jack nie mógł się powstrzymać, ażeby nie wykrzyknąć z oburzeniem:
— Wszakże ty jesteś tą kobietą! A wiesz, jak odeszłaś, w jakich niegodziwych okolicznościach.
Ona drżąc odpowiedziała:
— Mój drogi, na próżno chcesz mnie poniżyć, przypominając mi doznaną zniewagę; tu idzie o kwestyę sztuki, a ja na niej lepiej się znam od ciebie. Chociażby mnie Argenton sto razy więcej znieważył, to jednak nie przeszkodzi mi uznać, że on jest jedną ze znakomitości literackich tego czasu. Niejeden mówiący dziś o nim z pogardą, kiedyś powie z dumą: znałem go.... siedziałem z nim przy jednym stole.
Wypowiedziawszy to, wyszła majestatycznie do pani Lévindré, wiecznej powiernicy; a Jack zabrał się do pracy. Nauka była dla niego jedyną pociechą w zmartwieniu, gdyż zbliżała go do Cecylii. Ale wkrótce usłyszał w sąsiedztwie głośne czytanie, przerywane wykrzyknikami podziwu i łzami, zdradzającemi się przez ciągłe ucieranie nosów.
— Baczność.... Nieprzyjaciel się zbliża.....myślał sobie biedny chłopiec. Nie mylił się.
Amaury Argenton był również nieszczęśliwy zdala od Karoliny, tak jak i ona się nudziła, nie będąc z nim razem. Ofiara i kat nieodzownie byli potrzebni dla siebie, głęboko czuli każde ze swojej strony próżnię oddzielonego życia. Od pierwszego dnia rozłączenia poeta przybrał minę człowieka ze zranionem sercem, swojej wielkiej bladawej twarzy nadał wyraz dramatyczny i bajronowski. Spotykano go w nocnych restauracyach, w piwiarniach, gdzie jadają kolacye, otoczonego swoim dworem pochlebców i eksploatorów, z którymi rozmawiał o Niej, tylko o Niej. Chciał, żeby kobiety i mężczyźni, znajdujący się tam, mówili:
— To Argenton, wielki poeta.... Jego kochanka go opuściła.... Pragnie się rozerwać.
Rzeczywiście, chciał się rozerwać, jadał kolacye, spędzał noce po za domem; lecz wkrótce to nieregularne i kosztowne życie znużyło go. Szczytnie to, doprawdy, sztukać w stół w restauracyi po nocach i wołać: „Garson, czystej piołunówki....” ażeby otaczający go prowincyonaliści mówili: „Zabije się..., Dla kobiety....” Jednakże kiedy zdrowie nie dotrzymuje, kiedy zażądawszy głośno „czystej piołunówki”, trzeba powiedzieć cichutko do garsona: „Dużo gumy”, to już są pozy nie bardzo heroiczne. Po takiem kilkodniowem życiu, Argenton na tem skończył, że sobie popsuł żołądek. „Ataki” nastawały częściej, a nieobecność Karoliny dawała się uczuć boleśnie. Któraż inna kobieta chciałaby znosić jego bezustanne narzekania, pilnować godziny, kiedy należy zażyć proszki i ziółka, podawać mu je ze czcią Fagona, leczącego wielkiego króla? Wróciły się śmieszności chorego. Obawiał się pozostać sam i zawsze zatrzymywał kogoś; Hirsch lub ktoś drugi sypiał w nocy na sofie. Wieczory wydawały się posępne, gdyż otoczony był kurzem, nieładem, czego wszystkie kobiety, nawet głupia Ida, umieją uniknąć w około siebie. Ogień nie ogrzewał, lampa nie chciała się palić, przeciąg dął we drzwi; dotknięty więc w swoim egoizmie, w swojej najczulszej strunie, Argenton szczerze żałował swojej towarzyszki. Stał się prawdziwie nieszczęśliwym, takim, jakim chciał się okazać. Wtedy, ażeby się rozerwać, postanowił wyjechać; lecz podróż mu się nie powiodła, o ile można sądzić z jego lamentującej korespondencyi.
— „Biedny Argenton pisał do mnie list rozdzierający...” mówili pomiędzy sobą Chybieni, przybierając minę smutną i zarazem zadowoloną. On do nich wszystkich pisał, te „rozdzierające listy”. Nimi zastępował „okrutne słowa”. W oddaleniu zarówno jak z blizka stała myśl go gryzła: „Ta kobieta obchodzi się bezemnie, jest szczęśliwą ze swoim synem. Syn jest dla niej wszystkiem”. Myśl ta oburzała go.
— Napisz o tem poemat, rzekł do niego Moronva], widząc go równie strapionym po powrocie, jak przy wyjeździe.... To ci ulgę przyniesie.
Natychmiast wziął się do dzieła, a wiersze następowały po sobie według systematu pracy od dawna przez poetę przyjętego bez przekreślań, tak że wkrótce skomponował prolog Rozłączenie. Na nieszczęście utwór ten zamiast go uspokoić, jeszcze bardziej podrażnił. Ponieważ potrzebował wzbić się, wyobraził sobie Karolinę idealną, piękniejszą, więcej seraficzną jak ta, wzniósł ją po nad ziemię, na całą wysokość swego mozolnego natchnienia. Odtąd rozłączenie stało się dla niego nieznośnem. Jak tylko wydrukowano w Przeglądzie prolog poematu, Hirsch i Labassindre mieli polecone, ażeby odnieśli jeden egzemplarz na ulicę Panoyaux. Po zarzuceniu tej wędki, widząc, że stanowczo nie może żyć bez Loloty, Argenton postanowił działać sztucznie. Ufryzował się, wypomadował, wywoskował się po węgiersku wziął fiakr, który miał na niego czekać przed domem, i pojechał na ulicę Panoyaux o drugiej po południu, wtedy kiedy kobiety są same, a ze wszystkich fabryk kłęby czarnego dymu wznoszą się do nieba. Towarzyszący mu Moronval wysiadł, rozmówił się z odźwiernym, potem wróciwszy, rzekł:
— Możesz iść.... Na szóstem piętrze w głębi koytarza.... Ona tam jest.
Argenton poszedł. Bledszy był niż zwykle i serce mu biło. O tajemnico natury ludzkiej, podobne istoty mają serce, i to serce bić może! Nie była miłość, lecz podbudzało go jej otoczenie — romantyczna strona wyprawy, czekający na rogu ulicy powóz, jak do wykradzenia, a nadewszystko zadowolenie nienawiści, nadzieja zawodu, jakiego dozna Jack, gdy wróciwszy od pracy, zobaczy, że ptaszek wyfrunął. Poeta taki plan obmyślał: zjawić się niespodziewanie, paść jej do nóg, skorzystać ze zmięszania, z oszołomienia, kiedy ją ogarnie zdumienie, objąć ją i powiedzieć: „Chodź, jedźmy! ” poczem wsadzić do powozu, i w drogę! Jeżeli przez trzy miesiące bardzo się nie zmieniła, nie oprze się uwiezieniu. Dla tego też nie uprzedził jej, dla tego szedł po cichu przez korytarz, aby ją tembardziej zejść. Ciemny to był korytarz, pocący się nędzą wszystkich swych szczelin, na którym liczne drzwi ze swoimi widocznymi kluczami zdawały się mówić: „Tu niema co ukraść.... Kto chce, niech wejdzie”.
Wszedł raptownie, nie zapukawszy, i z tajemniczem: „To ja”.
Okropny zawód, zawód wiecznie przywiązany do majestatycznych kroków tego człowieka! Zamiast Karoliny, ujrzał przed sobą Jacka, Jacka, który z powodu jakiegoś święta, był tego dnia wolnym od pracy i przerzucał z zajęciem swoje książki, podczas gdy Ida, wyciągnięta w alkowie na swojem łóżku, skracała jak codziennie nudy samotności kilkogodzinnem spaniem po południu. Stojąc naprzeciw, patrzeli na siebie ze zdziwieniem. Tym razem poeta nie miał przewagi. Naprzód nie był w swoim domu; zresztą, jakże tu traktować pogardliwie wysokiego chłopca, który wyglądał intelligentnie i dumnie, który z piękności był podobnym do matki, co jeszcze bardziej wprowadzało kochanka w rozpacz.
— Po co pan tu przychodzi? zapytał go Jack we drzwiach, które zagrodził.
Tamten zczerwieniał się, zbladł i wyjąkał:
— Myślałem... powiedziano mi, że pańska matka jest tutaj.
— Rzeczywiście jest; lecz ja z nią jestem i nie będziesz się z nią widział.
To wszystko wypowiedziane było prędko, przyciszonym głosem, jednem tchnieniem nienawiści. Potem Jack, następując na kochanka swej matki, z gwałtownością więcej okazywaną niż rzeczywistą, zmusił go do cofnięcia się. Zostali w korytarzu. Ogłupiony, zmęczony Argenton usiłował sobie ruchami nadać pewność, a przybrawszy postawę majestatyczną i czułą, rzekł:
— Jacku, długo pomiędzy nami było nieporozumienie. Lecz teraz, kiedy już jesteś dojrzałym człowiekiem, pojmującym dobrze życie, niepodobieństwem jest, ażeby to nieporozumienie się uwieczniało. Podaję ci rękę, drogie dziecko, rękę szczerą, która nigdy nie skłamała swego uścisku.
Jack wzruszył ramionami:
— Panie, po co ta komedya pomiędzy nami? Pan mnie nie cierpisz, a ja się panem brzydzę....
— Od jakiegoż to czasu, Jacku, staliśmy się takimi nieprzyjaciółmi?
— Ja myślę, że od czasu naszego poznania. Jak tylko zapamiętam, czuję do pana nienawiść. Zaraz od początku, czemże mogliśmy być dla siebie, jeżeli nie dwoma nieprzyjaciółmi? Czy mógłbym panu dać inną nazwę? Czem pan dla mnie jesteś? A jeżeli kiedykolwiek w życiu myślałem o panu bez gniewu, czy sądzisz, że mogłem pomyśleć bez zarumienienia?
— Masz racyę, Jacku, przyznaję, że nasze wzajemne położenie było fałszywem, bardzo fałszywem. Lecz nie mogę być odpowiedzialnym za traf szczególny, za fatalizm.... Zresztą, mój drogi przyjacielu, życie nie jest romansem,... Nie można od niego wymagać....
Lecz Jack przerwał mu te pajęcze uwagi, które go nigdy nie zawodziły.
— Tak, masz pan słuszność. Życie nie jest romansem; przeciwnie, jest ono bardzo poważne i pozytywne, czego dowodem, że każda chwila jest dla mnie porachowana, i nie mogę tracić mojego czasu na rozprawy próżniacze..... Przez dziesięć lat należała do pana, była twoją sługą, rzeczą! Co ja wycierpiałem przez te dziesięć lat, moja dziecięca duma nie okazywała panu nigdy; lecz idźmy dalej. Teraz moja matka do mnie należy. Przyjąłem ją i wszelkimi sposobami starać się będę ją zatrzymać. Nigdy jej panu nie oddam.... Zresztą, po co?.... Co panu po niej?.... Ma siwe włosy, zmarszczki. Przez pana tyle płakała.... To już nie ta ładna kobieta, nie ta kochanka, mogąca zadowolnić pańską próżność. To jest matka, to mama, zostaw mi ją.
Patrzeli na siebie w ponurym brudnym korytarzu, w którym co chwila dolatywały wrzaski dzieci, echa innych kłótni, jakie zdarzają się ciągle w dużym wyrobniczym ulu. To były ramy stosowne do tej poniżającej i rozdzierającej sceny, której każde słowo wstyd rodziło.
— Ależ nie rozumiesz moich zamiarów, rzekł poeta, blady, pomimo swej wielkiej pewności.... Ja uważam Karolinę za bardzo godną, wasze środki utrzymania są bardzo mierne.... Przyszedłem jako stary przyjaciel.... dowiedzieć się, czy wam czego nie brakuje, czy czego odemnie nie potrzeba.
— Nie potrzebujemy niczyjej pomocy. Moja praca dostatecznie wystarcza dla nas dwojga.
— Stałeś się drogi Jacku zbyt dumnym. Nie byłeś takim dawniej.
— Prawda. To też niegdyś znosiłem pańską obecność, a dziś jesteś pan dla mnie wstrętnym i uprzedzam pana, że dłużej nie zniosę tej zniewagi.
Postawa Jacka była tak stanowcza, tak wyzywająca, wzrok tak potwierdzał słowa, że poeta nie śmiał dodać słowa i oddalił się zwolna, schodząc z szóstego piętra, na którem jego staranne ubranie, jego fryzura tworzyły szczególną plamę, dawały pojęcie o tych błędach społecznych, które od brzegu do brzegu tego dziwnego Paryża łączą z sobą tyle kontrastów. Kiedy Argenton znikł, Jack wszedł do pokoju. Ida, blada, rozczochrana, z zapuchniętemi od snu i łez oczami, czekała na niego przy drzwiach.
— Byłam tam, rzekła przyciszonym głosem.... Słyszałam wszystko, wszystko, że jestem starą i że mam zmarszczki.
Zbliżył się do niej, wziął ją za ręce i spojrzał aż do głębi duszy.
— On niedaleko.... Czy chcesz, ażebym go przywołał?
Uwolniła sobie ręce i bez wahania, rzuciła mu się na szyję, uniesiona tem uczuciem, które jej nie dozwoliło być podłą.
— Nie, mój Jacku, ty masz racyę.... Jestem twoją matką, tylko twoją matką i nią jedynie chcę pozostać.
W kilka dni po tej scenie, Jack napisał do Rivala list następujący:
„Mój przyjacielu, mój ojcze, wszystko skończone, opuściła mnie, powróciła do niego. To się odbyło w tak okropnych, tak nieprzewidzianych okolicznościach, że cios był dla mnie jeszcze sroższym.... Niestety! ta na którą narzekam, jest moją matką. Byłoby może godniejszem zamilczeć, lecz nie mogę. Znałem w dzieciństwie pewnego biednego murzynka, który zawsze mówił: „Gdyby świat nie miał oddechu, świat by się zadusił”. Nigdy nie rozumiałem tak dobrze tych słów jak dzisiaj. Zdaje mi się, że gdybym do was nie napisał tego listu, gdybym nie przesłał ku wam tego wielkiego westchnienia, jakie mam na sercu, nie mógłbym oddychać i żyć. Nie miałem nawet odwagi czekać do niedzieli. To było zbyt daleko; a zresztą, w obec Cecylii nie śmiałbym mówić..... Opowiadałem panu o rozprawie, jaką miałem z tym człowiekiem. Od tego dnia widziałem, że moja matka jest tak smutną, co tylko robiła, wydawało mi się tak nad jej siły, że postanowiłem zmienić mieszkanie, ażeby rozerwać i przesiedlić jej zmartwienie. Wiedziałem, że rozpoczęła się walka i że jeżeli zechcę ją wygrać, zatrzymać matkę przy sobie, muszę użyć wszelkich środków, wszelkich możliwych wybiegów. Nasza ulica, nasz dom niepodobały jej się. Trzeba było czegoś weselszego, coby zapobiegło jej tęsknocie za ulicą Augustyanów. Nająłem więc w Charonne, na ulicy Lilas, w głębi ogrodu, trzy małe pokoiczki świeżo odnowione, nowym papierem wybite, które staranniej umeblowałem, przystroiłem. Cały mój mały zasób — daruj mi, że piszę te szczegóły, lecz przysiągłem sobie wszystko zawsze wam mówić, cała oszczędność, jaką przez dziesięć miesięcy zebrałem na moje wpisy i egzamina, o których mnie pan uprzedziłeś, wszystko poszło. Belizaryusz z żoną pomagali przy tem osiedleniu się, również i poczciwa Zenaida, mieszkająca z ojcem na tej samej ulicy; na nich liczyłem, że rozweselą moją biedną matkę. Wszystko to robiliśmy tajemnie, miała to być prawdziwa niespodzianka zakochanego, gdyż w tej nowej walce musiałem zwyciężać mojego nieprzyjaciela, mojego rywala, na jego własnym gruncie. Doprawdy, zdawało mi się, że jej tam będzie bardzo dobrze. Kończące się przedmieście spokojne jest jak wiejska ulica, drzewa przewyższają mury, pianie, kogutów przenikające ściany, sądziłem, że wszystko to ją oczaruje, i choć cokolwiek zastąpi jej to wiejskie życie, którego tak żałowała.
Nareszcie wczoraj wieczorem dom był gotów na jej przyjęcie. Belizaryusz miał jej powiedzieć, że czekam na nią u Roudica i przyprowadzić ją na obiad. Wyprzedziłem ich, uradowany jak dziecko, obiegałem gorączkowo nasze małe błyszczące czystością mieszkanko, ozdobione u wszystkich okien jasnemi firankami i dużemi różanemi bukietami na kominku. Ponieważ wieczór był nieco chłodny, rozpaliłem ogień, co dodało pokojom świeżego powietrza. I uwierzysz pan? Wpośród mojego ukontentowania nagle przejęło mnie jakieś złowrogie przeczucie, tak żywe i nagle jak iskra elektryczna: „Ona nie przybędzie!” Napróżno wmawiałem w siebie, żem szalony, przygotowywałem dla niej krzesło, nakrycie, nasłuchiwałem jej kroków na uciszonej ulicy, przebiegałem pokoje, gdzie wszystko na nią czekało. Wiedziałem, że nie przyjdzie.... We wszystkich zawodach, jakich doznałem w mojej przeszłości, miałem takie wróżby. Rzecby można, że los zanim uderzył, ostrzegał mnie zawsze miłosiernie, ażeby jego ciosy były mniej bolesne. Nie przyszła. Belizaryusz przybył sam próżno, z bilecikiem, jaki mu do mnie oddała. Był krótki, w kilku słowach zawiadamiała mnie, że Argenton jest bardzo słaby i że uważa sobie za obowiązek pojechać i czuwać przy jego łóżku. Jak tylko wyzdrowieje, ona powróci. Słaby! Nie uwierzyłem. Zresztą, ja także mogłem narzekać i zatrzymać ją u mojego łóżka tak samo jak on ją przywoływał do swego..... Ach! jakże ten nędznik znał ją dobrze! Jak on zbadał to tak słabe i dobre serce, skore do poświęceń i troskliwości. Leczyłeś go pan na te śmieszne ataki, na które był chory w Etiolles, a które tak prędko znikały przy stole, po dobrym obiedzie. Na tę chorobę jest słaby. Lecz matka moja, zapewnie uszczęśliwiona ze sposobności uzyskania łaski, dała się podejść takiem zmyśleniem. I powiedzieć, że gdy ja zasłabnę, zasłabnę naprawdę, może mi ona nie uwierzy! Ażeby wejść w położenie mojej opłakanej historyi, wyobraź mnie sobie pan samotnego w moim małym pawiloniku, wśród przygotowań na jej przybycie, po tylu zabiegach, wysiłkach, wyrzuceniu na próżno pieniędzy? Ach! okrutna, okrutna....Nie chciałem tam pozostać. Wróciłem do swojego dawnego pokoju. Dom wydawał mi się zbyt smutny, smutny jak po umarłej; gdyż podług mnie matka moja już tam mieszkała. Odjechałem, pozostawiwszy i ogień, ażeby spopielał, a z moich różanych bukietów, ażeby opadły liście na marmur z cichym szmerem. Dom wynająłem na dwa lata, i zatrzymam go do terminu kontraktu z tym przesądem, z jakim zachowujemy długo otwartą klatkę, z której jakiś ulubiony ptaszek wyleciał. Jeżeli matka wróci, zamieszkamy go. Lecz gdy nie wróci, nigdy nie będę w nim mieszkał. Samotność moja byłaby smutną żałobą. A teraz, kiedy już panu wszystko wypowiedziałem, czy potrzebuję mówić, że list ten jest do pana, tylko do pana, że Cecylia nie powinna go czytać? Zbyt bym się wstydził. Zdaje mi się, że jakaś hańba trysłaby z jej oczów na mnie, na czystość mojej miłości. Możeby mnie przestała kochać Ach! mój przyjacielu, coby się zemną stało, gdyby na mnie spadło takie nieszczęście? Ona mi tylko pozostała. Jej miłość wiąże mnie ze wszystkiem, i w największej rozpaczy, kiedy pozostałem sam wobec ironii tego pustego domu, jednę tylko myśl miałem, jeden okrzyk: „Cecylia....” Gdyby i ona mnie opuściła.... Niestety! zdrada ukochanych osób ma w sobie to okrucieństwo, że przenika serce obawą innej zdrady Lecz po co o tem myślę? Mam jej przyrzeczenie, słowo, a Cecylia nigdy nie skłamała.”