Jack/Część trzecia/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Jack
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jack
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Mała nie chce.

Długo myślał, że matka powróci. Z rana, wieczorem, w ciszy swojej pracy, zdawało mu się nieraz, że słyszy szelest jej sukni w korytarzu, jej lekki chód przy drzwiach. Kiedy szedł do Roudiców, zawsze patrzał na dom ulicy Lilas, myśląc, że ujrzy go otwartym i swoją Idę siedzącą w tem ustroniu, którego adres jej posłał: „Dom czeka na ciebie, mamo.... Jest on dla ciebie.... Jeżeli tylko chcesz, możesz zaraz wrócić....” Nie, nie odebrał nawet odpowiedzi. Opuściła go rzeczywiście, stanowczo, okrutniej niż kiedykolwiek.
Jack miał wielkie zmartwienie. Kiedy nasze matki wyrządzają nam złe, to rani jak błąd lub srogość Boga, jak ból wbrew naturze. Lecz Cecylia była czarodziejką. Ona znała balsamy, zioła, wszystko, co uspokaja, co ma nazwę kwiatu a rozlewa woń leczącą. Urok jej słów uspakajał, stanowczy wzrok ożywiał, a jej delikatna czułość, pełna prostoty, rozpraszała całą srogość losu. Silną także pociechą była praca, praca zapamiętała, ciężki i przykry pancerz, który zabezpiecza dobrze od utrapień. Matka w czasie swego pobytu często mimowolnie przeszkadzała mu w pracy swoją naturą płochego ptaka, swojem fruwaniem i zygzakowatą wolą, która nagle kazała jej wychodzić, to znów rozbierać się z kapelusza i szala ze stanowczem postanowieniem niewyjścia. Nieraz nawet niezręczną troskliwością sprawiła mu wiele kłopotu. Teraz kiedy jej niebyło, przechadzał się Jack dużymi krokami i odzyskiwał czas stracony. Co niedziela jeździł do Etiolles, coraz więcej zakochany i coraz rozumniejszy. Doktór był zachwycony postępem swego ucznia; gdyby się tak posuwał, przed rokiem mógłby zostać bakałarzem i zapisać się do szkoły medycznej. Na wyraz Bakałarz, Jack uśmiechał się radośnie, a kiedy go wymienił wobec Belizaryuszów, których został Towarzyszem po nowym figlu Ribarota, mała izdebka na ulicy Panoyaux jak gdyby powiększyła się i rozjaśniała. Nawet roznosicielka chleba w zachwycie nagle nabrała gustu do nauki. Wieczorem późno, kiedy skończyła swoją robotę, musiał ją Belizaryusz uczyć czytać, pokazywał jej litery swoim kwadratowym palcem, którym je zakrywał. Lecz jeżeli Rivals radował się postępem w naukach Jacka, daleko mniej cieszył się jego zdrowiem. Gdy nastała jesień, powrócił Jackowi dawny kaszel, zapadły mu policzki, oczy błyszczały gorączkowym płomieniem, dłonie rąk paliły żarem.
— To mi się nie podoba, mówił dzielny człowiek, badając swojego ucznia z niepokojem; ty za wiele pracujesz, twój umysł jest wytężony, zbyt rozgrzany.... Trzeba go pohamować, powstrzymać trochę.... Cóż u dyabła! masz dość czasu. Cecylia nie odjeżdża.
Nie, zaiste, nie odjeżdżała. Nigdy nie była przyjemniejszą, względniejszą, przychylniejszą dla niego; rzecby można, iż odgadywała całą straconą miłość, część opóźnionego szczęścia, jaką ten wydziedziczony miał w niej odnaleźć. I to właśnie podbudzało naszego przyjaciela Jacka, dodawało mu zapału do pracy, który nic nie mogło powstrzymać. Siadywał ciągle po nocach; pracował po siedmnaście godzin dziennie, nie czując zmęczenia; a w tym wzburzonym stanie, który podwajał jego siły, wahadło fabryki Eyssendeck było tak lekkie w jego ręku jak pióro.
Zasoby ciała ludzkiego są niewyczerpane. Jack podsycając się czuwaniem po nocach, obojętny na wszystko, doszedł jak indyjski fakir do tej gorączkowej siły, kiedy sama boleść staje się rodzajem przyjemności. Błogosławił nawet zimno swojej izby, które wyrywało go z ciężkiego młodzieńczego snu jego o piątej rano, nawet ten suchy kaszel, który podtrzymywał go w czujności i nie dawał mu zasnąć przed nocą. Niekiedy, siedząc przy stole, uczuwał nagle jakąś lekkość w całej swojej istocie, jasnowidzenie, nadzwyczajne wytężenie swoich umysłowych sił, połączone z jakąś fizyczną niemocą. Było to niby omdlenie ku wyższemu światu. Wtedy jego pióro szybko biegało, wszystkie trudności pracy usuwały się przed nim. W ten sposób doszedłby z pewnością do końca swego pięknego zadania, lecz pod warunkiem, że nic mu nie stanie w poprzek drogi, na którą się rzucił z całą gwałtownością. Rzeczywiście, wtedy najmniejszy cios jest niebezpiecznym, a miał go spotkać straszny.
Nie przyjeżdżaj jutro.... Wyjeżdżamy na tydzień.

Rivals.

Jack odebrał tę depeszę od doktora jednej soboty wieczorem, podczas gdy pani Belizaryuszowa prasowała mu piękną bieliznę na jutro, a on się już weselił, czując w tej kończącej się sobocie rozpoczynającą się niedzielę. Niespodziewany ten wyjazd, lakonizm depeszy, nawet obojętność drukowanych liter, zastępujących znane i przyjacielskie pismo, wszystko to przejęło go szczególniejszą trwogą. Oczekiwał od Cecylii lub doktora listu, któryby mu objaśnił tę tajemnicę; lecz nic nie odebrał, i przez tydzień przechodził wszystkie męczarnie, od dreszczów obawy aż do uniesień nadziei, serce mu się ściskało lub rozszerzało bez żadnej innej przyczyny nad tę, że chmura zasłaniała mu słońce lub odkrywała je z kolei.
Ani doktór, ani Cecylia nie wyjechali, Rivals oddalił zakochanego dla tego tylko, ażeby mieć czas przygotować go do wielkiego ciosu, do postanowienia Cecylii, nagłego, nadzwyczajnego, i który spodziewał się jeszcze z rąk wnuczki wytrącić. To się stało tak raptownie. Pewnego wieczoru doktór wróciwszy zastał Cecylię z twarzą nadzwyczaj zmienioną; było coś ponurego i stanowczego w bladości jej ust i niezwykłem wzruszeniu jej pięknych ciemnych brwi. Napróżno starał się ją rozweselić przy obiedzie, aż nagle na wyrażenie się doktora: „W niedzielę, gdy Jack przyjedzie....”
— Wolę żeby nie przyjeżdżał.... odrzekła.
Dziadek spojrzał na nią zdziwiony. Powtórzyła, blada jak śmierć, lecz stanowczym głosem:
— Życzę sobie ażeby nie przyjeżdżał.... niech już tu nie bywa.
— Cóż to się stało?
— Rzecz bardzo ważna, mój dziadku, moje małżeństwo z Jackiem jest niemożliwe.
— Co takiego? Przerażasz mnie. Co się stało?
— Nic, tylko jakieś światło objaśniło mnie. Ja go nie kocham, myliłam się.
— Biada nam! Co to takiego? Cecylio moje dziecko, zastanów się. Zapewnie mieliście jakąś miłosną, dziecinną sprzeczkę?
— Nie, dziadku, przysięgam ci, że tu niema najmniejszego dzieciństwa. Czuję dla Jacka tylko miłość siostry, i nic więcej. Przymuszałam się, ażeby go kochać; teraz widzę, że to jest niepodobieństwem.
Doktór się przestraszył I wspomnienie jego córki przebiegło mu przez myśl.
— Kochasz innego?
Zczerwieniła się.
— Nie, nie, nikogo nie kocham. Nie chcę wyjść za mąż.
Na wszystko, co mógł jej powiedzieć Rivals, na wszystko, co jej przytaczał, Cecylia tylko jedno odpowiadała:
— Nie chcę wyjść za mąż.
Chciał poruszyć jej dumę. Co powiedzą w okolicy? Ten młody człowiek bywał u nich od tylu miesięcy, wszyscy go uważali za jej narzeczonego.... Przejmował się sam litością, którą i w niej chciał wzbudzić.
— Pomyśl, że to cios straszny.... złamie mu życie, przyszłość.
Na twarzy Cecylii skurczyły się wszystkie mięśnie, co wykazywało, jak była wzruszoną. Rivals wziął ją za rękę:
— Błagam cię, moja mała.... nie śpiesz się z podobnem postanowieniem.... Zaczekajmy jeszcze cokolwiek.... Zobaczysz, namyślisz się.
Lecz ona ze spokojną energią odrzekła:
— Nie, dziadku, to jest niepodobieństwem. Ja chcę, ażeby on był jaknajprędzej zawiadomiony u moich uczuciach....Wiem, że mu sprawię wielką boleść; lecz im dłużej będziemy czekać, tem większą będzie boleść. Każdy dzień stracony tylko ją pogorszy. I przytem ja zbyt będę cierpiała, pozostając tak wobec niego. Czuję się niezdolną do takiego kłamstwa, takiej zdrady.
— A więc mam mu dać odprawę? rzekł doktór, powstając z wściekłością.... Dobrze. Przeklęte kobiety!....
Ona patrzała na niego z miną tak zrozpaczoną, tak drżąca, blada, że doktór powstrzymał się wpośród złości.
— Lecz nie, nie, wnuczko, ja się nie gniewam.... tylko chwilkę.... Zresztą potem co się stało, ja jestem temu więcej winien, niż ty. Ty byłaś zbyt młodą. Ja nie powinienem był.... Ach! stary głupcze, stary głupcze!... Czyż do końca będę robił głupstwa!
Najokropniejszem było napisać do Jacka... Napisał kilka brulionów listu rozpoczynającego się w ten sposób: „Jack, dziecko moje, mała nie chce”. Nie mógł znaleźć słowa na dodanie. „Mała nie chce...” W końcu powiedział sobie: „Lepiej sam się z nim rozmówię....” I ażeby mieć więcej czasu, ażeby przygotować się do tego przykrego spotkania, odłożył to do bytności Jacka za tydzień, z jakąś nadzieją, że w ciągu tych ośmiu dni Cecylia zmieni zdanie.
Przez cały tydzień nie rozmawiali nic o tem. Lecz w następną sobotę, Rivals powiedział wnuczce:
— On przyjedzie jutro. Trwasz ciągle przy swoim zamiarze?
— Moje postanowienie jest nieodwołalne!.... odpowiedziała stanowczo, powoli z naciskiem każdej sylaby tego nielitościwego wyrazu.
Jack przybył w niedzielę rano, według swego zwyczaju, a z przystanku Evry było bliziutko do Etiolles. Przestępując próg, uczuł wzruszenie, a jednakże był to próg przyjacielski, który winien mu zapewnić całą gościnność, jakiej niegdyś doznawał, — Pan oczekuje w ogrodzie, powiedziała mu służąca, otwierając drzwi.
Serce mu się ścisnęło, odgadł jakieś nieszczęście. Wzburzona twarz doktora do reszty go przeraziła. Ten, który przez czterdzieści lat niepokojów u łoża chorych przyzwyczaił się przecież do widoku cierpień ludzkich, był drżący, zmartwiony Również jak i Jack.
— Cecylii niema?...
Był to pierwszy wyraz biednego chłopca.
— Nie, mój przyjacielu, zostawiłem ją.... tam.... gdzie byliśmy. Zabawi tam jakiś czas.
— Długo?
— Tak, bardzo długo.
— A więc.... Więc ona mnie nie chce, panie Rivals?
Doktór nieodpowiadał. Jack usiadł na ławce, ażeby nie upaść. Było to wgłębi ogrodu. W około niego przyjemny i jasny czas listopadowy, biała rosa rozpościerała się na ziemi, lotny gaz odsłaniający blade słońce, przypominał mu dzień winobrania, wzgórki dominujące nad Sekwaną i pierwsze kiedyś zrobione wyznanie miłości, jak lękliwy krzyk ptaka, który poraz pierwszy zaczyna fruwać. Jakaż to rocznica!.... Po chwili milczenia, doktór położył ojcowską rękę na ramieniu Jacka:
— Nie martw się.... Ona jeszcze może zmienić postanowienie.... Ona taka młoda! To może tylko kaprys.
— Nie, panie Rivals, pan wiesz dobrze, Cecylia niema kaprysów..... Byłoby to zbyt okropne przeszyć nożem serce dla kaprysu.... Lecz nie. Pewny jestem, że długo rozmyślała się, nim zrobiła to postanowienie, i że ją to nie mało kosztowało. Ona wiedziała, czem była jej miłość w mojem życiu, i że wyrywając ją, całe moje życie wraz z nią złamała. A jeżeli tak zrobiła, to znaczy, że uważała za obowiązek tak postąpić. Powinienem się był tego spodziewać. Czyż tak wielkie szczęście było możliwem dla mnie! Gdybyś pan wiedział, ile razy ja sobie mówiłem: to zbyt piękne, z tego nic nie będzie..... Otóż rzeczywiście nic z tego nie będzie. Widzisz pan....
Siłą woli powstrzymał łkanie, które go dusiło. Podniósł się z trudnością. Rivals wziął go za ręce:
— Przebacz mi, moje biedne dziecko.... To ja jestem winien temu wszystkiemu. Lecz myślałem, że was uszczęśliwię.
— Nie, panie Rivals, nie obwiniam pana. To, co się stało, stać się musiało. Cecylia zbyt jest wyższą odemnie, ażeby mnie mogła kochać. Litość, jaką w niej wzbudzałem, mogła jej sprawić na chwilę złudzenie, dobre serce ją zbłąkało. Teraz widzi jaśniej, a odległość, jaka nas dzieli, przeraża ją. Bądź co bądź, słuchaj pan dobrze, mój drogi przyjacielu, i powtórz jej odemnie. Jakkolwiek jest ciężki cios, który mi zadała, jest rzecz jedna, dla której nigdy do niej nie będę miał urazy....
To mówiąc, wskazał na pola, niebo, cały widnokrąg.
Przeszłego roku, w dniu podobnym, uczułem, że pokochałem Cecylię, myślałem, że ona będzie mnie mogła kochać, i rozpocząłem najszczęśliwszy, jedynie szczęśliwy okres w mojem życiu, rok pełny, nieporównany, na który gdy teraz patrzę, zdaje mi się, że on stanowi całe moje życie. Urodziłem się tego dnia, dziś umieram. Lecz tę błogosławioną epokę, to zapomnienie nieszczęsnego losu, jakiego doznałem, Cecylii i panu zawdzięczam. Nie zapomnę go nigdy.
Zwolna wydobył swoje ręce z drżącego uścisku doktora.
— Odjeżdżasz Jacku?... nie zjesz ze mną śniadania?
— Nie, dziękuję, panie Rivals....Byłbym zbyt smutnym biesiadnikiem.
Przeszedł przez ogród krokiem pewnym, i oddalił się szybko, nie odwróciwszy głowy. Gdyby się był obejrzał, dostrzegłby na górze, na pierwszem piętrze, za białą podniesioną firanką, swoją ukochaną, również bladą, równie jak on drżącą, która płakała wyciągając ręce, lecz nie myślała go powstrzymać. Następne dnie u Rivalów były bardzo smutne. Mały domek, weselszy i ożywiony od jakiegoś czasu, przybrał swoją ponurą, dawniejszą powierzchowność, stał się nawet jeszcze bardziej ponurym po znikniętej wesołości. Doktór, bardzo zgnębiony, śledził swoją wnuczkę, jej samotne spacery w ogrodzie, długie przesiadywanie w pokoju jej matki, który był teraz otwarty i który ona zdawała się chcieć zająć dla siebie z prawa smutku. Gdzie Magdalena płakała niegdyś, Cecylia płakała dzisiaj, i biedny dziadek mógł się nieraz omylić, widząc młodą twarz zwieszoną z góry przez okno w milczeniu i wezbraniu ukrytej boleści.... Czyż i ta także ma umrzeć?... Dlaczego?... Co jej było?.... Jeżeli nie kocha Jacka, jakże wytłomaczyć ten smutek, tę potrzebę samotności, tę tęsknotę, której nie mogły rozerwać zajęcia gospodarskie? Jeżeli go jeszcze kocha, dla czego mu odmówiła? Doktór czuł dobrze, że tu ukrywa się jakaś tajemnica, wewnętrzna walka; lecz na najmniejszy wyraz, na najmniejsze zapytanie Cecylia zbijała go z toru, unikała go, jak gdyby się czuła odpowiedzialną tylko wobec siebie za nadzwyczajne postanowienie swej woli. Przy tem niepokojącem zachowaniu się swojej wnuczki, dzielny człowiek zapominał o nieszczęściu Jacka; dosyć miał swojego do strawienia, do wyrozumowania. Kabryolet, który go unosił po drogach, koń, coraz bardziej niesforny, mógłby opowiedzieć o wzburzeniu doktora, wnioskując z dzikości, z jaką nimi kierował.
Jednej nocy zadzwoniono w domu, wzywając go do chorego. Była to stara Salé, wyrzekająca na drodze. Zdawało się, iż tym razem „jej człowiek, jej biedny człowiek umrze”. Rivals, któremu ani wielkie zmartwienie, ani podeszła starość nie przeszkadzały stawać na pierwsze wezwanie, biegł szybko z Etiolles do Olszyn. Małżeństwo Salé mieszkali przy Parva domus w prawdziwej dziurze wykopanej w dole przy drodze. Do izby schodziło się jak do piwnicy, brudnej, ciemnej, źle zamykanej; było to prawdziwie chłopskie legowisko z czasów La Bruyèra, które przeżyło wszystkie okoliczne zamki. Zamiast podłogi ubita ziemia, meble stanowił połamany kufer, chwiejący się stołek, wszystko oświetlone ogromnym ogniem kradzionego drzewa, trzeszczącego i syczącego wilgocią. Wszystko tu czuć było grabieżą: szczątki starej futrówki nagromadzone pod ścianą, fuzya stojąca w rogu komina, wnyki na zające, wreszcie ogromne sidła, które złodzieje zwierzyny zarzucają w jesieni na zżęte pola, jak rybacy sieci na ryby. W ciemnym kącie na tapczanie, wśród tej całej nieuczciwej nędzy stary „dogorywał”. Dogorywał po sześćdziesięciu latach skrytego polowania na cudzym gruncie, nocnego czatowania w rowach, w śniegu, bagnach i wymykaniu się żandarmom. Pędząc życie starego szkodliwego zająca, szczęśliwym był jeszcze, że mógł to życie zakończyć w swojej norze. Gdy wszedł Rivals, uderzył go odór spalonych ziół, który rozlał się smrodliwie w całej izbie.
— Cóżeście tu u dyabła spalili, matko Salé?
Zmięszała się stara, chciała skłamać, lecz doktór nie dał jej na to czasu:
— Był u was sąsiad, truciciel?
Rivals nie omylił się. W ostatnich czasach Hirsch przychodził robić próby swoich złowrogich lekarstw na tym biedaku. Sposobność eksperymentów trafiała mu się bardzo rzadko. Wieśniacy niedowierzali; nadto, musiał się bardzo wystrzegać doktora z Etiolles, który prowadził z nim zaciętą wojnę o jego medycynę bez dyplomu. Dwa razy już miał zakazane w urzędzie Corbeil i zagrożone surowo, jeżeli nadal swej praktyki nie zaprzestanie. Lecz sąsiedztwo Salé, podłe ich położenie.... Pomimo obawy żandarmów, pokusił się jednak.
— Prędko, prędko, otwierajcie drzwi, okna.... wszak widzicie, że ten nieszczęśliwy się dusi!
Stara pośpieszyła wykonać rozkazy doktora, mrucząc:
— Ach! mój biedny mąż, mój biedny mąż! Mówił, że go nam wyleczy.... Czy to można tak ludzi oszukiwać!... Biednem, dzikiem bydłem my chłopi jesteśmy.
Podczas gdy Rivals, pochylony nad umierającym, śledził resztki sił nieznacznego pulsu, głos przytłumiony wydobył się z pod łachmanów tapczanu:
— Powiedz, żono, mówiłaś, że powiesz.
Stara ciągnęła dalej swoją szybką rozmowę, poruszając chrust na ognisku. Lecz umierający rozpoczął osłabionym głosem:
— Powiedzże, żono.... powiedz....
Rivals patrzał na Salé, na twarz starej czarownicy, spaloną na piękny kolor cegły. Zbliżyła się jąkając:
— Tak, do licha, z pewnością, to jego wina, tego doktora z poblizkości, że narobiliśmy zmartwienia biednej panience, która jest tak miłosierną.
— Jakiej pannie? O kim mówicie? spytał doktór porywczo, opuszczając rękę chorego.
Ona zawahała się. Lecz głos chorego, coraz słabszy, jakby pochodził gdzieś z daleka bardzo, wymruczał jeszcze raz:
— Powiedzże.... Chcę, żebyś powiedziała.
— A więc dobrze, powiem — rzekła stara śmiało. Otóż tak, mój dobry panie Rivals, ten łotr dał mi dwadzieścia franków — jacy to są szkaradni ludzie, Jezus Chryste! — dał mi dwadzieścia franków, ażebym powiedziała pannie Cecylii całą historyę jej papy i mamy.
— Nikczemna!... krzyknął stary Rivals ze złością, która mu dodała siły i gwałtowności młodzieńczej. Ty śmiałaś to zrobić?
— I to za dwadzieścia franków, mój dobry panie.... Gdyby ten szkaradny człowiek nie był mi dał dwudziestu franków, wołałabym umrzeć niż powiedzieć.... Naprzód, jak pan widzisz umierającego chrześcianina, nie wiedzieliśmy o niczem! On mi wszystko opowiedział, ażebym ja powtórzyła.
— Ach! nędznik, powiedział mi, że się zemści... Lecz kto go mógł o tem zawiadomić i tak dobrze poprowadzić jego zemstę?
Głębokie narzekanie, jedno z tych przytłumionych kwileń, jakie człowiek wydaje przychodząc na świat lub schodząc z niego, przywołało doktora do tapczanu. Teraz, kiedy żona powiedziała, ojciec Salé mógł umrzeć, a być może, że ten jeden mały skrupuł sumienia pomiędzy wszystkimi występkami starego włóczęgi ułatwił mu straszne przejście. Aż do rana siedział doktór pochylony przy tem powolnem konaniu, nad tym atomem życia, którego biały świtający w szybach dzień miał zaraz zabrać po pierwszym dreszczu. Trzeba było dużo odwagi, ażeby siedzieć przy tym umierającym i tej starej skurczonej przy ognisku, która nie śmiała ani mówić, ani patrzeć. Zatrzymany przez swój obowiązek, doktór rozmyślał, i przechodząc z jednej myśli do drugiej, starał się zebrać w całość, jeszcze zaciemnioną dla niego, tę niegodną intrygę. Kiedy się wszystko skończyło, pośpieszył z powrotem do Etiolles, upewniwszy się jednak, że podłego Hirscha niema już w Parva domus. Ach! gdyby go był dostał w tej chwili, byłby odzyskał całą gwałtowność okrętowego chirurga wobec nikczemnego wroga, który chcąc się na nim zemścić, uderzył na jego wnuczkę. Wróciwszy, poszedł wprost do Cecylii. Nikogo. Łóżko nawet niebyło rozebrane. Dreszcz go przeszedł. Pobiegł do apteki. I tu nikogo jeszcze. Tylko dawny pokój Magdaleny był otwarty, i tam, pomiędzy relikwiami drogiej umarłej, na klęczniku, na którym przeklęczała wszystkie swojo strapienia, zastał Cecylię uśpioną, omdloną, która całą noc przepędzała w łzach i modlitwie. Usłyszawszy kroki doktora, otworzyła oczy:
— Dziadku!
— Powiedział ci więc ten nędznik tajemnicę, którąśmy tak przed tobą ukrywali. O Boże! Po tylu wysiłkach, po tylu staraniach, ażebyś uniknęła przykrości, w końcu ona doszła cię przez obcych, przez nieprzyjaciół! Biedna mała....
Ona ukryła głowę na jego ramieniu:
— Nie mów nic. Nic mi nie mów. Wstydzę się.
— Przeciwnie, muszę ci powiedzieć.... Ach! gdybym się mógł domyśleć, jaki jest powód twojej odmowy! Bo pewnie dla tego, nieprawda, dla tego nie chciałaś wyjść za mąż?
— Tak.
— Lecz dlaczego? powiedz mi, co myślałaś.
— Nie chciałam wyznać hańby mojej matki, a sumienie moje zmuszało mnie, ażeby wszystko opowiedzieć temu, który miał zostać moim mężem.... Jedno tylko pozostawało mi do zrobienia i zrobiłam.
— Więc, ty go kochałaś, kochasz go jeszcze? Z całej duszy, I sądzę, że i on tyle mię kochał, iż nie zerwałby naszego małżeństwa; lecz ja właśnie powinnam była to zrobić, ażeby on uniknął wielkiego poświęcenia. Nikt się nie żeni z dziewczyną, która niema ojca, która niema nazwiska, a gdyby je miała, byłoby nazwiskiem złodzieja lub fałszerza.
— Mylisz się, moje dziecko. Jack był bardzo dumny i bardzo szczęśliwy, żeniąc się z tobą; a jednakże wiedział twoją historyę. Ja sam mu ją opowiedziałem.
— Doprawdy?
— Ach! niedobra mała, gdybyś była miała więcej zaufania we mnie, byłbym ci oszczędził tego potrójnego ciosu, którym zabiłaś szczęście nas trojga.
— A więc Jack wiedział, kim ja jestem?....
— Uważałem to za obowiązek uprzedzić go, rok temu, kiedy mi mówił o swojej miłości.
— I on chciał mnie jeszcze?...
— Dziecko!... Wszakże cię kochał.... Zresztą, wasze losy są tak podobne.... On także niema ojca, a matka jego nigdy niebyła zamężną. Jedyną różnicą pomiędzy wami jest to, że twoja matka była świętą, gdy jego....
Wtedy, tak samo jak Jackowi historyę Cecylii, Rivals opowiedział Cecylii historyę Jacka, długie męczarnie tej biednej istoty tak serdecznej i tak dobrej, opuszczenie w dzieciństwie, wygnanie w młodocianym wieku. I nagle, jak gdyby cała ta przeszłość, w miarę jak ją sobie przypominał, pozwoliła tem lepiej zrozumieć stan obecny, zawołał:
— To ona!... Cios pochodzi od niej... Musiała powiedzieć Hirschowi o waszem małżeństwie.... Tak, tak, jestem teraz pewny.... Wypadek, który tak starannie ukrywałem, przez tę waryatkę doszedł do ciebie. To było fatalne. Podobny cios, zadany temu biednemu chłopcu, mógł go tylko spotkać od jego matki.
Słuchając tego objaśnienia, Cecylia uczuła gwałtowną rozpacz, gdy pomyślała, co zrobiła Jackowi i tak już nieszczęśliwemu, jaką przerażającą i bezużyteczną przykrość. Chciałaby go prosić o przebaczenie, upokorzyć się przed nim.
— Jack... biedny przyjaciel.... powtarzała łkając.
A mierząc swojem zmartwieniem ranę, jaką mu zadała, szepnęła:
— Och! jak on musiał cierpieć.
— I cierpi jeszcze.
— Czy miałeś jakie wiadomości od niego, dziadku?
— Nie, lecz możeby sam przybył, ażeby ci ich udzielić?... odpowiedział dziadek z uśmiechem.
— Może teraz nie zechce powrócić.
— A więc jedźmy go odszukać.... To dziś niedziela. Nie siedzi w pracowni. Wyszukamy go i przywieziemy tutaj.... Chcesz?
— Czy chcę!
W kilka godzin potem Rivals z wnuczką byli już w drodze do Paryża.
Kiedy odjechali, jakiś człowiek okryty potem, skurczony pod ciężarem szerokiego kosza, zatrzymał się przed ich domem. Przypatrywał się małej zielonej furtce, mosiężnej blasze, na której z trudnością sylabizował: Dzwo....neik do dok.... to....ra....
— To tutaj! rzekł w końcu i zadzwonił, obcierając sobie czoło. Nadeszła mała służąca, lecz widząc, że ma do czynienia z jednym z tych niebezpiecznych handlarzów, którzy biegają po wsiach, uchyliła tylko drzwi.
— Do kogo pan masz interes?
— Do tutejszego pana....
— Niema go.
— A panna?....
— Niema jej także.
— Kiedy powrócą?
— Niewiem.
Drzwi zamknęły się grubiańsko.
— Dobry Boże.... Dobry Boże rzekł kramarz ochrypłym głosem.... Czy oni pozwolą mu tak umrzeć?
I stanął osłupiony na środku drogi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.