Jak tęcza/XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jak tęcza |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nad wieczorem zjawił się znów Weryho i Helena wyszła do niego natychmiast, jakby na niego czekała, z nietajoną niecierpliwością.
Owinięta była znów w swój szary płaszcz i włosy miała sczesane tak samo w gruby węzeł na karku.
Ów sen poranny nie pozostawił na niej dodatnich śladów. Trwał krótko a raczej dał jej pewien żal za możliwą widocznie, a tak trudną do osiągnięcia, pewną równowagą.
Po przebudzeniu hydra cierpienia, jakby rozżarta za to, że ofiara jej ośmieliła się choć na chwilę odetchnąć, rzuciła się znów na serce kobiety i szarpać je zaczęła całą skomplikowaną torturą zazdrości, tęsknoty i urażonej ambicji.
Niemniej Helena podniosła się z łóżka i starała się przez chwilę zająć czemkolwiek. Nerwy jednak nie wytrzymały rozkazu i znów Helena zaczęła tonąć we łzach, powstrzymując z wysiłkiem rwące jej sercem spazmatyczne jęki.
W takim stanie duszy zastał ją Weryho.
Gdy posłyszała jego dzwonienie, porwała się, otarła łzy i wybiegła do niego, sądząc, że przy nim znajdzie uspokojenie choć chwilowe, to samo, jakie dało jej światło jego lampy.
Przywitali się gorącym uściskiem ręki i zaraz ona usiadła na tem samem miejscu, co wczoraj; on zajął, fotel na którym wczoraj siedział.
Pomiędzy nimi znajdował się mały stolik o zielonym, gładkim blacie. Jakiś „kącik“ już się wytwarzał bezwiednie, zastępując ich dawny „kącik“.
Niedaleko znajdował się parawan w irysy — i oto Weryho, zanim usiadł, szybkim gestem parawan ten posunął i ogrodził ten kącik salonu od całej reszty.
Nie było tam jeszcze atmosfery sympatycznej, tej mowy „rzeczy“, która ma swój odrębny sposób przemawiania do dusz ludzkich, ale — przecież coś wytwarzać się zaczynało — coś, co mogło wyprowadzić ich oboje z ogólnego świata i dać im ich własny światek, zamieszkały tylko przez nich moralnie i fizycznie.
— Tak — wyrzekł, siadając — teraz nam będzie lepiej rozmawiać. Nie jestem stworzony do szerokich przestrzeni. Nad morzem szukałem zawsze skał, grot, w których mógłbym poprostu zamknąć przed sobą pewną ścianę i powiedzieć myśli: „możesz mieszkać w tym małym domku“.
Helena nie mówiła nic, śledziła go tylko z pod oka.
Doznała napozór pewnego zawodu. Uspokojenie, które sądziła, iż spadnie na nią jak deszcz kwiatów akacji, nie przychodziło. Przeciwnie, — ta mała przestrzeń, to odcinanie się od świata przypomniało jej Wenecję — słomianą chatkę, kąpiel z róż i pocałunki Hawrata, składane w muszlach jej rąk.
Przymknęła oczy, zagryzła do krwi usta i to, czego się lękała najwięcej, to jest płacz w obecności Weryhy — przyszedł na nią straszny i nieubłagany.
Nie mogła powstrzymać łez. Siedziała wsunięta w niszę fotelu, drżała w fałdach swego płaszcza, z twarzą posypaną popiołem cierpienia, z ranami ócz spłakanych, z których płynęły teraz strugi łez.
Weryho zdawał się być przygotowany na ten objaw i pozwolił Helenie płakać długo, jak gdyby czekał, że ze łzami spłynie jej ból największy.
Wreszcie ujął jej wychudłą i jakby wystygłą dłoń.
Ona, nie otwierając oczu, wyszeptała:
— Przepraszam...
Lecz on odparł natychmiast:
— Owszem, wolę to!
I znów zapanowała cisza, wreszcie on mówić zaczął. Nie mówić, ale raczej szeptać, jak szepcze się przy łożu kogoś, kto leży, walcząc między życiem a śmiercią.
— Wiem... pani ma jakieś ciężkie, straszne chwile. Co? O tem nie chcę wiedzieć, dopóki dusza twoja sama nie otworzy się przedemną. Skoro uznasz mnie godnym, zaprowadź mnie do twego grobu. Nie spłoszę ci twego smutku, nie wyrwę ci z serca rozkoszy twego bólu.
Z po za łez spojrzała na niego zdumiona.
— Rozkoszy bólu?... Czy dobrze słyszałam, rozkoszy bólu?
— Tak! Wczoraj mówiłem o rozkoszach wspomnień. Dziś chcę z panią pomówić o rozkoszy bólu...
Lecz ona uczuła się zbuntowaną.
— Rozkosze wspomnień... na to się zgodzić mogę warunkowo. Lecz nie mów nic o rozkoszach bólu!... Bo to zakrawa na zbyt wielkie szyderstwo, na krwawą ironię...
Słowa jej płynęły z ust lawiną, nagle wezbrałą w jej piersi. Milczenie kilkutygodniowe, milczenie bólu, który mógł się tylko zdradzać stłumionemi jękami, zaczynało zrzucać swe pęta.
— Ach!... — zaczęła, drżąc cała i łamiąc ręce — mówisz o rozkoszy bólu! Spójrz na mnie, spójrz, co się ze mną stało! Lata całe, starość cała rzuciły się na mnie jak hyeny, jak wampiry i stoczyły mą piękność, zdławiły me siły. To sprawił ból!... To sprawił ból!...
Porwała się z krzesła i stanęła na środku salonu, w tem miejscu, gdzie zachodzące słońce, przelewając swe promienie przez pryzmaty weneckiego pająka, rozkładało na szarawem tle dywanu tęczowe pasma, drżące jakby całe sznury djamentów. Z całą odwagą i energią poddała pod to czarujące oświetlenie swoją twarz o ziemistej cerze i krwawych źrenicach, swe wychudłe policzki i szyję, swe włosy, w których bielała przedwczesna siwizna.
Wyciągnęła w przestrzeń swe ręce chude i wystygłe, i tak stała strasznie tragiczna, bez śladu piękna, na wzór spopielałego drzewa, które umarło pod uderzeniem bezlitośnego gromu.
Podkreślała niejako swą ruinę, z okrucieństwem, z dzikością tą samą, z jaką wpatrywała się w lustro.
— Oto... rozkosz bólu...
Weryho nie drgnął nawet w fotelu, tylko rozmarzone, błękitne źrenice utkwił w tę zjawiskowo smutną kobietę, po której szarej, jakby pokutniczej szacie ślizgały się drżące, tęczowe blaski.
— Czy chcesz pani wiedzieć, dlaczego tak cierpisz? — spytał wreszcie.
Ona roześmiała się, ścierając strugi łez, płynące po jej twarzy.
— Ty mi to chcesz powiedzieć? Ty?
— Tak, ja. Oto dlatego cierpisz, że nie umiesz pięknie i szlachetnie cierpieć.
Słowa te padły na nią niespodziewanie. Rzeczywiście w ogromie swego bólu nie zastanawiała się nawet nad tem, że cierpienie jej jest gorzką w smaku, ale piękną z powierzchowności rośliną.
— Piękno złagodzić może ból — mówił dalej Weryho — naucz się pani cierpieć cicho i pięknie. Otocz się swem nieszczęściem, jak welonem krepy delikatnym i miękkim. Nie walcz ze swym smutkiem, krzykiem i łzami. Przeciwnie, kołysz się nim do snu i witaj go rano jak ciemnoskrzydłego a przyjaznego ci ducha...
Powróciła na swe miejsce ponura i zamyślona.
— Trudno mi kochać swe nieszczęście... Zanadto cierpię.
— Im większe nieszczęście, tem je więcej kochać można.
— Nie znasz, co jest nieszczęście, dlatego mówisz tak do mnie.
Na delikatnych ustach Weryhy wykwitł smutny, trochę ironiczny uśmiech.
— Skąd pani wiedzieć o tem możesz?
— Wiem — patrząc na twój spokój. Człowiek nieszczęśliwy nie może być tak spokojnym.
— Przeciwnie. Tylko człowiek nieszczęśliwy może być tak spokojnym.
Zdania ich skrzyżowały się i nastąpiło milczenie. Z oczów Heleny przestały płynąć łzy. Oczy jej natomiast zapłonęły jakimś gorączkowym blaskiem.
— Widzi pani — podjął znów Weryho — ja z nieszczęścia i cierpienia mojego wyciągnąłem tylko samą essencję melancholji i tę w duszę moją wchłonąłem. To, co ludzie mają za moją powolność wrodzoną, za brak temperamentu, to jest ciężko i boleśnie nabyty spokój, ten, jaki panuje za cmentarną bramą.
Helena zapomniała na chwilę o swojem cierpieniu. Wpatrzyła się w twarz Weryhy i cichym głosem spytała:
— Ty... ty cierpiałeś?
— Tak, I... zdaje mi się z tego, co i pani powodu.
Helena niespokojnie poruszyła się na fotelu.
— Nie, nie... to zupełnie co innego.
— Daruj pani, to zawsze jedno.
— Więc.
— To... miłość.
— A!...
Słowo to napozór banalne i tak fatalnie zużyte, padło w tym półszepcie dziwnie, jakby ktoś nazwał głośno po imieniu umarłego, o kim już nikt w domu nie mówi, lecz każdy myśli. Uczuł to widocznie Weryho, bo natychmiast dodał, jakby się tłumacząc:
— Daruj mi pani, że musiałem użyć tego słowa. Nie określa ono ani w setnej części tego uczucia, które dla pani i dla mnie było w życiu katastrofą. Ludzkość jednak nie pomyślała, aby wynaleść inny, szlachetniejszy wyraz dla określenia miłości.
— Kochałeś... byłeś nieszczęśliwy?
Spojrzał na nią, jakby się wahał, a dostrzegłszy, że zdawała się zapominać o swoim bólu, ciekawa i żądna analizy innych uczuć, z odcieniem szczerego smutku składał niejako jej na ofiarę wspomnienia uczucia, które przetworzyło go tak silnie i niezachwianie.
— Kochałem... — wyrzekł cicho i jakby ważąc każde słowo. — Czy pani sądzi, że ja umiem kochać tylko martwe piękno sztuki. Kochałem dziewczynę... ot... przeciętną. Kochałem ją dla linji jej smukłego ciała, dla karnacji jej twarzy. Kto wie, może i dla czaru i gracji jej gestów i pewnych porywów nerwowych, które brałem za objawy duszy. Znudziła się mną, rzuciła, poszła w świat...
Zawiesił głos, a potem dodał cicho:
— To był dla mnie wielki, wielki ból.
Krótka, zwyczajna historja nie wzruszyła Heleny. W egoizmie swoim — swą miłość dla Hawrata przedstawiała sobie jako olbrzymią katastrofę, zdolną zdruzgotać najsilniejszą wolę.
— Och!... wyrzekła prawie niedbale — to nie był silny związek... nic was nie łączyło nazbyt wielkiego.
Oczy Weryhy pociemniały.
— Daruje pani. Nas łączyło wiele... nas łączyła świeżość naszych wiośnianych, pierwszych uczuć i... dziecko.
— O!
Zamilkła. Przypomniała sobie fotografję ślicznej dziewczynki w pokoju Weryhy. —
I wobec tego jednego, drobnego słowa uczuła się zwyciężoną i jakby onieśmieloną.
Milczała długą chwilę. — Coś dziwnego się z nią stało. Jakaś pokora wstąpiła w nią nagle. Coś świętego trąciło jej duszę swem skrzydłem.
— Gdzie jest to dziecko? — spytała wreszcie.
— Przy mnie — odparł Weryho — zdołałem je odebrać, wychowuję je sam o własnych siłach. — Jest u moich znajomych...
Pochylił głowę i on teraz z kolei wpatrzył się smutnie w deseń dywanu.
Helena siedziała chwilę, rozrzewniona jakaś i zmieszana — wreszcie szybko szepnęła:
— Przyprowadź mi kiedy twą córkę!
Podniósł głowę, popatrzył na nią, jakby tknięty jakąś myślą i odparł:
— Chętnie!
Po chwili krótkiej dorzucił:
— Nie o to jednak chodzi. Chciałem tylko panią przekonać, że i z nieszczęścia można wyciągnąć woń i pewną słodycz. — Wierz mi pani! Niema nic milszego i słodszego, jak taka atmosfera smutku szlachetnego i pięknego. — Pomyśl, jak rażą południowe promienie słońca, a ile wdzięku ma w sobie zachód jesienny. — Melancholia spadających liści budzi drogie i czyste refleksje, prowadzi nas łagodnie do ostatniej katastrofy, którą zakończymy swoje istnienie.
— Zakończymy? Nigdy!... Ja wiem, że tak nie będzie! Ja wiem!...
Z egzaltacją uniosła głowę do góry! Przypomniała sobie, że ona jest tą wybraną, która nosi w sobie słaby promień, rozświetlający tajemnicę śmierci. — Przypomnienie to przyszło na nią jak objawienie. — Wiedziała, a więc mogła śmiało zaprzeczyć słowom zwątpienia.
On nie podnosił jej słów, jakby lękając się podniecić jej egzaltację. Widoczne było, iż całe jego usiłowanie było skierowane tylko ku wprowadzeniu ją w stan zupełnego spokoju i równowagi.
— Sądzę — mówił dalej — że smutek pani jest beznadziejny. Tem lepiej. Nadzieja odbiera spokój i migoce zawsze światełkiem tam, gdzie powinna panować jednostajna mgła. I pomyśl pani, od codziennych, trywialnych zajęć, gdy zechcesz, pospieszysz do tej ciszy, do tej melancholji, która cię otoczy jakby miękkiemi skrzydły i nada myślom twoim piękny, spokojny kierunek. W niej czerpać będziesz smutne lecz piękne wspomnienia, jak żałobne irysy... Róże narzucają się impertynencką barwą i wonią. Irysy mają powab odzianych w żałobę aniołów. I wypiękniejesz duchowo i fizycznie. Inną będzie ta piękność, ale czyż urna żałobna nie ma równie szlachetnych linji, jak amfora przeznaczona do przechowania pobudzającego wina? Czy ja nie przedstawiam dostatecznie takiej istoty zrównoważonej, z rękami pełnemi irysów, skąpanej w melancholji, a mimo to, a może dlatego odczuwającej Piękno i żyjącej i oddychającej tem pięknem? Powiedz pani sama.
Nie odpowiedziała nic, bo czuła, iż rzeczywiście on jest tym zrównoważonym: spokojnym i pięknym. Atmosfera spokoju, wśród której żył, przenikała go całego i gesta jego, głos, spojrzenie, wreszcie to, co się ujawniało z jego ducha, było przepojone rzeczywiście jakąś pięknością, co jeśli nie było już szczytem owego piękna, to dążenie do osiągnięcia tego szczytu było tak silne, iż miało w sobie już wiele czystej i zakreślonej linji, do której jego świadomość dążyła.
Tak, bezwątpienia. Lepiej i milej dla duszy zbolałej było zanurzyć się w takim ożywczym zdroju piękności wypromienionej z łez i melancholji, niż szarpać się i łamać w kontorsjach bezsilnej i szpetnej rozpaczy.
— Czytałem wczoraj — podjął znów Weryho, a głos jego w tych blaskach zachodzącego słońca dzwonił lekko jednostajną nutą, jakby kojące szmery strumienia — czytałem prześliczną rzecz Maeterlincka, o piękności wewnętrznej. Ten poeta duszy mówi tam wiele o tem, co ja wprowadziłem bezwiednie w czyn i co starałem się w panią wpoić jeszcze przed wyjazdem zagranicę. Jest tam mowa według słów Plotinusa, że jesteśmy piękni wtedy, gdy znamy samych siebie, a brzydcy, gdy siebie nie znamy. Lecz teraz, zastanów się pani tylko, kiedy można poznać samego siebie? Czy w hałasie i wirze powodzeń i szczęścia? Nigdy! Jedynie tylko w cierpieniu, w bezsilności, znękaniu objawia się pierwotna dusza ludzka. A dusza ludzka jest piękną, słyszysz mnie pani? Nasza „pierwotna“ dusza jest właśnie skończoną pięknością.
Helena słuchała Weryhy zamyślona i powoli jej ciało przybrało powabny układ i miękkie linje kobiety zasłuchanej w sympatyczne dla niej dźwięki. Oczy oschły z łez, pociemniały i rozświecały lekkim blaskiem zajmującą bladość twarzy.
Kąciki rozchylonych ust wznosiły się ku górze, odbierając rysom ten wyraz przedwczesnej starości, który je tak nagle oszpecił. Ręce, złożone na kolanach w hieratycznej pozie, szara, fałdzista odzież, na której migotały tęczowe, słoneczne blaski, czyniły z niej coś nakształt lekko zabarwionej, kamiennej, pomieszanej z onyksem i kością słoniową statuetki, budzącej się do życia pod czarodziejskim wpływem szeptanego zaklęcia.
— Być może, iż pojęcie takie życia — ciągnął dalej Weryho — wyda się pani nadto egoistyczne. To pielęgnowanie ciągłe swego „ja“, to przebywanie ciągłe w świątyni przepełnionej kwiatami, które wykwitają z gruzów pozornych szczęścia i roztaczają upajającą woń i delikatne barwy, przeznaczone jedynie dla pani samej, wyda się pani jałowe i bez celu. Nie zastanawiaj się jednak pani nad tem! To, co będzie dla innych egotyzmem, to w przebiegu czasu okaże się bezwiednym altruizmem. Doskonaląc siebie, działasz dla drugich. Piękność twoja będzie jak promienie słońca. Dobroć jej i szlachetność nie mogą zginąć, bo nic ginąć nie może, a zwłaszcza to, co się przyczynia do upiększenia i wydobycia na jaw pierwotnej formy duchowej. Czy słuchasz mnie?
— Słucham, mów dalej.
— Czy w tej chwili, będąc tak spokojną i jakby pogrążoną w cichej melancholji twego cierpienia, nie czujesz ulgi, nie czujesz się jakby dumną z tego, że tak pięknie cierpieć umiesz? Szlachetnie ułożyć się może twe życie w smutku, piękne może być nawet twe istnienie w cichej, spokojnej ekstazie przyjętego jako konieczność cierpienia.
— Piękne!...
— Tak! Bo hałaśliwa muzyka marszów weselnych, czem jest w porównaniu ze słodyczą smutnych, nastrojowych pieśni? Natury trywialne, muszle uszne, grubiańsko sklepione lubują się w szczęku kotłów i tamburyn. Delikatne tony harfy lub starego szpinetu, na których kobieca, subtelna ręka leciuchno rzuca w przestrzeń rzewne, przejmujące serce tony, zachwyca dusze wyszkolone czy to cierpieniem, czy artyzmem szlachetnym. To jest prawdziwe piękno i dusza pani, która jest wrażliwa tak bardzo, z całą swobodą odnajdzie swój żywioł w piękności, którą tylko stwarza cierpienie.
Powstał i ona podniosła się także, ciągle zadumana i jakby nagle uspokojona.
— Noś pani „pięknie“ swój smutek, tak jak pewne kobiety umieją pięknie nosić żałobne krepy. Spokój posągu jest sto razy szlachetniejszy niż trzepotanie się wróbla.
Uścisnął jej rękę i skierował się do przedpokoju. Gdy był już u progu, ona wstrzymała go gestem.
— To całe otoczenie szarpie mną... — wyrzekła, wskazując na niespokojne, kontorsyjne linje secessyjnych sprzętów. — Nigdy wśród „tych“ linij nie zdołam odnaleść równowagi.
Spojrzał dokoła zdziwiony.
— Cóż znowu? — odparł — To są motywa kwiatowe, to są przeważnie linje skradzione z roślin architektonicznych. Niech ci się zdaje, że jesteś na łące mistycznej, pełnej czarownych lian i paproci. Gdzieniegdzie zabłąkane szkło kładzie w tę roślinną zieleń jakby rosę i tęczę. Te stylizowane kwiaty na storach tworzą zasłonę przed światem ulicznym. Czy może być właściwsze, godniejsze otoczenie dla objawienia się piękności prymitywnej duszy, jak ten kłąb nieruchomych i zaklętych w spokoju linij kwiatów? Rodzaj skamieniałego raju otacza cię dokoła. Ty błądzisz wśród niego owiana melancholją twego smutku. Będziesz tą duszą, która poznała cierpienie i cofnęła się na zawsze w głąb czarownego edenu.
Helena, oparta o drzwi, słuchała tych słodkich słów, wypowiedzianych cichym, harmonijnym głosem. Coś, jakby lekka jasność, przedzierała skłębione przed nią zasłony jej bezbrzeżnej i żałobnej krepy.
Wyszli już teraz do przedpokoju i stali tam oboje naprzeciw siebie, jakby czując przykrość rozstania się. Ona widocznie taiła w sobie jakąś myśl, którą wypowiedzieć pragnęła, a lękała się, aby nie doznać przykrego wrażenia.
Wreszcie z półuśmiechem i dziwnem jakiemś zmieszaniem, — wymówiła:
— Kiedy mi przyprowadzisz dziecko?
On zawahał się, wreszcie odrzekł z pewną łagodnością, w głosie:
— Później... gdy pani będziesz trochę spokojniejsza.
Doznała ukłucia w serce.
— Lękasz się, aby twoja córka nie odniosła przykrego wrażenia?
Odpowiedział wymijająco.
— Staram się chronić moje dziecko przed wszystkiem, co nie jest samą pięknością.
Zabolały ją te słowa.
— Szpetna więc jestem w twych oczach?
— Jesteś niespokojną, i cierpisz nieszlachetnie. To bije od ciebie, jak łuna. Zechciej, wypiękniejesz. To nie jest trudne. Mówię z doświadczenia.
Był już na progu.
— Do jutra!
Coś ją próbowało godzić z istnieniem. Była to jednak zaledwie próba. Westchnęła ciężko i ujęła wyciągniętą rękę Weryhy.
— Dziękuję ci za te słowa — wymówiła mimowoli.
Chwilę panowało pomiędzy nimi milczenie.
Wreszcie Weryho wysunął się za próg i rzucił zwyczajne, ciche:
— Do jutra!
Tego dnia Helena siedziała długą chwilę przed lustrem w swej sypialni. Lecz już w głębi jej duszy nastąpiła pewna przemiana. Bez goryczy, bez gryzącej ironji, wpatrywała się w siebie i w zmianę swej twarzy. Jakaś litość smutna i przyjacielska zdawała się wybiegać z niej ku tamtej postarzałej i biednej. Łzy tylko krótką chwilę zaświeciły w jej oczach.
Łagodna zaduma zajęła powoli jej duszę. Łagodność ta sprawiała jej ulgę. Sprawdziła to z radosnem ździwieniem. Pierwszy to raz na chwilę zabłysnęła przed nią możliwość zniesienia spokojnego cierpienia.
— Piękność bólu — myślała, powtarzając sobie słowa Weryhy, — czy to możliwe odnaleść piękno w tem, co jest bolesne, a więc szpetne, bo tylko błogi spokój i zadowolenie wydaje ze siebie piękno i szlachetność.
Cofnęła się myślą wstecz, o dni kilka i w analizie swego stanu odnajdywała, nowe prawdy i potwierdzenia swoich słów.
— Żyłam w bolu i byłam szpetną moralnie, fizycznie... Zazdrość mną szarpie, gniew mi kontorsjami wykręca rysy... Złe mam myśli, złe pragnienia...
— Mam?
I znów ta słodycz błoga i łagodna, którą zdawał się delikatnie rozbudzać dokoła niej Weryho, neutralizowała gwałtowność szpetnych nastrojów jej duszy. Nie mogła już czuć z taką gwałtownością niskich, zazdrosnych, szarpiących ją uczuć.
Żona Hawrata stanęła przed nią po raz pierwszy, nie sprawiając jej piekącego bólu serca, który ją przytomności pozbawiał.
Gorąco jej było i duszno.
Zesunęła ze siebie płaszcz i suknię podróżną i mimowoli obejrzała się za jakiemś chłodniejszem okryciem. Biały peniuar z miękkiego zefiru leżał obok łóżka. Wsunęła się w niego miękkim, ładnym ruchem. Włosy ledwo spięte, opadły jej na ramiona. Nagie ręce zabłysły w fałdach śnieżnej, skromnej tkaniny. Coś z dawnej Heleny powracało w barwach i linjach ciała. Mimowoli spojrzała w lustro. Była blada, smutna, ale nie żałobna.
Zamiast szarego, zestarzałego posągu u stóp sarkofagu, miała wygląd białego anioła, rzeźbionego lekko w przejrzystym i trochę żółtawym marmurze. Tylko oczy ciemniały i włosy — oczy ciemnią agatu, włosy refleksami miedzi.
I nigdy może Helena nie odczuła się tak nagle sharmonizowaną z tem secessyjnem otoczeniem sprzętów, jak w tej chwili. Posąg smutny, marmurowy, z kaskadą miedzi i plamami agatu. Było wiele śmiałości w tym pomyśle i sploty jej włosów wężowemi skręty wiły się po żółtawej bieli szlafroka, tworząc dekoracyjne i piękne linje.
Twarz jej wychudła i napiętnowana cierpieniem, cofnięta w gąszcz tych głosów, majaczyła niepokojąco. Ręce, wyciągnięte po obu stronach fotelu, oparte na bukietach wiśni i srebrnych rozetach, bielały dziwnie, jak ręce madonny na obrazie Hansa Holbeina starszego.
Ogromny, wielki spokój, w tem dziwnem złączeniu barw i nastrojów, roztaczał się dokoła — spokój, graniczący z pięknem, mimo, że miał źródło w niepokojącej trochę dysharmonii tonów i linij i powstał z burzy cierpienia.
Helena wrażliwością swej duszy odczuła ten artyzm i piękno, które nieśmiało, powoli zaczynało już opływać ją, jakby odtrącona przez nieszczęście, ciepła i wonna fala.
Odczuła już i nie zrywała, jak poprzednio, tej czarującej siatki, łkaniem i krzykiem nie budziła nietoperzy szpetnych, które słowa Weryhy zdawały się zapędzać do głębokich legowisk.
Nie umiała jeszcze być piękną w cierpieniu, lecz doznawała przeczucia, iż takie piękno istnieje i może być i dla niej dostępne.