<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jama |
Wydawca | Lwowski Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka” |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Aleksander Powojczyk |
Tytuł orygin. | Яма |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały Tom I Cała powieść |
Indeks stron |
Do samego obiadu, który podają o godzinie szóstej, czas wlecze się nieskończenie długo i monotonnie. Bo też wogóle przedział, jaki istnieje między dniem a nocą, w życiu tego domu jest okresem pustym i martwym. Ze względu na nastrój, ten przedział czasu ma niejakie podobieństwo do owych bezbarwnych i pustych godzin, jakie w dni uroczystych świąt przeżywają na pensjach i w instytucjach te wychowanice, które pozostały w zakładzie; oto porozjeżdżały się koleżanki, czasu wolnego, którego niema czem zająć, jest aż nadto dużo, w salach panuje przez cały dzień jasna i przyjemna nuda.
Dziewczęta w samych tylko spódnicach i białych kaftanikach, z obnażonemi rękami a częstokroć i boso włóczą się bez celu, przechodząc z pokoju do pokoju; chodzą nieumyte i nieuczesane, od czasu do czasu uderzają leniwie palcem wskazującym w klawisze starego fortepianu: leniwie rozkładają karty do wróżenia, leniwie kłócą się ze sobą i w męczącem rozdrażnieniu oczekują wieczoru.
Lubce, która po śniadaniu zaniosła Amorowi resztki chleba i skrawki wędlin, wkrótce uprzykrzyła się zabawa z psem. Do spółki z drugą dziewczyną Niurą kupiła sobie cukierków berberysowych i ziarnek słonecznikowych: w tej chwili stają obie przy parkanie, odgradzającym dom od ulicy, gryzą ziarnka, z których łupinki pozostają im na podbródkach i piersiach, i obojętnie paplają o wszystkich tych, którzy w tej chwili przechodzą ulicą: o latarniku, nalewającym naftę w latarnie uliczne, o policjancie, niosącym urzędową księgę pod pachą, o gospodyni z sąsiedniego domu publicznego, przebiegającej w tej chwili na drugą stronę ulicy do sklepiku...
Niura jest niskiego wzrostu, a oczy ma niebieskie i wyłupiaste; włosy jasne jak len, na skroniach żyłki niebieskie. Twarz jej ma jakiś wyraz tępy i niewinny, co czyni ją podobną do białego baranka wielkanocnego. Jest ona żywa, ruchliwa, ciekawa, do wszystkiego się wtrąca, ze wszystkimi żyje w zgodzie; najpierwsza wie wszystkie nowiny, kiedy zaś mówi — mówi tak wiele, że się aż zaślinia, a na czerwonych jej ustach tworzą się pęcherzyki, jak u dzieci.
Z piwiarni po przeciwległej stronie ulicy wybiega kędzierzawy, zapijaczony parobek i pędzi do sąsiedniej traktjerni.
— Prochor, panie Prochorze! — woła Niura. — Może ma pan apetyt na ziarnka?
— Chodź pan do nas z wizytą — przerywa jej Luba.
— Na ciepłe nóżki — dodaje ze śmiechem Niura.
W tej chwili otwierają się drzwi frontowe i na progu ich ukazuje się starsza gospodyni, spoglądająca wzrokiem groźnym i surowym.
— Tfe! Cóż to za bezeceństwo? — krzyczy rozkazującym głosem. Ileż to razy trzeba to powtarzać, że nie można wychodzić w dzień na ulicę i do tego jeszcze w samej bieliźnie tylko. Fe!... Nie mogę tego zrozumieć, że nie macie wstydu. Przyzwoite i szanujące się dziewczęta nie powinny prowadzić się w ten sposób. Chwalić Boga, nie jesteście w jakimś żołnierskim zakładzie, lecz w przyzwoitym domu. Tu nie jest Mała Jamska.
Dziewczęta wracają w milczeniu w głąb domu, idą do kuchni i, rozsiadłszy się tu na stołkach, obserwują gniewną zawsze kucharkę, wymachują nogami i w milczeniu gryzą ziarnka.
W pokoiku Małej Mańki, którą prócz tego nazywają Mańką Awanturnicą i Mańką Białą, zebrało się całe towarzystwo. Sama właścicielka pokoiku siedzi na krawędzi łóżka tuż naprzeciw koleżanki Zoi, wysokiej ładnej dziewczyny o zaokrąglonych brwiach, szarych wyrazistych oczach i typowej dobrej białej twarzy, tak charakterystycznej twarzy rosyjskiej prostytutki. Obie grają w sześćdziesiąt sześć. Poza plecami ich leży bokiem na łóżku najbliższa przyjaciółka Małej Mańki. Gienia, paląc papierosa i czytając „Naszyjnik królowej“ Dumasa. W całym domu ona jedynie jest miłośniczką książek, to też czyta dużo i bez wyboru. To zamiłowanie do romansów nie uczyniło ją jednak zbyt sentymentalną i nie wypaczyło jej wyobraźni. Najwięcej podoba się Geni w romansach zawiła, zręcznie obmyślona i rozplątana intryga. Zachwycają ją wspaniałe pojedynki, przed któremi książę na znak, że ani na krok nie myśli cofnąć się ze swej pozycji, rozwiązuje wstążki u pantofli, kiedy zaś przebije pierś rywala na wylot, przeprasza go uprzejmie za to, że przedziurawił jego kamizelkę; z upodobaniem czyta o napełnionych złotem woreczkach, które główni bohaterowie rozrzucają hojnie na prawo i na lewo; zachwycają ją też miłosne przygody i dowcipy Henryka IV — jednem słowem imponuje jej owo karmelkowe, strojne w koronki i złoto, bohaterstwo z ubiegłych wieków historji Francji. W codziennem życiu jest ona za to trzeźwa, praktyczna, drwiąca i aż do cynizmu złośliwa. W stosunku do innych dziewcząt odgrywa tu taką rolę, jaką w zakładach naukowych odgrywają uczniowie najsilniejsi, drugoroczni, na pensjach zaś najpiękniejsza w całej klasie uczenica — rolę uwielbianej tyranki. Jest to szczupła i wysoka brunetka o pięknych i błyszczących czarnych oczach, małych dumnie zarysowanych usteczkach; górną jej wargę pokrywa meszek, a policzki ciemny rumieniec.
Nie wyjmując z ust papierosa i mrużąc oczy od dymu, przerzuca brudną ręką kartki. Nogi ma odsłonięte do kolan, stopy wielkie i pospolite; poniżej dużych palców wrzynają się w ciało brzydkie, nieregularne guzy.
Tuż obok siedzi zgięta nad szyciem Tamara: dziewczyna to cicha, skromna i ładna, cokolwiek rudawa; włosy jej posiadają ten właśnie ciemny i błyszczący odcień, jaki zdarza się obserwować podczas zimy na grzbiecie lisów. Właściwe jej imię — Łucja; utartym jednak w domach publicznych zwyczajem, zbyt pospolicie brzmiące imiona zastępywać innemi, nazwano ją Tamarą. Była ona podobno kiedyś mniszką czy też nowicjuszką w klasztorze, do tej pory też twarz jej zachowała pewne nabrzmienie i bladość, oraz lękliwy i skromny, lecz chytry wyraz. Jak się zdaje jednak, prócz historji klasztornej, ma ona jeszcze poza sobą wiele innych przygód: w jej nieśmiałych słowach, w ciemno-złocistych oczach, spoglądających wymijająco z pod długich zapuszczonych rzęs, w ruchach, uśmiechu i intonacji skromnej, lecz rozpustnej świętoszki — czai się coś tajemniczego, milczącego i występnego. Pewnego razu nawet zdarzyło się, iż Tamarze wypadło mówić po francusku i niemiecku, co wśród koleżanek wywołało pobożny lęk. Kobieta ta ma w sobie jakąś wewnętrzną siłę tajemną. Pomimo zewnętrznej łagodności i przystępności wszyscy w zakładzie zachowują się wobec niej uprzejmie i z ostrożnością, a czyni to zarówno właścicielka, jak towarzyszka i obie gospodynie, a nawet i sam szwajcar, ten prawdziwy sułtan i bohater domu publicznego, budzący ogólną trwogę.
— Kryję — mówi Zoja, ujmując asa atutowego i zakrywając nim karty. A teraz wychodzę ze czterdziestu, a potem z asa pik, do którego mi oddasz dziesiątkę. Skończyłam. Pięćdziesiąt siedem, a jedenaście sześćdziesiąt osiem.
A ile ty masz?
— Trzydzieści — odpowiada urażona Mańka wydymając usta. — E, tobie łatwo grać, bo pamiętasz wszystkie wyjścia. Rozdawaj dalej... I cóż dalej Tamarciu — zwraca się do przyjaciółki. Opowiadaj, ja słucham.
Zoja tasuje stare, zasmolone karty i daje Mani do zebrania, następnie rozdaje je, pośliniwszy uprzednio palce.
Tymczasem Tamara, nie odrywając się od roboty, opowiada w dalszym ciągu cichym głosem: sem:
— Wyszywałyśmy jedwabiem i złotem kapy, ornaty, szaty biskupie... wyszywałyśmy na nich trawę, kwiaty, krzyżyki. Zimą przesiadywałyśmy całymi dniami przy oknach, a okienka były małe, zakratowane, tak, że przepuszczały nie wiele światła; wokoło czuć zapach oliwy, kadzidła i cyprysu; niewolno nam było rozmawiać z sobą. Gdy której z nas znudziło się zanadto, zaczynała śpiewać psalm wielkopostny...
A umiałyśmy śpiewać bardzo ładnie: i życie upływało tak błogo, i zapachy były tak piękne, i śnieg poza oknami tak pięknie padał; zupełnie jak w bajce jakiej...
Gienia kładzie sobie na brzuchu książkę, rzuca ponad głową Zoi papierosa, i mówi drwiąco:
— Znamy to wasze ciche życie. Niemowlęta rzucałyście do ustępów. Wciąż djabeł koło waszych świętobliwych miejsc chodzi.
— Czterdzieści. A miałam czterdzieści sześć. Wygrałam — woła uradowana Mańka, bijąc w dłonie. Teraz odsłaniam sobie trzy oczka.
Tamara przysłuchuje się słowom Gieni i odpowiada z ledwie dostrzegalnym uśmiechem, który prawie, że nie daje się zauważyć, żłobiąc jedynie w kącikach ust małe, chytre dwuznaczne wgłębienia, jak to ma miejsce na portrecie Monny Lizy, Leonarda da Vinci.
— Ludzie świeccy dużo zawsze plotą o mniszkach... Cóż, jeżeli nawet i zdarzył się grzech...
— Kto nie grzeszny, ten nie może pokutować — dodaje poważnie Zoja, kładąc palec w usta.
— Siedzimy tedy, wyszywamy, a złoto aż się mieni w oczach, tylko po takiem długiem staniu przy nabożeństwie porannem i krzyż i nogi strasznie bolą. A wieczorem znów trzeba iść na nabożeństwo. Przechodząc koło celi przeoryszy, stukałyśmy, mówiąc:
„Wejrzyj o Boże na modły świętych naszych i zlituj się nad nami“.
A wtedy przeorysza odpowiada z celi swej basem: „Am-men“.
Gienia przypatruje się jej przez dłuższą chwilę badawczo, trzęsie głową i mówi:
— Dziwna z ciebie dziewczyna, Tamaro. Patrzę na ciebie i nie mogę się nadziwić. Rozumiem, że takie głupie dziewczyny, jak Sońka, bawią się w miłość. To też one są głupie. Ale że ty, coś, jak się zda je, tyle już w swem życiu widziała i ze wszystkich pieców chleb jadłaś, też pozwalasz sobie na takie głupstwa? Po co ty tę koszulę haftujesz?
Tamara powoli przypina do kolana tkaninę, wygładza szew palcem i, przechylając z lekka głowę na bok, nie podnosząc ani na chwilę swych zmrużonych oczu, mówi:
— Przecież trzeba coś robić. Inaczej nudno; w karty nie gram i zresztą nie lubię.
Gienia w dalszym ciągu kiwa głową.
— Doprawdy, dziwna z ciebie dziewczyna, wprost dziwna. Przecież dostajesz od gości o wiele więcej pieniędzy niż my; dlaczego zamiast oszczędzać pieniądze tracisz je? I na co? Kupujesz sobie perfumy po siedem rubli butelka. Co komu z tego przyjdzie? Ot i teraz naprzykład wzięłaś za 15 rubli jedwabiu. Czy wyszywasz to dla swego Sieńki?
— Rozumie się, dla niego.
— Także sobie skarb znalazła. Złodziej zdeklarowany. Przyjeżdża do zakładu i rozporządza się jakby jaki dowódca. Że to cię jeszcze nie bije; złodzieje to lubią. A czy on cię bardzo nabiera?
— Nie daję mu nigdy więcej nad to co sama chcę — odpowiada łagodnie Tamara, przegryzając nitkę zębami.
— To też mnie to dziwi najwięcej. Żebym ja miała twój rozum i twoją urodę, jużbym sobie znalazła takiego gościa, któryby mnie wziął na utrzymanie. I klejnoty własne byś miała i powóz własny.
— Co kto lubi, Gieniu. Ty także jesteś ładna i miła dziewczyna masz śmiały i niezależny charakter, a przecież obie ugrzęzłyśmy w tym domu.
Gienia wybucha i rozgoryczona odpowiada:
— A właśnie! Tobie się dobrze powodzi, zawsze masz najlepszych gości i robisz z nimi co ci się podoba, a do mnie chodzą albo sami starcy albo mleczaki. Nie mam szczęścia. Jedni wyuzdani, a drudzy — żółtodzioby. Najbardziej nie cierpię tych chłopaczków. Przyjdzie taki smarkacz, to się boi, śpieszy, drży cały, a jak zrobi swoje, nie wie gdzieby się ze wstydu schować, takie go obrzydzenie bierze. A ja wtedy w pysk bym go lunęła. Zanim wyjmie rubla ściska go w kieszeni a jak go daje, to cały ten jego rubel jest gorący i nieraz spocony. Mleczak!... Matka daje mu na kiełbasę z bułką, a on grosz do grosza zbiera i na dziewczynę oszczędza. Niedawno był u mnie kadecik: kiedy już odchodził dałam mu na kpiny karmelek i powiedziałam: masz malutki karmelek na drogę, żebyś miał co ssać jak będziesz wracał do swego korpusu. Z początku obraził się na mnie, ale potem wziął. Umyślnie poszłam do okna, żeby zobaczyć co zrobi: wyszedł na ulicę obejrzał się naokoło i zaraz włożył w usta karmelek. Prosiak.
— E, ze starymi to jeszcze gorzej — mówi delikatnym głosikiem Mańka, spoglądając chytrym okiem na Zoję — nieprawda Zoju?
Zoja, która właśnie skończyła grę i przed chwilą zaledwie chciała ziewnąć, nie może tego dokonać żadną miarą. Gniewa ją to i bawi równocześnie. Bywa u niej stale jakiś stary dygnitarz, mający zboczenie płciowe. Z erotycznych wybryków jego drwi cały zakład.
— A niechże was djabli wezmą — odpowiada uduszonym po ziewnięciu głosem — ażeby pokurczyło tego starego sprośnika.
— A mimo to — rozprawia dalej Gienia — ci wasi kochankowie są jeszcze gorsi niż twój dyrektor Zojo, niż mój kadet, niż wszyscy nasi goście. Co tu w tem — przyjemnego: przyjdzie to pijane, stawia się, wymyśla, chce się popisać, ale nic mu się nie udaje. Cham z chamów — brudne to, pobite, śmierdzące, na całem ciele ma blizny i tylko jedna rzecz, co jest na nim coś warta, to ta koszula jedwabna, którą mu Tamara wyszyje. Taki psi syn śmie wymyślać obrzydliwie i jeszcze się do bicia bierze. Tfy! Nie, nie, nie — wykrzykuje nagle wesoło — ja tam prawdziwie i niekłamanie, kocham i aż do końca życia będę kochała moją Mamusię, moją małą Mańkę, Mańkę — awanturnicę.
I objąwszy nieoczekiwanie Mańkę, pociągnęła ją ku sobie, przewróciła na łóżko i poczęła długo i mocno całować ją we włosy, w oczy, usta. Z trudem zdołała się wyrwać z jej objęć Mańka i z rozrzuconemi włosami, zaróżowiona z wysiłku, spuszczając ku ziemi swe zwilgotniałe od wstydu i śmiechu oczy, powiedziała:
— Dajże pokój, Gieniu, co ty wyprawiasz. No puść mnie!
Mała Mańka należy do najspokojniejszych i najłagodniejszych dziewczyn w całym zakładzie. Jest ona dobra, ustępliwa i nie umie nigdy odmówić, gdy ją o coś proszą, to też mimowolnie cieszy się u wszystkich ogólną sympatją. Lada drobnostka wywołuje rumieniec na jej twarzy i w takich chwilach jest ona szczególnie pociągającą, jak wogóle bywają ponętne wysubtelnione blondynki, posiadające wydelikaconą płeć. Wystarczy jej jednak wypić trzy lub cztery kieliszki benedyktyna, który zresztą bardzo lubi, i natychmiast zmienia się do niepoznania; poczyna wtedy wyprawiać takie brewerje, że konieczną jest zawsze in terwencja gospodyń, szwajcara, a nawet niekiedy i policji. Nie robi jej żadnej różnicy uderzyć gościa w twarz, lub rzucić mu w oczy szklankę z winem, przewrócić lampę, na wymyślać gospodyni.
Gienia otacza ją jakąś dziwnie czułą opieką i wielkiem uwielbieniem.
— Panienki, proszę na obiad! Na obiad panienki! — woła, przebiegając przez korytarz gospodyni. Po drodze uchyla drzwi od pokoiku Mani i woła spiesznie.
— Panienki, proszę na obiad.
Dziewczyny udają się do kuchni; wszystkie są w halkach, nie myte, w pantoflach włożonych na gołe nogi. Na obiad podano smaczny barszcz z kawałkiem wieprzowiny i z pomidorami, kotlety i wreszcie na deser rurki z kremem śmietankowym. Żadna jednak niema apetytu, co wywołuje oczywiście siedzący tryb życia i brak snu; prócz tego wiele z nich, zupełnie jak uczenice na pensjach w dzień świąteczny, zaraz po przebudzeniu się posłały do sklepu po chałwę, rachat-łakum, cukierki ciągnące i ogórki solone, przez co straciły apetyt. Jedynie tylko Nina, bardzo niska o zadartym nosku dziewczyna je za cztery; przybyła tu ona ze wsi, obałamucona przez jakiegoś komiwojażera, który następnie sprzedał ją do domu publicznego. Do tej pory zachowała swą niezwykłą żarłoczność dziewczyny z ludu.
Gienia, która pogardliwie, jedynie pokruszyła kotlet swój widelcem, mówi do niej, udając obłudne współczucie.
— A możebyś, Tekluniu, zjadła jeszcze i mój kotlecik. Nie krępuj się moja droga i jedz, przecież musisz przyjść do siebie. Bo trzeba wam wiedzieć, że nasza Teklunia ma solitera, a jak człowiek ma w sobie solitera, to zawsze je za dwóch — połowę za siebie, połowę za robaka.
Nina gniewnie mruczy i po chwili odpowiada grubym głosem, najzupełnie niespodzianym ze względu na jej wzrost.
— Ja nie mam żadnych robaków. To pani masz robaki i dlatego jesteś taka chuda.
I z niewzruszonym spokojem bierze się do jedzenia, po obiedzie zaś czuje się ciężką i senną, niby najedzony boa; głośno czka, pije wodę, a gdy nikt nie patrzy, chłopskim zwyczajem czyni nad ustami znak krzyża.
— Tymczasem jednak w korytarzach i pokoikach rozlega się dźwięczny głos Zosi.
— Panienki, proszę się ubierać... Szkoda czasu... Do roboty...
I wnet we wszystkich pokojach rozchodzi się woń przypalanych włosów; pachnących mydeł i tanich perfum. Dziewczęta stroją się na wieczór.