Jaskółka (Miciński, 1911)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Jaskółka
Pochodzenie Dęby Czarnobylskie
Wydawca Księgarnia St. Sadowskiego
Data wyd. 1911
Druk K. Trębiński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JASKÓŁKA.

Przypomina mi ona żywą lecącą strzałę, i z rozrzewnieniem myślę, jak chmurami przelatują morze Śródziemne, aby lato spędzić pod naszemi strzechami, wśród wierzb — topól i rozłożystych lip. Błogosławieństwo przynosi, gdyż myśl idąc za nią — odkrywa cudowną harmonie naszych siół i bez tęsknoty wspominamy o pomarańczowych gajach i szumiącem modrem morzu.
Jaskółka stała się symbolem — lotu, macierzyństwa, wdzięku, przemiany i wytrwania; z tym ptaszkiem tak często jednoczył Słowacki poezją swą:

„O wy... którzy mię jeszcze dziś słuchacie
dawnego ducha... tajemniczej mowy,
niechaj wam pięknie w waszej śnieżnej chacie
ta pieśń ujaśni jaki dzień zimowy.
Jeśli jaskółce uchrony nie dacie,
odejdzie od was smętny — Bóg domowy.

I otóż było tak:
Kiedyś zagranicą przyszłam do mych znajomych, którzy mieszkają wśród uroczej gęstwiny parku nad ogromną rzeką, cichą jak oliwa — mieniącą się od każdej chmury, od błysku słońca — od mroków nocnych, kiedy wschodzą gwiazdy. Wśród parku jest pałac z XVIII w. otoczony klombami kwiecia, prastarem drzewiem lip, klonów, akacji, a w dali wieś — łąki niezmierne i cmentarz.
Wchodząc do tej gęstwiny — uczułam jakby zazdrość, że jest tu tak dobrze uchronić się przed olbrzymiem mrowiskiem ludzi, których by można nazwać mianem zadżumionych.
Ujrzałam moich znajomych: zacną panią Sabinę, ta życie swe poświęciła dla dzieci i męża, który — ale czy można charakteryzować w dwóch słowach? jest to epikurejczyk z czasów Józefa Flawiusza, któryby patrzył na ukrzyżowanie Chrystusa z delicją.
Chadzał z parlamentu do menażerji w godzinach, gdy wężom rzucano króliki — królik drżąc — w najstraszliwszem przerażeniu szedł sam w otwartą paszczę między błyszczące ślepie gadu.
Pan Wandalin miał się za wielkiego wolnomyśliciela, i wydać zamierzał wszystkie dzieła de Sade’a po polsku, a jednocześnie kompilował wielką chryję, gdzie zbierał wszystko, gdzie kiedykolwiek ktoś powiedział przeciw Chrystusowi. Uważał się przytem za potomka w bocznej linii tych, którzy wygrali bitwę pod Kirholmem: w ciągłej celebracyi swego ja, nie schodził mu z ust rodowy klejnot nazwiska. Nie wspominał tylko nigdy, że swój obecny majątek zrobił, założywszy lombard dla emigrantów.
Nie mówimy już nigdy ze sobą — każda rozmowa kończyła się taką Niagarą wyzwisk na Nazira, na religię, na duszę, że uczucie takiej rozmowy mogłabym porównać tylko do tego, jak płynąc łódką za miasto, wjechałam w jakiś nagły brudno­‑czarny męt cuchnący i pełen odpadków — gdyż tu wlewał się do rzeki kanał miasta całego.
Nie mogłam na razie odpłynąć z tej zatoki bagna — gdyż przeciw prądowi płynąć było trudno — a dusiłam się, mimo że w dali roztaczała rzeka poezję błękitnej roztoczy i jej złotopiasczystych łachw.
Rozmowa, było jeszcze kilka osób. Siedzieliśmy na werandzie, gdzie pod sklepieniem zbudowały jaskółki gniazdo — co chwila samczyk wylatał i niósł siedzącej na jajeczkach samicy jakieś drobne owady czy ziarenka. Było to podobne do wlatującego pod werandę modro­‑białego płomienia. W powietrzu migało błogosławieństwo. Pan Wandalin zwrócił uwagę na ptaszka i rzekł:
— Ja, który kocham wszystkie zwierzątka — wolę jednak moją czuprynę.
Zaśmiali się — i dziad rodu rzecze:
— Trzeba by to gniazdo wynieść.
— To się nie da, trzeba zburzyć — odpowiedział młody pan, przesiadujący stale w kabaretach, lub w automobilu.
— Może by się dało podłożyć deszczkę, żeby uchronić stół — odezwało się z kąta jakieś podobieństwo do serca.
— Jaskółki mają taką naturę — objaśnił Kabarejczyk — usiądą na deseczce i trzymając się zasady, iż zły ten ptak co kala swoje gniazdo — będą tylko nad stołem...
— Możnaby stół odsunąć —
— Nie można robić takiej niewygody, rzekł sucho dziad rodu, zapatrzony swymi dziewięćdziesięciu latami w wlokący się za nim grób.
— Wszak to dopiero początek lata, spróbowała pogodzić korupcje instynktów tych ludzi z dobrą ideją pani Sabina — jaskółki sobie zbudują nowe gniazdo i zniosą inne jajeczka.
— I będą mieć wznowioną przyjemność, dodał pan Wandalin.
Wtem z dalekiej wsi doleciał dźwięk dzwonów za umarłych.
Zrobiło się milczenie, chcę wierzyć, iż każdy z nich usłyszał jakby wyrzut.
Wszyscy tworzą tak przykładną rodzinę, że największym fenomenem tej doby — nie jest zwycięstwo Toga, ani reskrypt wolności wyznania — lecz — narodziny małego brzydala u pana Wandalina.
Gdyby mały brzydal, chowany na atłasach, był wyrzucony na podwórko i zadeptany kopytami — rodzice mieliby pole dla wznowionej przyjemności — to takie proste, panie Wandalinie!
Patrzyłam na drzewa parku, milcząc — ani jednem słowem nie chciałam zbudzić ich książkowej kultury — słuchałam fali ciemnych instynktów...
Ktoś rzekł — Norwid; inny zaprotestował, ze to jest nic! Zostają tylko Maupassant, Słowacki, Sienkiewicz, Anatol France.
Kabarejczyk zerwał się, jak raniony dzidą.
— Pozwalam sobie protestować — nie wolno ich wymieniać w jednym rzędzie — przy Anatolu Fransie.
— Istotnie, Słowacki Juliusz, a nawet Sienkiewicz, nie mają prawa stać przy tym cyniku, odrzekłam sucho.
— Słowacki jestto zgnilizna serca! — twarz Kabarejczyka, kiedy to mówił, była jedną klątwą przeciw losowi, który ją uczynił bardzo polską. Porównajcie państwo Oberżę pod Gęsią Nóżką i ten zgniły wiersz — grób Agamemnona —

„bo nie masz władzy przekląć, niewolnico!“

Odrzekłam, że przeciętny czytelnik ma zbyt maleńkie ucho od igły dla wyczuwania natchnień genialnych — wejdzie tylko w ten otworek dobrze wyśliniona nitka banalnego rozsądku.
— Jednak pokażcie mi u Słowackiego taki wiersz jeden, jak są wszystkie w Oberży pod Gęsią Nóżką — nic genialniejszego! — rzekł pan Wandalin, broniący zawsze France’a przed niewalczącymi wrogami. — On zdobył wielką popularność — i jest jasny! —
— Jest utalentowany i płaski, jak Marja Corelli jest mała, mimo 2 milionów swej książki, odrzekłam, wstając.
Kabarejczyk zaproponował mi przechadzkę nad rzeką, do parostatku, odmówiłam.
Idąc wybrzeżem rzeki, już nie odwieziona powozem, bo dziad rodu podał mi końce paznogci — idąc przez wieś, gdzie męty podmiejskie leżały na trawie: pijani, rozbechtani, klnący — z rękami na biodrach panien przewróconych — doznawałam uczucia strasznego wstydu i żalu za tę cywilizazję — która jaskółce uchrony nie daje — i która nie umie już słuchać dawnego ducha tajemniczej mowy.
Po kilku latach spotkałam w kościele p. Sabinę. Zdumiało mnie to niepomiernie, a nawet zaniepokoiło.
Patrzyła w dal, nic nie widząc.
Nie modliła się, z pewnością.
Podeszłam do niej, ona się zerwała, aby odejść — lecz jakby zastanowiwszy się, podała mi rękę i przyciągnęła mą twarz do swych ust.
Jej usta były lodowate.
— Co pani? spytałam.
— Więc powiem — tylko proszę nie przeciwdziałać! —
Z mufki ukazała mi flaszeczkę, w niej dostrzegłam małą czerniawą kulkę. Był napis: cyjankali.
— Pani znasz moje życie — powiedz mi, jedno słowo — czem ja mogę żyć dłużej? —
Nie mogłam nic mówić, zdusił mię kurcz w gardle.
Pociągnęłam ją przed ołtarz boczny — i tam płakałyśmy razem.
Wtem zaczęła mi tężeć w rękach.
Nim zdołałam przyzwać pomocy, już była trupem. Nie zażyła trucizny!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.