Nad Bałtykiem (Miciński, 1911)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Nad Bałtykiem
Pochodzenie Dęby Czarnobylskie
Wydawca Księgarnia St. Sadowskiego
Data wyd. 1911
Druk K. Trębiński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NAD BAŁTYKIEM.

Nie znam nikogo, kto byłby większym wrogiem człowieczeństwa, niż stary Mikołaj z półwyspu Heli.
Zapamiętały, zły, mrukliwy pomorczyk. Wyspowiadało mi jego historję morze i córka, którą odwiedzałam w latarni morskiej.
Był to ostatni słoweniec, który z wyspy Rugii przesiedlił się między Kaszuby na Helę... wprzód spędziwszy kilkanaście lat na morzach północnych, jako poławiacz wielorybów.
Hela... mnie imię to przypomina zawsze z mitologii skandynawskiej boginię śmierci, która leży na łożu w piekle podziemnem blada i zsiniała.
A jest to cichy, piaszczysty lasami zarosły półwysep, mający cztery wsie wszystkiego, tak wąski, że widać z jednej strony, niby jezioro, senną łachę morza, z drugiej morze zwykle wzburzone. Przedziela zaś je nasyp niewysoki piasku, który przejść można w kilka minut.
Jesień tam spędzałam, dzikie poryki burz niosły ze sobą czarne widmowe zbrodnie w powietrzu.
Lasami idąc, własnością dawnych królów naszych, myślałam tu o walkach, które toczyli pomorzanie... Ich świetne miasta portowe, jak Weneta, Arkona, ich wyprawy na Norwegię, przewożenie konnicy na okrętach... Potem Niemieckie zastępy Henryka Lwa zniszczyły świątynie Trigława, Światowida, Rujewita... Raz jeszcze odżyła flota słowiańska za Władysława IV... na krótko.

Huczy morze... Wicher targa jego powierzchnię i łamie w bruzdy. Piana uderza o kamienne ściany latarni morskiej, otaczając ją białem półkolem. Pośród mgły i drobnego deszczu rozbryzganych fal piętrzy się potężna, szara kolumna, wierzchołkiem zanurzona w chmurach, które powiewają nad nią, jak brudne łachmany.
Zapada mrok.
Stary latarnik przez okienko patrzy w mglistą posępną dal, gdzie w jedną masę zlewa się niebo z morzem. Z pod brwi krzaczystych ledwie widać jego szare oczka, ponurość twarzy spotęgowana jest przez potężny zarost, czyniący go podobnym do pnia, siwym mchem porosłego.
Z wąskich, zaciśniętych warg mruczenie się dobywa: He, he — zginie dziś niejeden z tych przeklętych szczurów ziemnych. Będą ryczeć: ahu, ahu! nic nie pomoże — sztokfiszom pójdą na żer. Mówiąc to, myślał o mieszkańcach pobliskiego miasteczka portowego. Nienawidził ich szczerze.
Pamięta, jak naśmiewali się z niego, gdy krążyła pogłoska o stosunku jego żony Ani do takiego niemieckiego oficera, co zbierał legendy i malował morze.
A piękną była... mniejsza o to! Spoczywa na dnie morza, zasłużoną otrzymała karę... Widzi to wszystko, jak przed sobą...
Był wówczas jeszcze marynarzem, lubił się bawić i tańczyć w portowych mansardach, kiedy wracał na krótko z uciążliwych w praw na wieloryby. Ale był głupi, naiwnie głupi, żona go oszukiwała, a on przez nią wierzył w Matkę Boską, choć protestant. Tylko dziwiło go, skąd bierze romanse, rozpożyczone potem kaszubskim przyjaciółkom. W końcu się wydało. Zrozumiał ludzkie śmiechy i przycinki.. Zaczął uważać i raz wyśledził żonę z gachem na schadzce. Miał dowód zdrady: a przecież go uczyła modlić się... Mniejsza o to... choć szarpałby zębami jej Boga! Wrócił do domu spokojny, kąsając sobie wargi do krwi. Gdy nadeszła Ania, przyglądał się jej uważnie, była uśmiechnięta, nazwała go nawet „najmilszym Ołajem“. Nic nie odpowiadał, kazał iść spać. Sam nie kładł się, pod pozorem, że sieć musi naprawić. Gdy zasnęła, stanął nad nią i rozważał: udusić, czy uderzyć toporem? Ale to nie będzie kara dostateczna. Poczuł nagłą nienawiść i do dziecka z niej zrodzonego. Spojrzał na maleństwo, śpiące w kołysce i zastanowił się. Zonę ukarać musi, ale inaczej. Świtało już, gdy rozciągnął się na podłodze obok kołyski. Nie śmiał spocząć przy żonie, bojąc się, że zadusi.
Nazajutrz rano wyjechał z Anią na morze: połów ryb był znakomity. Żona melancholijnie śpiewała, ładny silny głos jej rozchodził się daleko — litewskie słowa były o mniszce:

Es staw ufs aukstiem Kalniem
un skatus juringa —
es reds wieno Laiwing nakot,
nakot, — tur bus maus brutgamius.

Na górze stałam wśród kniej
i patrzyłam w morze hen —
wtem łódkę zobaczyłam że płynie —
że płynie mój ukochany w niej.

Ach, nie myśl o klasztorze
gdzie niema już miłości —

ach, pomyśl miła dziewczyno —
o naszych nocach w borze...

Nie myślą o miłości —
nie myślą o żadnym mężu —
lecz myślą, że Bóg mię ugości
w swym niebosiążu.

Nie mógł dłużej słuchać, skrócił żagiel i namówił ją na kąpiel. Zgodziła się chętnie, stojąc ukryta za żaglem, zdjęła barchankę i koszulę; stała chwilę, odbijając swój cień na żaglu, w całej swej przepysznej krasie. Co za ramiona muskularne, piersi okrągłe, jakby z kości słoniowej — których mu odmawiała stale po pierwszym dzieciątku. Wzroku nie mógł od niej oderwać, pulsa w głowie zaczynały mu huczeć — chwila jeszcze, a porwałby ją w uścisk. Nieznacznie odsunął żagiel. Ale ona skoczyła — fale się rozbiegły — znikła pod wodą. Długo jej nie było widać, aż o kilkadziesiąt kroków wypłynęła na powierzchnię. Włosy jej błyszczały na słońcu, jak bronz pozłacany. Ciągnęły się po wodzie, a ona ruchami zwinnemi, szybkiemi, opływała łódź dokoła.
— Aniu, woda tu głęboka?
— Ach, doskonale, woda tak ciepła, zaczekaj aż ja wyjdę, wtedy rozbierz się i ty!
— Przyznaj, że chciałabyś teraz mieć chłopca ładniejszego odemnie?
— Cóźby mi z tego przyszło, skoro jesteś przy mnie? — zaśmiała się.
— No, to odpłynę!
Wziął wiosła i z całych sił począł łódź odpychać. Wkrótce był już daleko.
— Ołaj — wołała Ania — nie odsuwaj się, bo jestem już zmęczona.
Wstrzymał barkę, stanął na ławce i zaczął się śmiać wściekle.
— Ha, ha — zmęczonaś, mniszeczko! Nic nie szkodzi! poproś malarza, on cię namaluje, jako dziwożenę.
— Ołaj! — krzyknęła Ania — która zaczęła przeczuwać okropne niebezpieczeństwo — ja ci wszystko wytłomaczę. Ale ty żartujesz, przestań, podjedź do mnie!
— Cóżeś robiła wczoraj wieczorem nad przystanią, ha? Tak dbasz o dziecko i męża!
— Ołaj, ja chcę iść do klasztoru — dlatego że zawiodła mię i ta miłość...
Tak, kochałam tego nieznajomego — ale — nie chcę teraz utonąć — bo mi jest za mroczno w mej duszy — nad sobą nie widzę Boga —
On śmiał się długo, przeciągle, chrapliwie.
— Wołaj na pomoc malarza —
W miarę, jak się zbliżała, Ołaj łódź odsunął... Trwało to minut kilka. Ruchy jej stawały się coraz słabsze, nie mówiła już doń ani słowa, tylko patrzyła, łzy roniąc... To śmieszne, łzy wśród morza... Wtem niedaleko od czółna fala ją pokryła.
Nastąpiła cisza — ręka dwa razy wynurzyła się na powierzchnię, jakby hostja, palce kurczowo coś chwytały, potem jasne ciało nagle wypłynęło, zakołysało się i zwolna zaczęło opadać, przeświecając z pod wody. Barkę przysunął Ołaj. Coraz bardziej ciemniało, aż znikło.
Długo patrzył w miejsce, które pochłonęło Anię, potem wrócił do domu, pił dużo, ale upić się nie mógł. Gdy nazajutrz pytali go o żonę, powiedział, ze nie dba, co się z nią stało: podobno miała się kąpać, może utonęła. Wyglądał przytem strasznie — ludzie przypisali to rozpaczy po żonie, którą tak kochał. — Stare dzieje... z Anią utonął i jego Bóg...
— He, he — cóź to za pogoda! Burza ani chybi — tylko jej czekać! Na zegarze ściennym wybiła siódma — ocknął się stary latarnik i poszedł na górę, by zapalić lampę. Buchnęło potężne światło, rozsypując w kierunku morza długie smugi promieni, niby litanje świetliste za dusze konających.
Zeszedł potem na dół, córka była w swej izdebce. Lampa jarzyła na jej stoliku, przybranym w białe muszle i różnobarwne porosty. Kilka książek, któremi rozpędzała nudę długich wieczorów, leżało pod olbrzymią różowo­‑mleczną konchą. Z zadowoleniem patrzył na schludny pokoik i córkę, cerującą jego kaftan. Dziś wydała mu się ładniejszą nawet niż zwykle. Czarna kaszmirowa suknia uwydatniała wytworność jej postaci, granatowe oczy po matce, błyszczały jak skarby morskie wśród ciemnej nocy.
Złożyła robotę i spojrzała w okno — wydawała się zamyślona, czy smutna.
— Ojcze, prawda, że będzie burza?
— I jaka jeszcze! Ale nie prędzej, niż za parę kwadransów. —
Ioanna zcichła, westchnęła.
— Cóż ci zależy na pogodzie? he?
Zaczerwieniła się lekko.
— Nic, Ojcze, tylko zasnąć nie mogę, gdy burza wyje — robi mi się straszno. Ilu tu ludzi zginie!
— Głupstwo, trochę szczurów utonie — cóżby się stało na świecie gdyby wszyscy wiecznie żyli? Okradają morze, to i płacić muszą daninę.
— Opowiadają, że w czasie burzy jęczą dusze zatopionych; obudzone jej rykiem, chcą się wydostać ze swego wilgotnego grobu, ale wicher je spędza tam nazad, więc skarżą się i zawodzą. A gdy która zdoła wydobyć się z głębiny — leci wraz z wichrem, podobna do chmury. Komu się pokaże — zwiastuje nieszczęście.
— Widziałaś może taką chmurę? zapytał ukradkiem pozierając na portret żony.
— Nie, tylko czasem, gdy siedzę tu samotna, wydaje mi się, że za plecami stoi tu zakonnica, która wieje chłodem i potrząsa szkaplerzem, oczy ma nieruchome, szkliste, twarz zieloną, a we włosach porosty morskie i dziwna książka — w której są objawienia.
— Zakonnicę widujesz? tęskno ci widać do szczurów — co? Ja zaś, chciałbym djabłem się stać, aby ludzi zamęczyć!
Milczała, w nim zaś nienawiść do sąsiedniego miasta, i do wszystkich „szczurów“ zmieniała się w jakąś religję potworną.
Już oddzielił swą wieżycę przed jakiemiś możliwymi odwiedzinami murem... Żywił też dwa dzikie psy, które każdego rozerwałyby w strzępy.
— Idź spać — rzekł stary — burza niedługo nas obudzi.
Przygotowałaś mi grogu?
— Tak, ojcze.
Wziął latarkę, zapalił, potem córkę objął zbyt długim uściskiem, aż ona mu się wydarła. Stał przez chwilę, coś rozważając, poczem ciężkim krokiem poszedł do siebie na górę. Dziwna rzecz! stała mu przed oczyma zakonnica, patrząca przez powierzchnią wody. Próbował odpędzić ponure wspomnienie — daremnie. Zaczęło mu to sprawiać przykrość; podszedł do okienka w swej izbie strażniczej i patrzył w atramentowy, nieprzenikniony dla oczu mrok. Tylko z boku latarni, jak napowietrzna ściana ze złotego muślinu, wisiała smuga światła, rzucana przez olbrzymi reflektor latarni. Pod spodem toczyła się z łoskotem czarna przepaść, z której dolatywały głuche jęki i ryki.
Nagle wydało mu się, że jakiś czarny punkt, niby łódź, przemknął przez oświetloną cześć morza. Wytężył wzrok, ale nic już nie mógł dostrzedz. Widocznie uległ złudzeniu. Któżby wyruszył na pełne morze w nocy, przed zbliżającą się burzą? Chyba warjat, pragnący śmierci.
Stary odsunął się od okna. Było mu czegoś ckliwo, jakby ołów miał w ustach. Rzadko pił, ale dziś czuł potrzebę podniety. Na maszynce kipiała waza grogu. Nalał sobie pełny kubek. Wychylił w paru haustach. Dolał jeszcze połowę! Uczuł żar tropikalny, ale na duszy nie zrobiło się lżej. Siadł w wygodnym fotelu, oparł ciążącą głowę o poręcz.
Wpatrzył się w bożyszcze Trigława, które wywiózł, jako swój skarb, z Rugii. Bożyszcze było kamienne, trzy głowy brodate, zawarte jakby w trójkącie, wszystkie odrębne i straszne. W jednej ręce trzymało bożyszcze węża czy jakiś symbol rozrodny — trudno poznać. Ściany zaczęły się przed nim zlewać i niknąć.
Po chwili, na czarnym tle, zarysował się obłoczek lekki, niby kurzawa. Ołaj poczuł wiejący lodowaty chłód; obłoczek się zbliżał, zaczął go otaczać sinemi kłębami, potem wydłużał się i gęstniał, aż wreszcie zarysowała się postać ludzka. Zbliża się do Ołaja, włosy długie spadają na habit klasztorny, w ręce jednej trzymała książkę Objawień — druga wyciągnięta ku niemu.
Poznał tę kobietę, która oczy nieruchome, rybie, utkwiła w niego. Pot zimny wystąp pił mu na czoło — ona zaś patrzyła lodowato, wreszcie zachichotała.
— To ja — poznajesz — to ja, twoja Ania, którą utopiłeś. Jakiś ty był głupi, poco mnie było życia pozbawiać — miałbyś mnie teraz przy sobie — rozgrzewałabym ci łóżko — chi, chi!
— Idż precz — mruczał Ołaj — rekiny musiały cię dawno strawić; poco tu przychodzisz?
— Stary — zachichotała znów cicho — a gdyby Ioanna miała kochanka, cobyś zrobił?
— Zabiłbym ją, utopił, jak ciebie...
— Chi, chi... toś i teraz nie zmądrzał, przecież ona ci tylko została; któżby ci jeść gotował, któżby ci łóżko słał, nawet pogłaskać nie miałbyś kogo, bo tu i psa nie utrzymać na tym pustkowiu!
— Idź do piekła! mruknął.
Ale ona mówiła dalej śmiejąc się straszliwie, wreszcie zbliżyła się do niego, otoczyła go mokremi ramiony i uczuł, że spada powoli, ale bezustanku, w jakąś straszliwą przepaść. Uderzył o dno — był już djabłem, porwał się, aby ludzi męczyć.
Spojrzał naokoło siebie, leżał na ziemi obok fotelu.
— Tfu — do szatana — zaklął — przeklęta wódka! Pójdę spać. —
Ale nie mógł się wyzbyć przykrego uczucia, w uszach dźwięczały mu syczące słowa widma: cobyś zrobił, gdyby Ioanna miała kochanka? Oh, oh... wie coby zrobił, aniby się namyślał! — Naprawdę, nie miał pojęcia, jakby postąpił w tym wypadku. Ale wydało mu się to takiem niepodobieństwem, że się zaśmiał... Tu w tej pustce! chyba z nietoperzem! — Zrobiło mu się przykro, że córkę posądził. Bezwątpienia siedzi teraz w swoim pokoiku i czyta książkę. Postanowił zejść, by pocałować ją w czoło i powiedzieć raz jeszcze dobranoc.
— Do Belzebuba, coby on robił bez tej białej mewki!


∗             ∗

Ioanna czytała na głos.
Słyszał pojedyncze wyrazy, ale treści uchwycić nie mógł.
Z podziwem zastanawiał się nad uczonością córki i chciał już drzwi otworzyć, gdy nagle usłyszał głos księdza kaszubskiego, młodego i bardzo pięknego, choć był surowy i nabożny.
— Ha, do ciemnego brzucha huraganów! co ten tu robi! z nim — sama jedna!
Całą pięść wcisnął do gęby, żeby nie zakląć i wpił się w kości zębami.
— Więc tak? kradnie mu teraz ksiądz córkę, jak tam niemiec kradł mu żonę! Boga w sobie zabił, każdy, kto mu na drodze — zginie!...
Pocichu wszedł na górę, nasypał do żelaznego garnka cały zapas — t. j. kilka funtów prochu strzelniczego, przeciągnął lont, zdusił pakułami — drugi koniec lontu zapalił, umieścił odpowiednio w garnku i zbiegł na dół.
Wprawne jego oko dostrzegło w zaroślach sosnowych ukrytą łódkę.
Schował pod ławkę garnek z lontem i nabojem; obliczył, że najdalej za pół godziny nastąpi wybuch.
Do tego czasu „Kraba chrześciańskiego“ wykurzy na pełne morze.
Wracając cicho bosymi stopami — usłyszał w dalszym ciągu już nie czytanie, ale ciche słowa rzucane w długich przestankach pocałunków.
Bez zaklęcia — wszedł do swej izdebki i stanął przy oknie.
Rozszalałe bałwany wstrząsają wieżą, jakby ją chciały w nurtach swych pogrążyć.
— To dobrze — burza sama da rady zuchwalcowi!
Otworzył drzwi i krzyknął głosem, który w kamiennych sklepieniach rozległ się, jak wycie potępieńca: Ioanno! przygotuj latarkę — muszę obejrzeć brzegi, ktoś się zakradł — pewno złodziej!
Był pewny, że „Krab“ wymknie się z pokoju, wsiądzie do swej łódki, odpłynie na kilkanaście wioseł, a potem będzie chciał zbliżyć się i przenocować — u Ioanny.
Ha, ha, ha! na toż on hamował dwa dziesiątki lat swe wściekłe żądze, aby mu teraz kradziono jego jedyną świętość... I kto? religiant?!
Powolutku schodził ze schodów.
Na dole czekała go córka z zapaloną latarką.
— Ojcze — rzekła — pozwól bym ja poszła za ciebie.
— Milcz! — wrzasnął wściekle — leż pod pierzyną i nie mięszaj się do moich spraw.
— Spojrzała badawczo na ojca — w ten sposób nigdy jeszcze do niej nie przemawiał.
Stali tak na mrocznych schodach, wijących się wężem, łamiących dziwnie cienie, które latały na wszystkie strony i tłukły się o kamienne ściany, jak nietoperze.
— No, cóż? — zaśmiał się posępnie Ołaj. — Cóż moja córko? Chowałem cię przed sobą — przez tyle zim uczyłem cię matematyki i żeglarstwa... chciałem ciebie pojąć za moją żonę. Rozumiesz? —
Chciał wyjść z wieży, Ioanna uchwyciła go za rękę.
— Chwilę rozmowy! chodź! i pociągnęła go do swego pokoju.
Ołajowi straszno się zrobiło, gdy ujrzał się w jasnej i pogodnej komnatce sam na sam z córką. By ukryć zmięszanie, wziął do ręki książkę, która otwarta leżała na stole.
— Co to? spytał.
— Dziady Mickiewicza — odrzekła cichym, ale zdecydowanym głosem.
— Skąd wzięłaś? ciągnął mrukliwie, kryjąc budzącą się wściekłość.
— Przywiózł mi ksiądz, ja go kocham i on mnie już pojął za żonę.
Głową opuściła, jakby czekając ciosu. Zapanowało milczenie.
— Uwiódł cię?
— Nie na Boga! zaprzeczyła dumnie. Ja sama go wzięłam. Widziałam ptaki na gnieździe, widziałam foki trące się na skałach. Ale przedewszystkiem wodą, żłobiącą skały.
Chciałam być jako rybitwy morskie, jako foki i jako skały, żłobione przez morze. Ja go uczyłam religii Trigława! —
Głos jej dźwięczał jak fanfara tryumfalna. Ołajowi pociemniało w oczach.
Podszedł do okna i twarz przylepił do grubej szyby, starając się coś dojrzeć. Napróżno.
Może już nastąpił wybuch, huku nie byłoby słychać...
— Kochasz go? ryknął nagle głosem, w którym rozpacz, łzy i wściekłość mięszały się razem.
Ioanna mówiła:
— Ach tak! Poznałam go, gdyś mi pozwolił jechać na jarmark. Dwa lata temu. On jest wychowankiem tego, który miłował moją matkę. Ale matka chciała iść do klasztoru, nim utonęła.
Tamten generał kazał mnie odszukać, ale on mnie unikał, bo miał jakieś przeczucie i strach. Tak, żeśmy się wypadkiem znaleźli wśród tłumu. Przywoził mi też nieraz książki. Z nich dowiedziałam się o tym kraju, skąd pochodziła matka. Ale przedewszystkiem dowiedziałam się, że jest wyspa siedmiu wulkanów — a tą jest serce ludzkie...
Ach, ojcze, żyję teraz na tej wyspie: tam są łąki zielone, jak morze, zdradliwe, jak ono, tylko w kwiaty i pachnące zioła ustrojone; tam są puszcze leśne, które szumią, jak morze, i nie dają też nigdy człowiekowi ukrycia i bezpieczeństwa. Feniksy w nich śpiewają, a tu najwyżej rybitwa lub mewa zaskrzeczy... Tam są geniusze potężni — i ja chcę — chcę być czarownicą! —
Ołaj jęknął i chwiejąc się, jak pijany, wyszedł.
Tak zawsze pragnął rozwinąć w córce żywioł, a teraz ten demon żywiołu przeciw niemu się zwrócił!
Na dworze wiatr straszliwy uderzył w niego, jak biczem o stu rzemieniach. Ostry grad rozbryzganych fal kąsał go po twarzy. Ołaj nic nie czuł. Wdrapał się na cypel skały i z całych sił krzyknął:
— Hallo, wracaj! —
Morze, łomocące, jakby góry na góry spadały, przygłusza wołanie.
Ołaj porwał się za głowę, zrozumiał, jaką krzywdę w ślepej zaciekłości wyrządził córce. Popełnił zbrodnię! Nic jej nie odkupi. W głuchej rozpaczy kąsał sobie ręce. Wtem uczuł silne szarpnięcie za ramię.
— Kto? zapytał głosem rozbitym nie odwracając głowy, lecz oczekując czegoś straszliwego.
— Mówiła wam już Ioanna... to ja... — odpowiedział głos dźwięczny, ale nieśmiały.
— Kto? kto? wrzeszczał, uszom nie wierząc, Ołaj — chyba z piekła? Nie zginąłeś?
— Czekałem na waszą odpowiedź i teraz proszę... jadę z nią do Ameryki!
Wziął Ołaja za rękę, który uchwycił się wystającego głazu, aby nie runąć w morze.
Ale wnet ocknął się i pobiegł, jak oszalały, na górę do córki. Stała zamyślona w tej pozycji, jak ją zostawił, tylko ręce na krzyż złożyła, a w oczach lśniły błyskawice.
— Jest, jest! krzyczał Ołaj — weź go!
— Jakto, jest? a gdzież miał być?
— W piekle, kochanko! w brzuchu śledzi i wielorybów! ale nie wyzywajmy szatanów — życie jest państwem Niewiadomego!... daj mi te piękne kwiaty! —
Spojrzała nań dziwnie i milcząc, nachyliła mu czoło do ust.
Stary jej rękę całował, czując jednocześnie, iż go chwyta dwoje ramion potężnych i w uścisku gruchoce.
— Wyjedziemy teraz w świat! zbudujemy nad Oceanem świątynię Trigława! — wołały dwa głosy szczęśliwe, upojone.
Rozległ się okropny wybuch, aż wieża się zatrzęsła.
— Co to? spytał młody ksiądz, biegnąc do drzwi.
— Stój! — zawołał Ołaj. — To głupstwo! zapomniałem wydobyć nabój dynamitowy ze skały. Może tam twoja łódź stała? Ano, to jesteś tu więźniem! — Śmiał się i zacierał ręce.
— No, dzieci, zaczął, ale tak był zmięszany, że nie mógł kończyć. Zmierzył ku drzwiom.
— Dokąd, ojcze? — spytała córka.
— Wrócę, wrócę! Wy zostać tu musicie choćby jeszcze do jutra... A będziesz ją kochał? — zwrócił się nagle do młodego nieznajomego.
— Oddam za nią życie!
— No, pamiętaj! ale nie bądź o nią zazdrosny, kiedy przyjdzie upomnieć się o nią inny — Bóg.
Gdy znalazł się u siebie, niespokojnym krokiem zaczął chodzić po pokoju. Jego protestancko­‑prasłowiańskie piekło zaczęło się burzyć.
On, który chciał przed chwilą zabić kochanka swej córki i samemu ją posiąść, miałby teraz cieszyć się szczęściem tych dwojga egoistów!
— Stary Lewiatanie! mruczał — więziłeś córkę przez lat szesnaście w samotnej wieży, ona tęskniła do życia, które jej się zjawiło djabła czarodziejstwem!...
Teraz za karę, czart Trigław porwał mu córkę, a on zostanie sam, samiuteńki... Nie opuści nigdy wieży, ani tego morza — do śmierci!
Zrobiło mu się straszno przed samotnością, jak nigdy.
Czuł potrzebę przed kimś wyspowiadać się i doznać ukojenia. Wziął pismo święte i czytał o miłości lesbijskiej tysiąca żon przed Salomonem, o obrzezaniu filistynów, przedewszystkiem dziką, rozpustną, cudną Pieśń nad Pieśniami — czytał z wielkiem skupieniem i przejęciem, tej nocy ukazywało się to mu nagle w świetle infernalnem.
— Trzeba rozpuszczać węże Trigława, mruczał, powtarzając te słowa, jakby zasiane w niego przez wyższą moc.
Aż w końcu księgi, gdzie nigdy dawniej nie zaglądał, odczytywał wyrazy: „Choćbym mówił językami ludzkimi i anielskimi, a miłości bym nie miał, stałem się jako spiż dżwięczący, albo brząkające dzwonki.
„I choćbym miał proroctwo, i wiedziałbym wszystkie tajemnice, i wielką umiejętność, i choćbym miał wszystką wiarą, tak, żebym góry przenosił, a miłościbym nie miał, niczem nie jest.
„Miłość jest długo cierpliwa, łaskawa jest; miłość nie zajrzy, nie jest rozpustna, nie nadyma się...
„Nie jest kapryśna, nie szuka własnego, nie daje się zgorzknieć, nie zwraca się do krzywdy...
„Nie raduje się z niesprawiedliwości, ale się raduje z prawdy...
„Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, wszystkiego się spodziewa, wszystko przecierpi...
„Miłość nigdy nie ustanie, choć proroctwa zniszczeją, choć języki umilkną, choć umiejętność wniwecz się obróci...
„Spoglądamy teraz w zwierciadło słowa ciemnego, ale później twarzą w twarz. Teraz poznawam ułomnie, ale później poznam to, jako sam poznany jestem.“
Wielka błogość powstała w jego duszy i czuł jak tyloletni nagromadzony żal do Bytu niknie, a powstaje słodkie uczucie braterstwa. I zamyślony, chylił się tak zbożnie nad otchłańmi swego jestestwa.
Nagle jego niezmiernie czujne ucho usłyszało krzyk zbiorowy. Zaczął się przysłuchiwać, usłyszał znowu, nie myli się: widocznie jakiś okręt utknął na mieliźnie, a załoga w łodzi próbuje dobić lądu.
Nie było czasu do stracenia, porwał olbrzymią linę z kąta i biegł na dół.
Przy drzwiach Joanny zatrzymał się, usłyszał znowu demoniczne szepty i pocałunki.
Chciał ich pożegnać, ale się wstrzymał: nie jestże już sam na świecie — sam — wobec swego Nowego Boga?
Uśmiechał się, mrucząc do siebie: — Miłość nie daje się zgorzknieć... Teraz poznawam ułomnie, ale później poznam, jako sam poznany jestem! —
Odwiązał swoją łódź dębową szeroką i krytą, linę uwiązał do nadbrzeżnego żelaznego słupa i odbił.
Wiatr dął — nie, poprostu wszystko powietrze zwarjowało — ryczało piorunami, bez błyskawic, chrypło i piało w mroku, ale przedewszystkiem łomotało, jak w młynie olbrzymim.
Łódź leciała.
Co chwila pokrywały ją góry wodne, ale że miała pomost, nie tonęła.
— Hallo! — wyrzucił potężny okrzyk Ołaj.
Zdala usłyszał zmieszane krzyki. Naparł na wiosła.
Stalowe muskuły jego pruły olbrzymiemi wiosłami wodę. Łódź to wzbijała się na kilkopiętrową wysokość bałwanu, to spadała w dół pochylając się na bok i nabierając wody przez szczeliny otworu, w którym siedział.
Zdjął ze siebie spencer i zatkał szczelinę. Wciągnął tchu w piersi i huknął znowu: Hallo!
W kierunku usłyszanej odpowiedzi rzucił całą mocą swych ramion linę. Ale ledwo ją wypuścił z rąk swych — łódź jego odbiegła daleko i uderzyła o podwodną skałę. Rozprysła, jakby szklaną była.
— Trigławie piekła i nieba! — wyszeptał — nie potępiaj mej duszy.
Dwa piekła: górne i dolne starły się z sobą, zmąciły, zakotłowały... Ołaj przez chwilę trzymał się na powierzchni fal, ale mając nozdrza wciąż zalewane pianą potworną, w ciężkiem ubraniu — jął tonąć.
W ostatniej chwili ujrzał coś, — — co zamieniło twarz jego w ten dziwny uśmiech, który podziwiali ludzie uratowani — nazajutrz, kiedy morze wyrzuciło ciało ostatniego pomorzanina z Rugii...

1896.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.