Dęby Czarnobylskie (Miciński, 1911)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Dęby Czarnobylskie
Pochodzenie Dęby Czarnobylskie
Wydawca Księgarnia St. Sadowskiego
Data wyd. 1911
Druk K. Trębiński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DĘBY CZARNOBYLSKIE.

W pamiętniku moim postanowiłam zapisywać już tylko zdarzenia... Nie chcę targać swej duszy... odkąd niema Mirosława, odkąd Starzecki poszedł w krainy, skąd niema wieści, ja żyję już tylko obowiązkiem. Idę wąwozem głębokim w mroku... ale głowa moja widzi zawsze nad sobą przestwór gwiazd, a choćby obłoków. Nie unikam życia ludzkiego, tam widzę wiele marności, ale też dużo rzeczy wielkich!... Należałoby wykazać, jak świat utrzymuje się tylko wysiłkiem ludzi żyjących mocami nadziemnemi.
Oto jeden z takich kolumnowych!


Doktór Jewanheliew zamieszkał u najuboższego z obywateli, miał w oficynie trzy pokoiki, służące mu za laboratorjum, bibliotekę i sypialnię.
Rąbał drwa, palił w zimie, wiosną pielęgnował kwiaty, których miał przecudowne odmiany i z niewielkiego ogrodu uczynił czarodziejski zakątek.
Nie przyjmując honorarjów, wyznaczył sobie od każdego obywatela 50 rubli rocznie, co czyniło razem kwotą arcyskromną. Ale to mu wystarczało.
Surowy był zwykle, zamknięty. Zrobił się fenomenem i zarazem kultem wśród obywateli, którzy, zastraszeni terorem Murawiewa, nie śmieli nawet czuć się ludźmi, cóż dopiero Polakami!
Doktór swym autorytetem naukowym i powagą, swym łatwym dostępem do władz, a głównie potęgą charakteru utrzymywał wszystko w okolicy na stopie choć minimalnej sprawiedliwości ze strony rządu, choć względnej godności ze strony obywateli. W środowisku polskiem uchodził za najlepszego z Polaków, wśród Rosjan — za tajemniczego filantropa, mającego wpływy, kto wie czy aż nie u samego Cesarza?!
Doktór często zajeżdżał do jedynego na mil dziesięć wokrąg kościoła w Boromlach.
Z niewierzącego hercenisty stał się kapłanem dziwnej własnej religii. Kiedy mu ludzie już obmierzli, uciekał na dni kilka w lasy.
Teraz był zamknięty w swej bibliotece i przy otwartem oknie przeglądał białe kruki swych ksiąg. Więc zajrzał do polskiego Owidjusza, opisującego kraj swego wygnania, mający być jakoby Polesiem — na co naprowadziła jezuickich uczonych nazwa Owidiewoj Hory w Pińszczyźnie — roześmiał się, czytając dysertacje o tem, że Owidjusz smakował w poleskich wjunach.
Na zegarku spostrzegł, że już godzina rekreacji minęła — pora wziąć się w laboratorjum do swych spostrzeżeń nad bakterjami, których wyniki przesyłał Pasteurowi do Paryża.
Ale jeszcze spojrzał na wspaniale rozkwitłe liście begonii, srebrzyste, mieniące się zielonym fioletem, sprawdził, jak działa machina magneto­‑elektryczna na wzrost i odmiany roślin (wynalazek, który miał podążyć z doktorem Jewanheliewym do grobu).
Nagle zajechała pędem bryczka przed ganek, wyskoczył z niej chłopak i mamrotał relację doktorowi przez okno.
— Co tam, Józik?
— Panience nerki boliat — calu noc krzyczała. Nie chce takoż jeść lekarstwa prociwko wydrze. —
— Zaraz pojadę. Kiedy ty przestaniesz być durnym, Józik? nie odróżniasz febry od wydry?
W ubiorze, mimo sędziwego wieku, wytwornym (a może właśnie dlatego, bo młodemu we wszystkiem może być do twarzy, starszy musi już zacząć dbać, a sędziwy człowiek winien władać zupełnie wszystkimi warunkami hygieny i estetyki — tak mawiał doktór) umył się, włożył czystą bieliznę, jakby nie czynił tego już i bez tych extra okazji. Za chwilę bryczka potoczyła się po gruncie piasczystym, lecz ubitym przez niedawną nawalną burzę.
W Korjatyczach zastał pana majora zgnębionego stanem ukochanej Kamilki: ta, po pierwsze, nie chciała w żaden sposób przyjąć chininy, do której zabrakło opłatka, a powtóre miała otwarty nerw w zębie i ból straszliwy zmienił jej twarzyczkę zapłakaną.
Do apteki około 40 wiorst — trudno było posyłać po opłatki!
Doktór nalał czarnej kawy, nasypał do niej chininy i podał Kamilce, która miała lat piętnaście, a wyglądała na rozkwitłą damę z epoki renesansu.
— Proszę to wypić.
Kamilka bez cienia wahania wypiła — i nawet rodzice, przyzwyczajeni, że doktorowi Jewanheliewowi nikt się sprzeciwiać nie może, spojrzeli nań, jak na wyższą istotę.
Bo Kamilka nie była z tych uległych...
Zbliżył się jednak atak nerwu obnażonego w zębie — i biedna aż zakrzyczała.
— Trzeba nerw wypalić. Niestety, nie mam tu żadnego innego środka — trzeba wytrzymać krótki ból, panno Kamilko. —
Przyniesiono drut, rozpalono go nad maszynką. Dwie osoby chciały trzymać dziewczynę, aby się nie rzuciła, choć mimo woli, lecz doktór odsunął je stanowczo.
— Proszę jej nie trzymać.
Doktór umiał natężać bohaterstwo do wyżyn i hartował nie morałami, ale życiem.
Kamilka bez drgnięcia wytrzymała piekielny ból wypalenia nerwu, lecz potem wstała i zaczęła rwać paznogciami ścianę. Trwało to kilka minut, potem ból nagłe ustał — uśmiechnęła się — i doktór, który spokojnie, lecz wybladły, czekał minięcia paroksyzmu, też uśmiechnął się radośnie.
— Zapewniam cię, panno Kamilko, że już ten nerw nigdy dokuczać nie będzie.
Zrobił się nastrój wesoły. Zachodzące słońce rozświetlało stodoły i gumna w jakieś imponujące melodje barw, z pastwisk wracały już stada.
Mały staroświecki dworek, zarosły bzami, miał dużo uroku.
Pan Melchior wystąpił jako major z gwardji ze sławą salonowca nieprześcignionego, lecz zamknął się w gospodarce i muzyce, którą ze znawstwem uprawiał.
Wraz z doktorem usiadł na ganeczku i palił sam fajkę, bo doktór nie znosił tytoniu, szczególnie w zamkniętem mieszkaniu.
Pan Melchior zaczął żalić się na dzisiejszych Polaków, mówiąc, iż wolałby, izby wszyscy poturczeli, bo może religia Mahometa miałaby głębszy wpływ na obudzenie prawości. Zaczęła się żywa dyskusja. Widocznie system nerwowy pana Melchiora był zbyt silnie wstrząśnięty, bo zaczął dawać ostre przykłady tego hulaszczego życia, które ogłupia Warszawę, tych łajdactw, które po cichu spełniają obywatele, oszukując się wzajemnie, fałszując sprawiedliwość sądów honorowych i t. d.
Doktór mówił, że gniewem nikogo się nie przekona; zaczął rozprawiać o wykładach Mickiewicza, poczem zwrócił się wprost do majora, aby sam inaczej wychowywał synów, którzy przed tyranią pani majorowej uciekają z domu i brak swobody przy matce okupują nadużyciem jej w rozwiązłem życiu na folwarkach. Ci są już prawdziwie sturczeni.
Pan Melchior się uniósł — pierwszy raz od lat kilkunastu, jak ich łączyła przyjaźń.
— Co to mnie doktór będziesz tyranizował! — zakrzyknął.
Doktór Jewanheliew wstał, zarzucił na plecy swą torbę z medykamentami i rzekł spokojnie:
— Moja noga nigdy w tym domu postanie.
Wyszedł.
Ale nie minął parku zacienionego już wieczornym mrokiem, kiedy w dworku nastał dzień sądny. Pani majorowa, piękna, wysoka, z Niemców nadbałtyckich złowieszcza despotka, admirująca tylko doktora, zdumiona pytała męża, dlaczego — doktór wyszedł bez pożegnania.
Pan Melchior, uparty w gniewie, odpowiedział tylko:
— Bo głupstwa gadał!
Wtedy i Kamilka pierwszy raz w życiu uczyniła atak na ojca:
— Jak może tak mądry człowiek, jak doktór Jewanheliew, mówić głupstwa?
— Dzieci — rzekła pani majorowa — biegnijmy uprosić doktora, aby wrócił!
I cała gromada mniejszych dzieci wybiegła. Matka śpieszy przez olbrzymie mroczne aleje. Nie mógł zostać obojętny i pan Melchior: wolniej, lecz też kroczy za nimi.
Minęli lipy. Właśnie doktór, idąc drogą, musiał okrążyć park. Postać jego złociła się w krwawych łunach zaszłego już słońca.
Zamyślony szedł, nie widząc zbliżającej się gromady.
Kamilka, duża jak była, upadła mu nagle do nóg, objęła kolana, wołając z płaczem:
— Przebacz nam, przebacz, panie doktorze!
Zrobiła się scena niemożliwa, gdyż doktór, nigdy nie płaczący, zaczął nagle łzami kapać, a sam ciągle powtarzał, gładząc Kamilkę:
— Nie płacz już, nie płacz.
Wszyscy płakali i pan Melchior płakał, już w objęciach doktora, i starsza pani majorowa, przed której złym, stalowym wzrokiem najśmielsi spuszczali oczy, teraz ze wzruszenia wstrząsała tylko głową, odwróciła się i już szła naprzód zarządzić lepszą kolację, niż zwykłe serniki, dynia w mleku lub prażucha, przed którą jej dorośli synowie uciekali z domu, klnąc matki gospodarkę.
Do stołu zeszli się oficjaliści. Wtem drzwi się otworzyły — stanął w nich Bagadurski. Tatar, z główką małą i skośnemi oczyma, ale wzrostu potężnego i dwa łokcie szerokości w plecach. Myśliwy zawołany i kłamca nie mniejszy. Ten utrzymywał dotąd pannę Kamilę w mniemaniu, że zna w lesie drzewo, na którem rosną złote orzechy. Od lat pięciu różnymi wykrętami umiał się wytłómaczyć, dlaczego ich nie przynosi — mimo zaklęć panienki. Ten Bagadurski znany był jeszcze z tego, że w ciągu godziny umiał dostarczyć wszelkiej źwierzyny na zawołanie. Pono, upolowawszy, chował do ziemi ptactwo czy zwierza, aby na rozkaz pani majorowej, lub na żart doktora Jewanheliewa przynieść „upolowanego“ dzika, bażanty, głuszce, jarząbki, ba — nawet łapy niedźwiedzie. Teraz jednak leśnik ten za jakieś ciemne historje przeszedł na robienie beczek. Zdał dzienny raport i, wychodząc, błagalnie spojrzał w doktora Jewanheliewa.
Zasiadał jeszcze przy stole ksiądz, młody i zdolny, z natury mistyk, który zamieszkał w tej głuszy, mając od rządu 16 rubli pensji miesięcznej, z czego musiał utrzymać organistę. Nędznie żył księżyna, ale też nic nie przyjmował od obywateli; pola miał, jak na kpiny; kiedy otworzył okna swej parafii, widział tylko krzyże na cmentarzu, — dawny proboszcz wyciął wspaniałe trzechsetletnie lipy, gdyż zacieniały mu pole kartoflowe. Ksiądz był zacny. Kiedy umarł Kraszewski, zaprosił sam od siebie obywateli na mszę. Zjawiło się wszystkiego czterech. Wśród nich Jewanheliew, który za to nie był przez rok cały nigdzie z wizytą, prócz do chorych.
Tak to ci dwaj ludzie — wierzący ksiądz i wiedzący przyrodnik Rosjanin — nieśli jedyni wysokie światło ducha.
Lecz teraz w salonie państwa Melchiorostwa było arcymiło.
Doktór miał jedną słabość: lubił wygrywać w karty, i to była wyłączna forma, w jakiej przyjmował pieniądze, wprawdzie nie bajońskie sumy, bo dwu lub trzyrublowe kwoty; co prawda, nie wychodziły one z domu, gdyż zawsze i w całości były rozdawane między służbę.
Wyjątkowo, kiedy bywał doktór, pani majorowa zapominała o swych zasadach spartańskich — i nawet klucze od śpiżarni oddawała Kamilce.
Więc po kolacji, na której podano derkacze, bekasy i świetne pomidory, nadziewane pieczarkami — zaraz po siedemnastu gatunkach konfitur, jak jeżyny, jarzębiny, renklody, brzoskwinie i t. d., usiedli do rzęsiście oświetlonego stolika, a towarzystwo z pobliskiej tylko za groblą wioski państwa Wołłowiczów dopełniło partji.
— W co zagramy, w muszkę czy w ramsa?
— Niech będzie muszka, napełni się puszka — rzekł Jewanheliew.
Późno w noc przeciągnęła się ta miła wszystkim zabawa. Oczywiście przeplatały ją anegdoty.
Opowiadano, jak to leczył doktór z tyfusu jakąś zapadłą wieś, gdzie nie było studzien, ani źródła, ale zbierano wodę deszczową w sadzawkach; jak podczas wojny tureckiej brat pana Melchiora, generał w armii rosyjskiej, kiedy mu zarzucili tchórzostwo, wyjechał w powozie przed wojskiem do ataku — i pierwszym kartaczem został zabity.
Mówili tez o niesprawiedliwości, że córki na Polesiu dostają tylko czternastą część majątku, choćby tylko był jeden brat. I do tego, zazwyczaj nie łatwo jest wyciągnąć od obywatela sumę. Ufny, ze pokrewieństwo nie dozwoli się procesować, żyje wesół, bardziej sceptyczny, niż Mitrofanuszka, na wszystkie kodeksy. Ale co za przyjęcie, kiedy obywatele bogaci się zjadą!... jaki miły i gotowy wszystko, zda się, oddać!...
Mówili, ze doktor, wzywany przez takiego zacnosia, wyleczył mu chorego ciężko syna, lecz ofiarowane mu sto rubli oddał lokajowi.
— Cóż, panie organisto, jak to było na cmentarzu? — rzekł Jewanheliew, skręcając rozmowę do siedzącego nieśmiało przy oknie parafialnego urzędnika.
— Szedł ja, panie dobrodzieju wielmożny — wtem noc była.
Wtem księżyc na chmury wszedł.
A tu wyszły z mogiłek dzieci i płaczą.
Było tego jak na procesji. Wszystkie więc umarłe nieboszczyki do lat — o, tycie! płaczą. Więc i ja płaczę. Tak szliśmy przez cały cmentarz i kawał jeszcze polem. Wtem ja do domu zaszedł.
— Prawdaź to? nie byłeś waćpan pijany?
— Jak mi rany Pana Jezusa przyjemne są — więc jak tu stoję — i żebym tu wtem upadł martwością — ja płakał... chórem więc tego płaczu było. Niby za Ojczyznę. Bo to rocznica onej jesiennej bitwy, kiedy wielmożny pan Hryniewiecki był wzięty... A liście tak leciały ciężkie, jakby każdy wtem niósł śmierć na sobie. Więc... —
Powoli zaczęły się opuszczać karty graczów w ramsa (bo już muszkę przerwali), aż wreszcie wszyscy je złożyli na stole. Poruszono czasy powstania.
Te zbyt żywo tkwiły we wspomnieniach. Zaczęto ubolewać, że dzieci wodza Hryniewieckiego chowają się — syn w korpusie kadetów, a córka w instytucie błahorodnych dziewic.
Złośliwa pani Kolusia, która w czasie partji zajechała koczem, zaczęła domawiać, że pamięta je tak ubogie, że aż nędzą pachniały. To wstyd, aby rodzice nie pamiętali o zabezpieczeniu dzieci. Ona była kiedyś przyjaciółką pani Hryniewieckiej... kupiła od niej resztę majątków... że tanio?... każdy ma ręce do siebie, nie od siebie. Ale nie miałaby nic przeciwko temu, żeby jakąś składkę zrobić na dzieci wodza — i wyjęła woreczek.
— Wszystko, co mam, oddaję — rzekła.
Powstał cichy śmiech, bo właścicielka wspaniałego majątku — dawała wszystko, co miała, t. j. rubla z kopiejkami.
Doktór wstał, zamknął karty w szafie gdańskiej i rzekł:
— Muszę uspokoić wasze sumienia, mili państwo. Aleksandra odebrałem — jest w Krakowie na uniwersytecie. Reginka skończyła tamże pensję. Teraz z powodu błędnicy zaleciłem jej półroczne wakacje w Tatrach. Jeżdżę do Krakowa, odwiedzam ich — i moich przyjaciół, którzy wrócili z Syberji.
Godzina późna, moi państwo — toć przecie już dochodzi jedenasta!
W jakiemś dziwnem usposobieniu zaczęli się wszyscy żegnać, życząc sobie wzajem wypocznienia i chwaląc cichą bezksiężycową noc.

∗             ∗


Wybrał się wczesnym, woniejącym od żywicy rankiem, doktór Jewanheliew odwiedzić puszczę pana Rejtana, który chory na Wielką chorobę, już nie mógł, jak dawniej, korzystać z amatorstwa swego do polowania na łosie, dziki i niedźwiedzie.
Bryczka mała i konik mały wlókł doktora i leśnika zwanego Rafasiem Bagadurskim.
Odwiedził go doktór nocą w smolarni. Zdziwił się, bo najpierw nigdy nie widział tak zasmolonego człowieka, a wtóre — bondar Rafaś był pijany, przepraszał za to, ale mówił, ze już musi żonę porzucić i dzieci, w świat iść — bo zona go nie szanuje, jak trieba. W świat pójdzie — na matrosa zapisze się — już wie, jak chodzą statki z Jadesy do niekiich ludów, co jedzą ksiondzów.
Żal zbierał patrzeć na słynnego niegdyś czarownika i myśliwca — ledwo zdołał go doktór uspokoić, każąc, by go zrana obudził, wyjadą do lasu. — Bagadurski rano się stawił już trzeźwy — nie wierzący jeszcze swemu szczęściu, że odwiedzi puszczę, w której był przez lat dwadzieścia leśnikiem. Miał w torbie już słoninę, chleb czarny, sól, zapas prochu, kul i śrutu, mimo, że doktór stanowczo zarzekł się, iż polować nie będzie.
Otóż jadą.
Kraj smutny, pełen lasów lichawych, błot, rzadko trafiających się, co mil dwie, pańskich gospodarstw, zajmował doktora mimo to ogromnie jakąś mityczną prostotą.
Rad też słuchał, zwolna i z jakąś szczególną ścisłością mówiącego leśnika, którego znał i lubił zdawna, i nie wstydził się jechać z nim, choć leśnik był posądzony i wypędzony za kradzież lasu.
Krytykował gospodarkę starszego syna p. Melchiora, pod którym teraz służył i który był wielmi dobryj. Hale słucha Alieny; co ona każet, już dobre! —
Aliena była babą na folwarku, żyjącą z niczego, dość miłej twarzy, rosłą, o czarnych oczach, która młodziutkiego pana swego najfatalniej zdradzała z innymi, bardziej dorosłymi oficjalistami.
— I jeszcze horszy, panie, jest ten Makar. Aha! ot, co już to znaczy słuchać błazna! Toć wiadomo, kim jest panicz dla Makara — brat jeho! i on taki sam nieroztropny, nie zobaczit zajonca, choćby mu zajonc między nogami przeleciał.
Nas osiem ludzi wziął Makar do robienia stohu.
Ja miałem słuchać Makara — dobre!
Ale mu radzę: róbmy dwa stohi, bo trieba chodzić za poł wiorsty po sieno. Nie, każe, jeden wielki.
To ja, panie, wlazłem na sieno, żeby stoh robić, mały chłopiec miał mi podawać, a dziewki znoszą sieno. Makar patrzy, nie ruszy ręką. Cały dzień my pracowali, a więcej my odpoczywali, bo zanim dziewka przyniesie za poł wiorsty sieno — o tam, panoczku, z pod lasu — to my stoimy, nic nie robione, a gdy ona przyniesie, to ręce u niej zabolą, i ona odpoczywa, a my znowu czekawszy.
Tak wieczór przyszedł, stohu nie dokom czyli. Makar na drugi dzień nam kazau iść do lnu.
Jekanom boitsia mu co kazać, politukuje — bo to, wiadomo, pan wierzy tylko, co Makar mu powie, a przez to już i jekonomka w wielkiej prijaźni żyje z Alieną.
Ludzie robią, co chcą — a to dlatego, że pan niezwykle dobryj. —
Te ostatnie słowa chytry Poleszuk dorzuca zwykle każdemu, na kim już suchej nitki nie zostawił.
Ktoś jedzie w ruskim zaprzęgu z duhą. Błysnął uniform, czapka. Bagadurski dotknął zlekka swojej, jako człowiek, nie potrzebujący zginać się w obawie przed władzą.
— Uriadnik — szepnął — on jedzie szukać tej strielby, którą wieziem!
Szczęściem uriadnik zbyt był zajęty rozkłaniwaniem się osobie doktora Jewanheliewa. Minęli się.
Wtem Bagadurski zatrzymał wózek. Skoczył śpiesznie w las.
Po kilku minutach huknął strzał. Długo nie wracał. Zaczął się niecierpliwić doktór. Wtem z innej strony bez szmeru pojawił się Bagadurski. Był jeszcze bardziej śniady, niż zwykle. Mówił, iż posłyszał łosia, strzelał, ale chybił.
Bagadurski zaczął dalej opowiadać, jak trafem kupił strielbę, naprawił ją drutami — a ta strielba, jak ludzie wiedzą, była kiedyś pańska, ale ojciec jego z nieboszczykiem panem Sołtanem w przyjaźni żył i ten mu darował, ze go od wilków odbił...
Zmienił doktór przedmiot niezbyt zajmującej rozmowy i rzekł, wskazując miejsce, gdzie zerujące bociany zbierały się jeszcze niedawno na niezmiernie rozległej sianożęci:
— Kiedyż to bociany odleciały?
— Kilka dni zbierały się, jadneho zabiły na śmierć i sami odleciały.
— Jakże to: chyba chorego lub niemocnego?
— Nie wiem! Każdego roku muszą jadneho bociana zabić. A niektóre zostają na zimę. To potem w późnej jesieni widzieć można, jak liatają nad poliami, aż śniegi przyjdą — tedy zamarzną, albo mużyki pobiją.
— Przecież chłopi szanują bociany?
— I, nie! A tak czy inaczej taki bocian zahubi się — nigdy nie dożyje wiesny, choć i do chaty wezmą.
Ot, w piekarni był bocian — to i karmili go z kuchni, kucharz mu rzucał kawałki mięsa albo wnętrzności, i zdawało się, ze dobrze mu w piekarni, ciepło — lubili wszyscy bociana.
Aź kiedy się już miało na wiesnę, raz się zdarziło, że była tylko jedna kobieta i miesiła ciesto. Piec była napalona. A bocian był przy oknie i patrzył w śnieg. Nagle zaklekotał głośno, zatrziepotał krylami i poleciał prosto w rozpaloną piec.
Kobieta zaraz go zaczęła wydobywać kaczerhą — już nie pomogło — otyjszoł. —
Zeszedł doktór z bryki: fatalna długa poleska grobla z ułożonych bierwion mogła duszę wytrząść. Zresztą przejęty był tragiczną nutą w życiu bocianów.
— To ja — myślał — ja musiałem rzucić się w rozpalony piec, wśród tego zimna i błot i nudzących mnie ludzi! —
Wielki głuszec, przelatujący z gęstwiny lasu po jednej stronie drogi w gęstwinę po drugiej, jakby cień myśli złocisto­‑smutnych, obudził w Bagadurskim żal, że nie miał w strzelbie naboju; doktór też zrozumiał, że jeszcze nie ze wszystkiem poszedł głową do pieca: zapachniał tu już prawdziwy wiekowy las tysiącami jałowców, zamigotał rosami na sosnach, niby w indyjskiej Hitopadeszy, gdzie zwierzęta mają swe królestwa i filozofują, jak utajeni bogowie.
— Ale, jaki żal! — mówił Bagadurski. — A kto go mógł wiedzieć, że tu będzie leciał? O, już go nie widać! Tam zniknął, za najdalszym wyrębem jasnym w lesie. —
Stary doktór też zatęsknił, wprawdzie nie za pieczystem z głuszcza, ale za młodością i skrzydłami — za tą swobodą bocianów, które teraz w Azji Mniejszej nad jeziorami wielkiemi w zachodzącem słońcu klekotają do Boga.
— Rafaś, jak bociany odlatują? — pytał, choć sam doskonale zbadał obyczaje zwierząt, a las nie miał przed nim żadnej tajemnicy, jak i nikt z ludzi, którzy tu zamieszkiwali.
Lecz nagle przyszedł mu do głowy splot innych strasznych myśli.
— Słuchaj, rzekł doktór powoli — coś ty zrobił z nabojem?
— A to ja, panie, chciał go nauczyć, żeby taki nie przejeżdżał około Bagadurskiego, jak około domowego gołębia. Pristrieliłem mu czapkę, że się przeżegnał, konia zaciął — i mnie pamięta... —
I dalej zaczął ciągnąć o bocianach.
— Zbierają się, panie, jak wąże, na wielki sejm. Będzie ich dwieście i trzysta. Parę godzin coś hamaniat, zabijają jadneho i odlatują. A już przedtem kilka dni znać się naradzali nad odlotem.
— I węże sejmują?
— Wąże zbierają się w całej okolicy. Straszno wtedy, wszystkie syczą. Król jeden jest między nimi z koroną na głowie.
Jak on jadneho pastucha zobaczył, co go podgliondał, tak zaraz świsnął. Wąże — była ich ćma — sycząc obstąpiły pastucha i, choć ten wdrapał się na drzewo, lazły za nim na buka, zatem korzenie przegryzły...
Ja sam widział wąża wysoko na drzewku, zawisł nad gniazdem drozda, ptak leciał i krzyczał, że ha!
— A co pastuch?
— Nieżywego najszli. Wąże chowają się do nor swych pod ziemię, z królem swym niehdzie wędrują...
Kończyły się groble. Ostatni raz wejrzał doktór w gęsty indyjski Zwał jodeł, mchów, paproci, sosen i brzóz z kory odartych bezlitośnie, z krwawymi pniami, jak męczennicy, poświęceni piekielnemu bożkowi Dziegciowi.
Widać już wielki park o zmierzchliwych prastarych alejach lipowych.

∗             ∗
Wszedł Jewanheliew do parku zapuszczonego, gdzie tyle dramatów przeżyli niedawni ludzie, zanim wymarli „otyjszli“ z tej sadyby. Obchodził szybko aleje, nie mogąc znieść dławiącej mu serce żmii tęsknej za czemś wiecznem wśród liści ludzkich opadających, okrwawionych, niknących ze skargą.

Mroczne wierzchołki wznosiły nad murawą jodły gigantyczne, zawieszone jasnozielonawemi szyszkami, bogactwem Wieszczki tego martwego władztwa... Lipy niezmiernych rozmiarów tworzyły ciemne krypty i kurytarze klasztorne, z wierzchu zaś osypywały złotem liści...
Kolące akacje przypomniały mu, jak wonne były ich kiście, które mu przynosiła — — nie, trzeba wszystko zapalić ogniem wyzwolenia, nie dowierzać nigdy mocom genezy i unicestwienia, lecz przeniknąć już intuicją za najwyższą bramę mogiły!...
Wiedza przyrodnika, zamiast hamować, uskrzydlała jego duszę.
Mijał już spokojnie dom wielki, osnuty bluszczem, o ciemnym salonie — gdzie na niedźwiedziej skórze leżał wieczorami: kwitły białe kielichy odurzającej nikocjany — otaczały go wężowe sploty demonicznej infernalnej tęsknoty — nie była to jeszcze wtedy miłość!
Hej! nie było jeszcze wtedy tego, czem być powinna miłość!
Rwijmy łańcuch zapóźnego żalu!
Przelatywał gąszcze wysokich traw, bojąc się zajrzeć w okna ciemne pustych pokojów.
Na podwórzu, tam między jaworami, podobny do pogańskiej kontyny stał świronek.
Piękniejszy, niż ten, w którym Mickiewicz przeżywał swe wiośniane ballady za Marylą...
W gąszczu suszących się pod balustradą na słońcu kminków, ogórków, dyń, tymianu i słoneczników, w tej wielkiej komnacie o gotyckich szybach, w nocy piorunowej okropnej, gdy świeca gasła co chwila od wichury ze szczelin — tu Aniela młoda, lionardowsko piękna, wyznała mu swą miłość — młodemu podówczas doktorowi — askecie, nieskazitelnemu mędrcowi.
Opętana młoda wiedźma, pani Hryniewiecka, tuliła się do niego; błyskawice nagle rozdzierały przed nim łono nieba w bezwstydnej, szalonej chuci — i zapładniały gromami tę ziemię ciężką, biodrzystą, rozkochaną, miłosną, fałszywą, złą, wyklętą, lecz nadewszystko — wiecznie rodną.
Drzewa gięły się pod ciężarem ulewnego dżdżu. W mroku jakiś — djabeł wył, obchodząc galerję świrnia.
Zapatrzony w błyskawice mędrzec, rozkochany do niepojęcia w czemś potwornie wielkiem, czarnem, rozrodnem... Litwa to? Polska? czy tylko pani Hryniewiecka? Nie, raczej jakiś Lewiatan samiczy.
Leśna strzyga! On zaś Perkun, wielki słowiański Indra o tysiącu twarzy, które przylgnely do wielu tysięcy wymion, piersi, biódr i łon — i nachylają się nad jeziorami oczu, nad włosami lasów i puszcz, jarzębinowych od błyskawic — w gwałtownem objęciu tysiącem rąk falującego powietrza ocean obejmują... Węże chmur wzdęte, zasłuchane w miesiąca uroczną złą pieśń; młoty olbrzymie piorunów kują tarcze bogom, aby szli z gromami tymi na mury walących się miast niedostępnego nieba!...
Jakie niezmierną i potężną była jego miłość, którą wymilczał, stojąc odwrócony do okna, gdzie świat mu ukazywał swe demoniczne tajnie!
Jakże kochał tę dumną, lecz teraz chcącą wyjechać z nim na krańce świata, Polkę!...
Dlaczego daru tego nie przyjęła? Rosjaninem był...
Rozwarły się w nim mistyczne bramy prawości nadludzkiej...
Wyjechał tej nocy jeszcze, wzburzony do dna jestestwa swego olbrzymiością walki, z której wyszedł zwycięzcą, to znaczy najnieszczęśliwszym z białych rycerzy honoru.
Wkrótce został profesorem w uniwersytecie kijowskim, podówczas przepełnionym młodzieżą polską i wrzącym od spisków, kółek rewolucyjnych, bujnym, jakby młode Zaporoże...
Uzyskał na młodzież wpływ — odważniej, niż Polak, mówił o polskim prometeizmie.
Przyjechał niedługo i pan Hryniewiecki na kontrakty z żoną.
Spotkali się w podziemiach Ławry, oglądając pieczary dawnych anachoretów...
Nie skinęła mu głową na jego ukłon — nie podniosła oczu... Niosła coś ukrytego w czarnym szalu. Nachyliła się nad ciemnym pustym grobem, by zdusić to coś — i rzucić tam. Jewanheliew porwał ją za ramię, wydarł małe dzieciątko, śpiące w szalu. Nieszczęsną przywiódł przed rozkrzyżowanego Chrystusa, nad którego głową świeciło dziewięć lampek. Rozświecał duszę jej. Modlił się z nią jakimś otchłannym bólem.
I wtedy wyrzekli się miłości dla wielkiej sprawy Polski. — — — — — — —
Idzie doktór Jewanheliew do wózka, gdzie nań czeka Rafaś. Jeszcze zajrzał do alei lipowej, gdzie ludzie warjowali po upadku Polski. Jedzie dalej po tej ziemi biednej, a szerokiej.
Za nieprzejrzanym łanem ornych pól zieleni się kępa cmentarza. Tam co rok odprawiane bywają Dziady, schodzą się tłumy, na mogiłkach palą kądziele i piją, aż do wyzionięcia duszy...
Wjechali do wsi czarnej, smętnej, błotnej; każe doktór skręcić na drogę dokoła wsi — przejeżdża mimo gumien i wielkich ozieryn czyli rusztowań, na których suszą się snopy jasno­‑zielonego, jak seledyn, lnu, odurzających kiści konopi, rudej hreczki, złotych odmian żyta, pszenicy, jęczmienia, owsa.
Na chatach, omszałych grubym pluszem zielonym, czernieją koła wozów, w nich ułożyły się gniazda bocianie...
Na niektórych tylko sterczą jeszcze opuszczone zimowe bociany... smutne, milczące.
Dzieci w łachmanach i zgrzebnych koszulach, lecz zawsze ze szmatą krasną; mużyki z konopiastemi brodami.
Na końcu wsi mała chata, gdzie żyje, niegdyś urocza, mówiąca po francusku i wytworna, jak dama, Kasia, córka nieprawa pana majora i pięknej Maszki — teraz wydana za uriadnika pijaczynę, sama rozpita, w upiornych koszmarach białej gorączki...
Przez szybki zadymionych okien błysnęło jej wysokie czoło i smutne piękne oczy.
Wybiega, ujrzawszy doktora.
— Mój panoczku — (całując go w ramię) — już na mnie rady niema, delirium! Choć i pójdę na służbę do mego brata, Wincentego, to nie na długo...
Pani Kolusia dostaje codzień ataku histerji, nagada na mnie: bij, Wisieńku, woła, a pan wpada straszny do mej kuchni i rzuca się na mnie, bije pięściami po twarzy i po żywocie! Zgubiłam ja się, mój złocieńki — i nie żałujcie!
Taką drogą poszła moja matka i taką ja...
Tylko że ona już stara, ma kawał łaskawego chleba, a mnie trzeba poprosić jakiego drzewa, żeby mnie przyjęło... Żegnaj panoczku; mój brylanciku! —
Doktór zeszedł z bryczki, wyniósł węzełek z jedzeniem, rozwarł drzwi do małej, zadymionej izby... lecz namyślił się inaczej.
— Wiesz, Kasiu — rzekł, patrząc z uśmiechem na jej czoło Sybilli i elegancję uczesania wielkiej damy — nie w izbie, ale na ozierynie zasiądźmy. Ja coś przejem, a ty mi wywróż z kart... —
Klasnęła w ręce szczęśliwa Kasia, pobiegła i wróciła z talią atłasowych, starannie uchowanych, choć już od użycia poczerniałych kart.
Doktór, siwy, mocnej budowy mężczyzna, z humorem młodzieńca wdrapał się na trzeci szczebel ozieryny, zasiadł tam między kępami konopi i spożywał wyjmowane przez Rafasia z puzderka podróżnego jadło.
Kasia kazała wybrać doktorowi kilkanaście kart, z tych już zaczęła układać wróżby.
— Oj, panoczku, nie jedźcie wy... nie wiem, czy już wrócicie... rusałka wabi cię w topiel — ot, na co mi już przyszło, żeby straszyć mojego świętego pana. Nie jedźcie wy... Jeśli pojedziecie, to was natrafi wielkie szczęście ale i zgon...
— Pojadę, Kasiu, już lepszego nic ziemia dać mi nie może... nad szczęśliwy zgon...
Zasępiła się Kasia, karty wzięła, rzuciła je w ogień, który płonął w kuchni.
— Teraz już nie będzie godniejszego, komuby wróżyć miały!
Zaśmiał się doktór, potem, poważniejąc, rzekł:
— Musisz raz w życiu kogoś posłuchać, Kasiu. Weźmiesz swą córeczkę i wyjedziesz z nią według tego adresu. Tu wszystko, co potrzeba, znajdziesz w tym portfeliku: moje recepty i kierunek drogi — i to, co drogę ci ułatwi. Wykonasz?
— Wykonam, choćbym dziś jeszcze miała się zakopać do ziemi. Dobrze, iż mój uriadnik wyjechał na kilka dni... Powróci — wieści o mnie nie będzie, ożeni się z inną!...
Wyjechał doktór ze wsi. — — —
Wózek znowu toczył się, teraz już bardzo wartko. Mijali pola, widniała druga wieś, za nią lasy.
— No, już blisko puszcza Czarnobylska? — zapytał.
— A — już! hen, tylko co ręką nie dostać!
Rafaś z zasady nigdy nie oponuje — doktór wie sam, że to jeszcze mila tęga.
Bawiły go różnobarwne grzyby, po lesie gęsto usiane surojadki, kożlaki, chrząszcze, raudoniki. Nie zbierał ich, lecz długo stawał nad jakimś ciekawszym muchomorem lub ohydnie woniejącym sromotnikiem, tak zwanym „śmierdziaczim hribem.“ Nie śmiał nic rzec, choć niecierpliwił się Bagadurski, błyskając żarem w ciemnych złych oczach. Oczy lśniły istnie, jak u czarownika... W szarej świtce, z wysoką czapką tatarską, olbrzymi, ze strzelbą, która mu sięgała do pasa.
Mijali wieś.
— Tu żyją — mówił Rafaś — same raskolniki najgorsze — chłopy rozbestwione, kobiety, mające naraz po trzech mężów. Chłopi są dobrzy dla tych, kogo znają — a jak nie znają, to zaraz bijatyka.
Jekanoma i leśnika ugościli kamieniami, ze wszystkie kości twarzowe pobili — a za nic, tylko że tamci pili, a ci — nam, każut, dawajcie! My wam nie bronimy sobie kupić, mówią jeftyje. I za to na nich się rzucili.
I nic im nie było za to. Tak uszło! bogaci są, dadzą uriadniku, a nawet stanowemu.
Teraz tam wszystką zwierinę w puszczy tępią, mają prawo paść na całej puszczy, a to jest 11,000 dziesięcin.
Za każdem stadem bydła chodzi 6 — 8 psów, gonią zwierza. Jak leśnik strzeli, to oni leśnikowi już nie dadzą wyjść żywym z boru.
A to wszystko, że pana Rejtana niema, administratory sami niepewni miejsca.
Tedy, panie, tu jest zawada, którą zrobili sobie mużyki: kto jedzie, musi oddać im wszystkie pieniądze... takie rozbójniki... wychodzą ze strzelbami, gotowi zabić. Hale ze mną nikomu nie uczynią nic złego. —
I rzeczywiście, śmiałą ręką wyrwał kołek z zasuwy, podszedł do chłopów, którzy wyszli z toporami, zapalił u jednego z nich fajkę, nie rzekł ani słowa na podziękowanie.
Skręcili między stodoły na dróżkę. Szli jakimś zagajnikiem młodym.
Ukazało się orne wielkie pole — na niem duży dom, stodoły, o parę staj zaś szumiała, jakby morze rozfalowane, puszcza Czarnobylska.
— Ja zbiegnę zapytać.
— Znacie moje nazwisko?
Leśnik uśmiechnął się.
— Tu nie o pana chodzi, hale że mnie nie zechcą przepuścić.
— Mów, że ja polować nie chcę, tylko wędrować po lesie. —
Nadleśny wyszedł na podwórze, zmierza na spotkanie doktora. Ujrzawszy obcego w łapciach, lecz z aksamitną spłowiałą kurtką, ocenił dżentelmena.
Nadleśny, szlachcic o pysznej marsowej twarzy, wita grzecznie, chytrze tylko mruży oczy, patrząc na dwie strzelby wówczas, gdy mówi Rafaś, że „dochtór“ chce nic więcej, jeno wędrować po lesie.
Zrozumiał doktór skrupuły, ale że był pasjonat, wybuchnął:
— To strzelby Rafasia: jedną wiezie na handel, drugą może tu zostawić.
— On, panie łaskawy, jest pierwszy raubszyc!
— Ale nie ze mną, mości panie. Tożeś pan nigdy nie słyszał mego nazwiska?
— Jako żywo, nie. Choć mi jest bardzo zaszczytnie... muszą spełnić swój obowiązek.
Rafaś chmurny, że mu grozi areszt strzelby, mówi, ze może wilk się trafić.
— Ty znasz się tu ze wszystkimi wilkami, to nic ci złego nie zrobią — jowialnie śmieje się nadleśny, biorąc jego pukacze, które miały kurki przylutowane, odstające, jakby odskoczyły ze ździwienia nad mnóstwem pęknięć w kolbie, a załamań w zardzewiałej lufie.
Strzelby te zresztą niosły, według Rafasia, że z piorunem szukać; jedna była ukradziona przez chłopa, Rafaś ją odkupił i teraz uriadnik jej szuka — więc musi sprzedać niehdzie daleko. Druga była po tym ojcu, co to przyjażnił się z panem Sołtanem...
Konik poszedł do stajni, tymczasem doktór zamienił z nadleśnym kilka zdań o Dumie i dowiedział się, że chłopi z jej winy mają wielkie nadzieje. Przez szlachcica mówiła cała ta rasa szlachecka, co jak często zrobaczywiałe, czasem cudne białodrzewy, wyrastają nad drobnem podszyciem z jałowców, brzostu, jedliny, leszczyny, kalin, tarnin, głogu i tych bezlicznych młodych pędów drzew, ginących w cieniu.
Usilnie prosił doktora szlachcic do pań swych, lecz jego już ciągnął ten okalający wielki, drzemiący las Czarnobylu.
Gdy weszli do lasu, Rafaś zaśmiał się i wyciągnął z wielkich torb, ukrytych pod swą świtką, lufę i kolbę doskonałej dziwerowanej lepażówki. Złożył razem — i rzekł, odrzucając nagle mowę białoruską:
— Rafał nie chodzi bez broni. Choć powstanie się skończyło, ale nie dla mnie. —
Przybladł doktór, nagle odsłoniło mu się to straszne zamaskowane życie.
— Więc tyś jeden?... czy więcej?...
Ale Rafaś szedł już milczący, zasłuchany w szmerach potężnego życia puszczy.

∗             ∗

Było wczesne przedpołudnie, promienie tylko gdzieniegdzie zapadały przez gęstą warstwę zieleni, tworząc studnie napowietrzne głębokie, świetliste.
Wirowały tam zielone muszki i krążyły w wirach nieobliczalnych czarne, odziane w pyszną medjolańską stal, szerszenie.
Wielkie drzewa, jakby mnóstwo kolumn, świątyń i domostw, tworzyły miasto bogów pogańskich.
Miasto, zaludnione istotami skrzydlatemi i pełzającemi, łażącemi po drzewach i kopiącemi nory — miasto, zrodzone z matki ziemi i z ojca słońca. Bez ohydnego ludzkiego fałszu, bez geszeftu, bez kaprawej myśli wszetecznika miejskiego...
Miasto bogów prześwietlone, pełne niesłychanych upojeń miłosnych, iskrzy się od zbrodniczych os, które paraliżują gąsienice, aby złożyć w nich jajeczka — tęczuje rozgwiazdami pajęczyn, w których jęczą niewolne istoty pod łapami monstrum pająka.
Działy się tajemnicze djabelstwa w szczegółach, lecz w całości rozbrzmiewał hymn świetlany, pełen harmonii.
Nie mogły źrenice nadążyć od tych listeczków leśnego fijołka, od różnobarwnej pleśni jasnoróżowej, jak sukienka królewny, modrej, śnieżnej lub, jak krew, plamami rozsiadłej na pniach zwalonych burzą.
Wielkie zawały na dwa piętra w górę! naturalne fortece leśne piętrzyły się nad bagnami, po których przejść było nielada umiejętnością, i trzeba było ze zręcznością lisa stąpać po kłodach zwalonych, skakać przy pomocy żerdzi po kępach rzadkich, wystającej nad wodą, trawy skłaczałej. Nieraz tylko chwytając się zwieszonej gałęzi, z obojętnością fakira, kąpiącego się w Gangesie, brnął Rafaś, za nim doktór po pas w czarnem lipkiem bagnie; jeden moment — padną w zatajony podbłotny jar...
Wreszcie zaczęła się już puszcza sucha. Tam prędko osuszyło ich słońce. Wzrok radował się zapalonemi lampami muchomorów; leśnik zaś Rafaś zmienił się w niesamowitą stworę, był jasnowidzący, jasnosłyszący i to wszystko objaśniał. Znaki niedźwiedzia wynajdywał na drzewach, po których wspinał się do ula książę puszczy; z tych znaków wróżył, ile lat ten, na którego zamyślił, żyć jeszcze będzie... Ul — wysokie tabernaculum — był dlań mową pradziadów — słuchał ich, przyłożywszy ucho do drzewa. Miotełka z liści, wonna od patoki, którą pszczelarz smarował pień ula, aby tam przywabić rojowisko, była dla niego ostrzeżeniem, iż rok przyszły będzie urodzajny. Tam zaczaiła się kuna, jeden z wrogów... Ptak, co zaćwierkał — żołna — i tamten, co wystawił łeb z dziupli — zielony dzięcioł — to są wcielenia jego znajomych.
Szli w zaczarowaniu leśnem.
„Miód wcześnie wiosną, gdy sołńce traszkę prigreje, to pszczoły biorą z jodłowych szyszek — gdy się trochę od ciepła otworzą, a potem gdy sołńce więcej przygrzeje, to z leszczynowych takich żółcieńkich fruwających kiści. A już zatem ciepło — i kwiatów, a jak my mówimy, krasek rozmaitych dużo — zatem drzewa lipowe kwitną.
Miód z lipy ma grudki, ale jest najlepszy... Eh, panie... widzicie... jak diatieł wydołbił jamu — że to jeho gaława nie razbolit! swych dietiej on wywodit zawsze wysoko. Arystokracja to między ptakami... Wsio maje swoju prirodu. Wsiakij zwier maje swoju chitrost’, ale człowiek najgorszy — na niedźwiedzia haki postawi, zapadnię przed ulem zbierwiona, którym się niedźwiedź poty bije, aź zabije... Ot, jaki wielki hrib mochowik, rzekł ukazując na „kozaka“.
Po niedługiej chwili ukazał doktorowi na mokrawym gruncie łapy niedźwiezia — ze stopami długiemi na trzy ćwierci łokcia. Tam jego czarny kał.
O myślistwie mówił Rafaś wyłącznie tym dziwnie słodkim, jak patoka, językiem białoruskim, zrozumiałym zarówno dla polaka, jak i rosjanina. Snuły się opowieści bez końca.
— „Myśl o myśl, halina ob halinu triotsia, mówił Rafaś porównując myśl z gałęźmi. Mówił „o panu Hartyndze, jednym ksiondzu myśliwym z Warszawy i jednym prafesorze“...
Rozpoczął na dobre swe myśliwskie przygody, jakto raz:
— Ciełuju zimu miedwiedia stierieg, pilnowau. Honił jeho iz liesu pana Dabrowolskaho tut w Czarnobyl...
Moj sobaka wielmi był dobry kundel, łosia haniał dwa i try dni.
A i tu, panie, widać pazury jeho na drzewie. Tam, widzicie panie! ul — doski progryz, pszczoły pobił, skomkał z pieskom... A raz to ja miał taką przigodę, zaczął, zapominając lub nie chcąc jeszcze mówić o niedżwiedziu którego przez całą zimą strzegł.
— Ja raz na drewie nocziu smotriu, miedwiedica s małymi jest miod.
Wyskriebła na ziemi jasne miejsce, aby tam lecz.
Tak jak zrobiło się ciemne, bo zwieri się tam ułożyły — ja tam strielił!
Ona jak zaczęła riewiet’! wsiu nocz’ tak prieraźliwie i nieprzijemnie, jakby pilnikiem kto driewo skriob! Rano patrzę miedwiedica stoit, upiersziś na pień.
Sobaka moj, co mi zginął — tu słyszę bieży — naczał briechać.
Sobaka ją uchapił... a miedwiedica jeta już nie żije! zwier na pień opiorsia, wbił pazury — i tak z wielkiej żałości otyjszoł...
— Nie od kuli?
— Nie panie... tolki małe jej leżało zabite...
Rosochatą sosnę ukazał Bagadurski, na której ongi także spędził noc. Zabił niedżwiedzia, a niedźwiedzica nagle wypadła, zapędziła go na tę sosnę, lecz sama nie śmiała się wdrapać, tylko ukryta za pniem oczekiwała... Noc już nastała ciemna. Nabił swą jednorurkę, lecz nie mógł zdrzemnąć się na chwilę, wciąż słyszał wściekły oddech zaczajonego zwierzęcia.
Był jeszcze brzask, kiedy sam napadł.
Zesunął się z najgłębszą cichością z drzewa, podszedł do leżącej niedźwiedzicy, wypalił jej w ucho, kiedy ona zrywała się już na łapy.
— Taki wiedziałem, że ja albo ona... — kończył spokojnie.
Wspomniał dzieciństwo tu spędzone. Wilki obiegły go raz, jako chłopca małego, na polu. Zamieć nocna wyła, śnieg żaglami rozmiatając w powietrzu, wilcze ślepia iskrzyły, pazury rozdrapywały siano — chłopak zaś coraz głębiej się zakopywał. Gdyby baćko nie przybiegł rano ze strzelbą i gromada ludzi z widłami, Allach już dawno miał by go za janczara.
Czterdzieści lat przeżył z fuzją wśród lasów, teraz przyszła na niego zła godzina. Oskarżyli go, że kradł las.
Najpierw chciał spalić wszystkie stodoły, wyrżnąć wszystkich we dworze. Ale objawił się mu duch matki i kazał wszystko cierpliwie wytrwać. Ot, już rok trzeci beczki gnie. W chałupie ma zimą mróz, grzyby rosną na ścianach. Nie bardzo się troskają nasze pany o takie ludzkie tanie bydło... Dla dzieci mleka nigdy niema. Wie o tem, kto go oskarżył... Więc już ostatnia w nim cierpliwość — jeśli Bóg nie odmieni, użyje czarów. Znajomy mu kołdun jeden — też Tatar — odskrobał nożem ziemią z pod stóp wroga, położył ją na piec; kiedy ona zeschła, zesechł i jego wróg...
Mgły wieczorne już sunęły po kanałach i rzeczkach, niby flotylle tajemniczych barek.
— A taki, panie, czort jest! wprawdzie, nikto czorta nie widieł, chocia wsi raskazywajut... Kaby on był taki czornyj, bridkij — nie myslin. A może — on i najpiękniejszy?!
O tu, własnie stoi stara pusta budowina... Kto pierienoczujet w niej — to skripki jeho budut ihrat’ tak, że i w Warszawie niema lepszego muzykanta.
A kto, koli nie czort, tak naucził ihrat’? Howoriat, za Moriem, za Okianom na Ostrowie tam żiwie Baba Jaha i Sam najstarszyj...
Tam jest Kniha Rakiel, tam triugolniki...
Tam widziat czarowniki, co się dzieje...
Ot, Nił jeden, Adamowicz drugi...
Nił umiejet czarowat’ — piesok ze sliedow sobrał i czełowiek zdorowyj w niedieliu umier, jak on kazau.
Kotoraja maje rodit’ — tak za nim posyłajut... jeśli uspieje prijti, to już zaraz budie. A zaś Adamowicz lubit jewrejku — córkę Hirsza iz Słabady... On jej wołos wział — i zaraz kachanką jego musiała zostać....
A tu w kurhanie biez holowy bolszoj czełowiek leży i ditia... Musić jeszcze dawni pohanie, bo mają strieły i bożyszcza... ja raz razkopałem, alem się pożalił i znów zasypałem ziemią. —
Melancholia lasu pomrukiwała o marności ludzkich wysiłków, chcących wyrwać się z pod okrutnego prawa znikomości.
— Czart jakisi na dalekim ostrowie pośród Okijanu sidit, nie zaś Ałłach — mruknął Rafaś — i rządzi stamtąd świetom. Zamiecie ogonem świet — ludzie majut wojny, głód, zarazu...
Zamilkł leśnik.
Milczeli obydwaj, w milczeniu, ściskającem pierś, szli do tego miejsca. Ujrzeli tam rząd mogił... i prastare, może jeszcze wajdelotów — Czarnobylskie dęby...
Mroczna ściana boru nagle prześwieciła się krwawym pożarem zachodzącego słońca. Wpełzł demoniczny wężowy Czart, niehdzie na Okijanie siedzący, patrzy, teraz krwawym ślediem w straszny ból doktora Jewanheliewa, zapuszcza swą łapę coraz głębiej w ludzkie serce... aż rozszarpał w nim rysę okropną. Mogiła jedna, z boku wznosząca się, była pani Hryniewieckiej, a wystrzelił do niej z rusznicy doktór Jewanheliew...

∗             ∗

W obozie polskim, rozłożonym stąd nieopodal, było gwarno. Rzędy koni żuły obrok. Oddziały ćwiczyły się lancami, furkając chorągiewkami, jak piorunem ukrytym w motylach. Inni wprawiali się w mustrę karabinową, niektórzy z kotła zaczerpywali bigos, lub swobodnie na trawie gwarzyli.
Obywatele, którzy zajeżdżali do ogromnej puszczy, przywożąc powstańcom zasiłki, teraz skupili się w namiocie nowowybranego wodza, pana Hryniewieckiego. Ten, mąż potężnej postawy i statecznego rozumu, o ile przedtem wzbraniał się przyjąć dowództwo, nie wierząc w gasnące już powstanie, o tyle teraz surowo pojmował obowiązki. Żądał przysłania mu rekruta z chłopów i szlachty, nawet z Żydów... żądał regularnej wypłaty podatków. Kiedy żołnierz na posterunku zatrzymał doktora, przebranego za chłopa z dużym na wilki psem, doktór węglem napisał na korze brzozowej tylko pięć liter: dr. J‑ew, i kazał ten skrawek doręczyć wodzowi.
Po chwili z namiotu buchnęły łuną światła, wyszła ciemna postać kobiety w burce — pobrzękiwała szablą. Milczący płomień we wzroku dwojga kochanków. Adjutantem jest wodza — swego męża. Nie chce wprowadzić doktora do namiotu. Usiedli przy namiocie, słuchając gwaru i rozmów. Marszałek Siekierka opowiadał o nadzwyczajnym geniuszu wojskowym wodza pułkownika, o jego sile straszliwej, gdy, rzucając bretnalami, całe aż po łby wbijał w podłogę dębową. Teraz rozpoczęły się wiwaty, entuzjazm. Wszyscy zaczęli składać przysięgę na obraz Matki Boskiej, że nie opuszczą w niedoli rodziny wodza — na zły wypadek...
Zrobił się nastrój rzewny. Chciano wydobyć flaszki stuletniego. Wódz zabronił pić — kazał się rozjeżdżać.
Wychodził tłum, rzucając czapki do góry, obejmując kolana wodza, który podejmuje sztandar Ojczyzny.
Naliczył doktór wychodzących z namiotu dwudziestu i sześciu. Byli to zamożni obywatele.
Z panią Hryniewiecką mówili wiele o tajnikach organizacji powstańczej. Wspomniała, że zna wielu generałów rosyjskich jeszcze z Petersburga.
Tak, woli poniekąd naturę rosyjską, niż ten polski sentymentalizm, w którym każda sprawa utonąć musi, jak w lipkim bajorze. Nie spotkała mężczyzny, któryby był Luciferem. I dlatego — piekło jej strasznie jest samotne...
Doktór Jewanheliew stał się obozowym lekarzem, miłującym, jak świętość, żonę wodza.
W miesiąc później las pełen już był watah chłopskich, za któremi szły wojska. Chłopi nie wypierali powstańców, ale mordowali ich z za drzew, truli im wodę, zwalali na nich dęby podpiłowane. Powstańcy nie mogli wyjść na otwarte pole, gdzie zaczaiły się armaty rosyjskie. Lecz szczytem grozy było zniknięcie pani Hryniewieckiej. Doktór przebrał się za urzędnika, wszedł do obozu rosyjskiego, aby się widzieć ze znajomym sobie z jakiejś podróży generałem — i ten w rubasznej szczerości wyznał, że tu jest kobieta Polka, która zna dobrze obóz powstańców. Teraz ona poszła z rotą żołnierzy przez las... aby zajść od tyłu.
Doktór Jewanheliew nie chciał być zdrajcą Rosjan... W nierozwiązalnej tragedji mściciela i miłującego szedł puszczą, tropił z wilczym psem swym panią Hryniewiecką, dając psu obwąchać włosy jej, które ona darowała kiedyś doktorowi.
W gąszczu leśnym, przy świetle nadzwyczajnie roziskrzonej konstelacji Procjona, pies jego z groźnem warczeniem podbiegł do samotnie idącej kobiety.
Doktór zaszedł blizko, czujnie, aby go nie poznała — i, nie namyślając się, strzelił ze swego sztucera.
Strzał przyjęto widać za hasło boju, bo wnet zaczajone sołdactwo, rzuciło się do ataku, powstańcy wyparci byli na otwarte pole — zarzegotały armaty.
Jewanheliew nie mieszał się do walki, nie mogąc strzelać ani do swoich dawnych, ani do swoich obecnych. Szedł w głąb puszczy, mroczny, straszliwy, obojętny na wszystkie dzieje ziemi. Po kilku dniach, kiedy puszcza, nie miała już w sobie ani jednego żyjącego człowieka, skierował się do obozowiska powstańców — ujrzał trupy niepogrzebione, cuchnące, obdarte. Na drzewach wisiało kilkudziesięciu powieszonych. Odciął ich. Znalazł motykę, zaczął kopać mogiły, ale poszedł znów, aby odszukać ciało pani Hryniewieckiej. Po całodziennem szukaniu znalazł. Oczy świeciły jeszcze szafirami. Żyła... Milcząc patrzy w doktora — przyjęła do ust trochę wody. Był kamienny, zobojętniały. Błysk ostatni nadziei kazał mu przejrzeć ładownicę — tam była instrukcja, w której generał opisywał dokładnie wygląd owej Polki, mającej zaufanie tamtych.
W torbie znajdowały się jeszcze zbierane bruśnice i listy rosyjskie.
Doktór Jewanheliew upadł bez czucia.

Dziwne, straszliwe kroniki lochów wileńskich, które poznał Jewanheliew.
Dziwne, straszliwe błazeństwo obywateli, którzy zapomnieli o przysiędze na obraz.
Niestety, prawda historyczna!
A wszakże minęło dopiero lat dwa!
Jesień. Kruki unoszą się olbrzymiemi stadami po kilkadziesiąt tysięcy czarnych plam.
Wirują, kracząc ponuro nad rumakiem, który szybko niósł doktora. Ten był wezwany do pani Hryniewieckiej: chora na suchoty leżała u swego krewnego, pana Wincentego.
Szybko okrążył wielki łąkowy klomb, lipy trzechsetletnie, przed jarzące okna dworu wrył konia. Służący zdjął almawiwę z doktora, powiódł go do oddalonego pokoju.
Tam było mroczno — tylko żar z kominka krwawił i dziwnemi widmami rozbłyskał na drewnianych ścianach.
Wzrok nie mógł się jeszcze oswoić z ciemnością.
Wreszcie ujrzał falą czarnych włosów, cudowne czoło, jakby z kości słoniowej, i te gwiezdne, niezapomniane nigdy oczy.
— Dymitrze — mówiła szeptem dyszącym — ty mnie nie próbuj już utrzymać przy życiu. Wdzięczna ci byłam, żeś mnie w lesie ratował, póki myślałam, że uratują męża. Ale potem — kiedy uderzyłam głową o podłogę kamienną w gabinecie Murawiewa... wszakże on mi przyrzekł uroczyście, że męża tylko ześlą... i z dziećmi mojemi się pieścił... Kazał go nazajutrz raniutko powiesić...
W nocy dowiedziałam się o tem. Biegłam w deszczu i śniegach. Wtedy zaziębiłam się, gdym leżała omdlona, ujrzawszy szubienicę — i to potworne spełnienie się.
Murawiew zalał cmentarz nieczystościami, aby nie można odwiedzać umarłych...
Tyś mnie wciąż ratował... Kiedy wzięli mi syna do korpusu kadetów, tyś ukrył Reginkę... Kształcisz ją w Krakowie...
— Niech pani nie mówi! — rzekł doktór, zastrzykując morfinę z kamforą.
— Nie mówiłam nikomu, ale tobie, Dymitrze, powiem.
Kiedy nam skonfiskowali wszystkie obszary majątków, pojechałam do pana marszałka, mówiłam, ze nie mam na wychowanie syna, którego cesarz mi przyrzekł oddać.
Marszałek mówił, że ma inne obowiązki, podał mi jeden papierek — dwadzieścia pięć rubli. Pieniądze mu zostawiłam.
Inni tez mieli obowiązki... wszyscy przysięgali...
Naród nasz... musiałby uleczyć tylko jakiś Mesjasz, bo to zanik sumienia.
Tam obóz i mogiły, ty, Dymitrze, cały miesiąc kopałeś... kurhany sypiąc...
I wszyscy troje... Wszakże miłość prawdziwa nie jest zazdrosna...
Wierzysz w reinkarnację? w wieczną wędrówkę udoskonaleń? — — —
Doktór pochylił się nad podłogą — i łza, która mu z oczu padła, gorętszą była z pewnością od tej żagwi, która z kominka sypnęła lśniącemi iskrami.
— Rzeknij mi jedyne słowo: pocoś chodziła do obozu Rosjan? co znaczyły listy oficerów i opis twego wyglądu?
Pani Hryniewiecka krzyknęła strasznie — oczy jej wpatrzyły się w przestwór jakiegoś bez dna piekła...
— Siostra, mój sobowtór zakochała się w rotmistrzu dragonów. Była z nim w obozie. Namawiałam ją, chcąc odwieść. Napróżno... Wzięłam więc tylko stos jej listów i może tam były inne papiery?
Nie wiem. Zabłądziłam w puszczy, żyłam bruśnicami. Aż nagle w ciemnościach trafił mnie strzał. I na temże miejscu mnie musisz pochować, gdzie są tam kurhany.
Mnie wybaczy Bóg, iem ciebie tak miłowała, ze aż zrozumiałam światło wieczne na ziemi... Lecz teraz ci powiem rzecz najważniejszą: trzeba nawrócić Rosjan i Polaków na sojusz świętego Jana!
— Nie mów już... W Korsyce nad morzem się wzmocnisz!... Ty moja święta!
Nagle usta jej poruszyły się w bezdźwięcznej modlitwie i jakby widząc przed sobą Meduzę — zamierające oczy walczyły z niewypowiedzianą grozą, fosforyzującą nawet przez zamkłe powieki.
Teraz pani Hryniewiecka zdała się być napastowana przez inną istotę, straszną nieziemną już Wiedźmę.

∗             ∗

Rafaś rozłożył ogień i piekł przy nim na patyku chleb ze słoniną. Kiedy ofiarował przysmak doktorowi, ten odmówił. Uśmiechał się doktór Jewanheliew cicho, jakby we śnie był, błogosławił coś na powietrzu, jakby widma — wziął żagiew i poszedł w las.
Bagadurski, pojąwszy nagle zamiar doktora, rzucił się mu do nóg, błagając. Ale ten energicznie go odtrącił, szedł sam.
Zresztą nie było w całej tej krainie śmiałka, któryby odważył się za nim iść. Nocami zawsze tam było słychać przepotworny jęk. Nie był to głos sowy, na którą daremnie tygodnie całe zaczajał się Bagadurski; nie było to żadne ze źwierząt lasu. Krzyk dziki, śmiech warjacki, piekielny jęk ludzi mordowanych — sprawiał, że konie, o ile ktoś niewiedzący przejeżdżał tędy leśną drogą — zrywały uprząż i rozbijały łby w ciemnościach. Ludzie zaś nie mogli przez długi czas nabrać cery na zmartwiałej twarzy.
Daleko — za wzgórzami kurhanów znalazł miejsce, znane mu z opisu, gdzie upiór był przez Rafasia widziany. Rozłożył stos ognia, znosił nie tylko suche gałęzie, ale i kłody całe zwłóczył i ciskał w płomię. Nad brzegiem ponurego leśnego jeziorka rzucał ogień fantastyczny blask, niby świetne drgające zasłony na drzewa po tamtej stronie wód, mgły zaś nadawały materjalizacyi wizjom.
Zasiadł na kłodzie dębu zwalonego, otoczony gromadą uwijających się postaci; szły z lasu, z powietrza, wychodziły z ziemi, odrywały się od drzew, użytych na szubienice — — cały obóz był z nim.
Obóz to jednak był innych ludzi, niż tamci: ludzi, którzy przebyli już wędrówkę po otchłaniach planet, którzy z kometami błądzili, zwiedzając nieskończoność...
I teraz widział samego siebie: niby w stroju wejdaloty pradawnego z gór schodził ku ludziom w jaskiniach; tam obgryzają gnaty zamordowanych wrogów i w dzikiej chuci kopulują z samicami rozgrzywionemi.
Ujrzał się niby wejdalota­‑kaplan, przykazania mądrości niósł na kamieniu z lapis lazuli rzeźbione. I czytał tę księgę, modlił się z niej i rósł nią, płakał nad ziemią, która płynęła w jakimś moczarnym łęgu. Trwał ze swą tablicą, której pierwsze słowo było: — Miłości — Melancholii i Wiedzy Świątynia...
Lecz oto usłyszał mamrot osobliwy — potem skowytanie i szczękanie zębami, jakby na mrozie. Ujrzał wiedźmę. Naprzeciw niej stał pochylony sobowtór pani Hryniewieckiej z raną w piersi, z błyskami świetlanymi wokół postaci.
Przyrodnik doktór, zamiast przestrachu, poddał się głębokiej zadumie nad rozdwojeniem ludzkiej osobowości.
Patrzy — cały zmieniając się w wzrok intuicyjny nadzmysłowy.
Dokoła postacie pół­‑źwierząt, pół­‑djabłów — mamroty poczwarne, Hapuny, kikimory i didki na słomianych nogach.
On wzniósł swą pradawną księgę. Wiedźma podjęła jedną z czaszek leżących. Widmo kobieta zrzuciła woal czarny, łzy płyną jej po twarzy i zmieniają się w gwiazdy.
Mówiła — ona a widma poczwarne chichotały.
— Nie zna nikt duszy własnej. Znamy tylko jej pozory. Prawda jest głębiej, straszniej ukryta. I dusza nasza, jak kolos Rodyjski, stoi między lądem Boga, a wyspą szatana!
Ty wziąłeś krzyż za Rosję, jam przyszła do obozu Rosjan, myśląc, iż chcę mą siostrę zobaczyć. Lecz istotnie, chciałam wymierzyć, jak dno piekła jest głębokie. Postanowiłam nawrócić serca tamtych ku oceanowi światła. Była raz popojka.
Generał śmiał się z kolegami, tamta zarzuciła ręce na szyję rotmistrzowi i śpiewała lubieżną piosenkę. Oni rozpoczęli Czarną Mszę... Ja wyjęłam Ewangelię...
Siwy generał ukląkł przedemną, powalił się brzuchem na ziemię i całował me stopy.
— Tyś Polka — krzyczał — która narodzi Antychrysta dla Rosji! — Inni przysięgli, że przyjmą przymierze z Polską — na zasadach ewangelii...
Poszłam więc do obozu naszego, niosąc nowe przymierze z ducha.
Nieszczęście, czy Bóg chciał, żem zabłądziła w puszczy.
Tymczasem powstańcy napadli znienacka Rosjan. Dużo wymordowali. Słaby umysł generała uznał, iż ja byłam zwodnicą — wpadł w szał zemsty. Ukartował plan nowego ataku z głębi lasu — aż do obozu powstańców.
Nie mogłam się zjawić przed nimi... i powstrzymać, aby nie szli w dno piekła... ale twoja kula...
— Najwięcej błądzą ci, którzy zwątpią w światłość, niosąc lampę nad mrokami, pomyślał doktór. —
W tej że chwili zagłuszył jej mową opętańczy szczek Wiedźmy:
— Rozbiłam kłamliwego sumienia lampę... Hi ha ha! Nie wierz, nie — ona to ja — ukartowałam zemstę na was — byłam kapłanką w Czarnej Mszy — byłam za kandelabr, w którym paliła się śmiertelna za was gromnica — Hi ha ha! Antychrysta — Antichrista — narodzimy wam!... — Całuj mię, Dymitrij! rozległ się głos poczwarnego widma.
Doktór uczuł, ze mu serce zamarło w jeden wiór czarny zetlały.
Wyciągnął ręce, chcąc oderwać tę gwiezdną od wiedźmy, lecz obie ciągnęły go — arkanami magnetyzmu z zaświata.
Widma otoczyły go mgławicą, ukochana jego stała się mistyczną różą, niby witrażem w tym djablim zodjaku. I on idzie — idzie aż na samo dno piekła ku swej przeczystej miłości! — — — — — — —
Zakrzyknął Rafaś, znalazłszy doktora brnącego wgłąb wody czarnej, jak sumienie djabła; kiedy usłyszał głos ludzki, wrócił się posłusznie. Rafaś ułożył go przy ogniu. Jewanheliew wejrzał, już nie podnosząc powiek, na mroczny las, w który wstępowały zwolna duchy kurhanowe i dwie siostry, stapiające się w jedną ciemną marę groźną i złowieszczą, jak Lionardowska Meduza.
To spojrzenie jego było ostatnie; kiedy Rafaś mu pod głowę złożył swą torbę borsuczą, aby doktór mógł wypocząć do świtu, spostrzegł wielką prawdę. Bagadurski gorzko zapłakał, jakby mu najlepszy sobaka „otyjszoł“.
Nikt zresztą i z obywateli nie podejrzewał, że doktór Jewanheliew może skończyć tak nagle na udar serca — i „bez żadnego najmniejszego powodu!“...

∗             ∗

Na cmentarzu w Boromlach, wśród zielonych krzewów, obok pni lipowych, które proboszcz dawny wyciął, bo mu zacieniały pole dla kartofli, jest grobowiec z czarnego marmuru z fotografią doktora Jewanheliewa.
Szło za trumną jego kilkanaście tysięcy chłopów, Żydów, obywateli; duchowieństwo ruskie i księża polscy, wojskowi Rosjanie i nawet gubernator...
Symbol, jakby przyszłej unii ludów.
Lecz siedzący na ganku z fajką pan Melchior, jako że sceptyk, potrząsał smutno głową.
— Wartoź było tak rzucać swe życie w bezludziu poleskiem? Okazała to teraźniejszość, że nie warto.
Wiuny obywatele dalej prosperują, Żydzi prowadzą długoletni szantaż na trzebieniu lasów Wittgenstein­‑Hohenlohe, chłopi równie ciemni, Rosjanie nauczyli się z Domostroja, jak rządzić według systemu Iwana Groźnego i sędziego Szemiaki!
Odrzekł mu ksiądz „biedaka“, patrząc na wiatr, szumiący w wierzchołkach brzóz bezlistnych:
— Trzeba, żeby ktoś dawał czasem świadectwo o Wielkiej Prawdzie.
Jeśli który obywatel wśród zamieci zimowej zamyśli się i postanowi coś, choćby maleńkiego, uczynić dla uskrzydlenia duszy swej lub swego bliźniego, z pewnością uczuje nad sobą widmo doktora Jewanheliewa, który wszystko poświęcił dla Polski.
— Przez miłość dla świętej, wybawił on z potępienia i duszę wiedźmy! —
Ksiądz „biedaka“ podniósł głowę, chcąc zrozumieć, skąd głos ten pochodzi — lecz wśród chmur wieczornych i zbliżającego się wyjącego deszczu, nie widział nikogo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.