<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jelita
Podtytuł Legenda herbowa z r. 1331
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1881
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.


Na jesiennem niebie chmurnem gorzała łuna ogromna, gorzała już dzień drugi, noc drugą. We dnie na czarnej chmurze paliła się krew, w nocy na krwawym obłoku czerniały dymy. I nie było słychać nic — bo tam gdzie przeszła pożoga ta straszna nie zostało ludzi, gorzały poodzierane trupy... Obóz krzyżacki leżał pomiędzy Łęczycą spaloną, wsiami, które Krzyżacy zrównali z ziemią a Kaliszem. Ogromne to wojsko niemców, którego jedno skrzydło składały pułki wojewody polskiego rozłożyło się w dolinie szeroko.
Czerwony namiot wielki, po nad którym biała z krzyżem czarnym i orłem cesarstwa powiewała chorągiew, zajmował środek obozu. Tu z gośćmi swemi odpoczywał Marszałek Teodoryk z Altenburga. Obok niego Otto z Luterbergu i komturowie Elblągski, Pomorski — Toruński gospodarzyli, przyjmując sprzymierzeńców i gości. Kilku grafów z nad Renu, jeden Anglik, posiłki Inflantskie, w osobie swych wodzów — zasiadali do wesołej uczty, której łuna przyświecała zdala.
Wesołość w obozie dochodziła do szału, nie tylko pod czerwonym namiotem brzęczały puhary. Spiewki i szczęki odzywały się z szałasów i od ognisk do koła.
Przy jednem z nich kilka obnażonych kobiet, powiązanych sznurami leżało na ziemi..
W szarych płaszczach rycerze chodzili do koła, potrącając je nogami.. Jeden z nich końcem miecza kłuł ciało, które z bolu czucie straciło.
Opowiadano sobie, jak w Łęczycy obnażone niewiasty ścinano razem z księżmi..
Śmiech tych ludzi podobnym był do zwierząt ryku..
Z innych miejsc nagle wybuchały podobne krzyki wesołe — pastwiono się tam nad jeńcami. Około wozów służba rozkładała łupy.. a między niemi leżały ornaty kościelne, kielichy i kobiece suknie i klejnoty. A nad tem wszystkiem krzyż powiewał.
Zakonnicy nagradzali sobie za długie w zamkach zaryglowanie. Tu wszystko im wolno było.
Pod namiotem czerwonym, siedzący i nawpół leżący, krzyczeli głośno.. Osobliwie starszyzna krzyżacka, płaszcze białe zmagały się na zabawianie gości.
Grafowie z nad Renu słuchali, Teodoryk z Altenburga, wódz najwyższy, wyniosła postać na silnych nogach z ogromnemi stopy płaskiemi, głową przechodzący większą część swych współbiesiadników, stał jeden z twarzą spokojną człowieka trzeźwego między upojonemi. Patrzał, przysłuchiwał się, brwi ściągał..
Przechodzącego komtura z Elbląga zapytał po cichu.
— Gdzież ten Polak?
— Musiał pójść złość pod swym namiotem wydychać — odparł uśmiechając się mały, a krępy rudobrody komtur.
Brwi Marszałka ściągnęły się.
— Nadto bo mu dojadacie, rzekł, takiego pomocnika szanować potrzeba. Lepszego przewodnika trudno by dostać.
Komtur się skrzywił.
— Dumy jego znieść trudno — rzekł, razi ona wszystkich. Bądź co bądź jest to zdrajca.. Zdrada pożądana, ale zdrajcy obrzydliwi..
— Znosić go jednak musiemy — odparł Marszałek i po małym przestanku dodał — do czasu..
— A nawet bardzo niedługiego, odparł komtur. Szkodliwym nam już być nie może. Spalił mosty za sobą[1] Głupi człek zresztą, bo się oddał w ręce nasze na łaskę i niełaskę.
— O! nie — rzekł uśmiechając się marszałek — probował z mistrzem wchodzić w jakieś układy. Stawił się na stopie sprzymierzeńca.. Stary nasz zbył go jak należało — nic nie przyrzekłszy.
Komtur poruszył ramionami i rudą potarł brodę.
— Nie przycinajcie mu gdy siada z nami — odezwał się Teodoryk.
— Ja nań nawet nie patrzę.. odparł ze wzgardą komtur.
— Ale też i lekceważenia mu takiego okazywać nie wypada..
— Komtur przerwał ze śmiechem własnemi słowy Teodoryka.
— Do czasu!
— No — do czasu! zapewne — powtórzył marszałek — ale przed czasem żółci mu burzyć nie należy.
Graf von Rheden, jeden z gości, stojący blisko i słyszący rozmowę, dorzucił.
— Proszę was przezacny panie — u stołu mnie przy nim nie sadzajcie — wszystko mi się kwaśne wydaje od jego twarzy..
— Trudno wymagać by wesołym był — odezwał się marszałek — jużciż palemy z nim razem, czy on z nami, wioski jego braci i plemienia.
— Gdy z nami idzie, wyrzec się go powinien — zawołał głośno komtur, z gwałtownością wielką. Myśmy rycerzami niemieckiemi, — sprawa nasza nic nie ma wspólnego z temi plemionami, które wyniszczyć potrzeba i wygubić aby zająć ich ziemię.
Marszałek nie przeczył, a drugi komtur toruński dodał.
— Póki tu ślad ich języka, ich obyczaju, ich rodu zostanie, pokoju mieć nie będziemy. Dla tego musiemy wycinać w pień.. i na karczunku krwawym nowy las sadzić.
— Jeśli sobie pochlebiają — rzekł marszałek, że my ich przez jakąś ludzkość szczędzić będziemy!!
Nie dokończył i mrucząc się odwrócił.
— Pułki wojewody — począł Elbląski, potrzeba zawsze naprzód słać, gdzie największe niebezpieczeństwo i gdzie najpewniejsza śmierć, tym sposobem się tych pomocników pozbędziemy.
— Ale dziś, bracie mój, — przerwał zwracając się marszałek, jeszcze są potrzebni! Dla tego samego nam dobrzy, że Łoktkowi bez nich źle bardzo.
Słyszę że stary lis, nieśmie wyleść z jamy. Kryje się gdzieś z lichem swem zbieranem wojskiem, po lasach. Nie będzie śmiał nam stawić czoła. A pod Kalisz i króla Jana się doczekamy.
Spojrzeli po sobie.
— Króla Jana! daj to Boże rzekł z powątpiewaniem Toruński komtur.
— Przyjdzie zapewne — odezwał się inny ze starszyzny, ale dla niego wcześnie worki nabite przygotować trzeba. Prawda że jako prawowity król polski Pomorze nam odda na wieki, ale zapłacić sobie każe. Pieniędzy potrzeba będzie dlań dużo.
Marszałek Teodoryk z dwuznacznym uśmiechem, rzekł ręką na kraj wskazując.
— Dostarczy nam ich ta wyprawa.. W Kaliszu ja się wielkiego łupu nie spodziewam, ale ztamtąd pociągniemy na Gniezno.
— Kościelny skarbiec stary, zamożny dla króla Jana srebra dostarczy.
— No — i inne miasteczka, w których handel większy, nie są do pogardzenia.
Kalisz osadzić musiemy.
Zaczęto mówić o położeniu zamku, o wodach które przystępu broniły, o obwarowaniu miasta.
Marszałek zapewniał że pod Kalisz król Jan powinien był nadciągnąć.
Gdy pod krwawym namiotem toczyły się tak rozmowy, na skraju obozujące polskie pułki Nałęczów, odosobnione, w położeniu najgorszem, szemrały, z niemcami zwady były nieustanne. Niepuszczali oni do wodopoju, zajmowali najlepsze łąki, przywłaszczali sobie najwygodniejsze stanowiska. Między ciurami i żołnierzem, jak gdyby lada chwila miała walka wybuchnąć, zaczepki były ciągłe. Silniejsi niemcy nadużywali swej przewagi. Polskie posiłki wzgardzone, prawie jak niewolnicy musieli podrzędne jakieś zajmować stanowisko. Skargi na to nie pomagały. Wojewoda się burzył — marszałek u którego się upominał o poszanowanie Wielkopolskiej ziemi, odpowiadał mu pół-słowy, ruszał ramiony, tłumaczył się wojną, nie zważał wreszcie na nic i czynił swoje.
Nie było już żadną tajemnicą w obozie, że po wzięciu Kalisza, który się spodziewano opanować — droga na Znin szła wprost do Gniezna, w serce Wielkopolski. Przebąkiwano o wyprawie na Sieradź, na Wartę. O łupieży stolicy arcybiskupiej mówiono zawczasu obiecując sobie z niej wiele. Wincz chodził po małym namiocie swym, wybiegał z niego, biegał po podwórzu, siadał, wstawał i wszyscy widzieli jawnie że krew w nim się burzyła.
Niekiedy spoglądał na czerwony namiot marszałka z taką złością, jakby chciał pójść nań nie z posiłkiem, ale z mieczem w dłoni.
Wśród dokoła stojących pułków wojewody — toż samo rozdrażnienie panowało, jakie nim miotało. Starszyzna schadzała się, naradzała burzliwie, krzyczała i ku niemcom ręce wyciągając, zdawała się grozić im. Lecz cóż znaczyły groźby bezsilne, gdy garść ta była w ręku Krzyżaków, czterykroć silniejszych i lepiej uzbrojonych.
O parę set kroków od namiotu wojewody, przy wozach Remisza Nałęcza, który wiekiem i powagą najstarszym tu był po wojewodzie, stało dowódzców, wszystkich rodem Nałęczów, z dziesiątek. Byli tam Żegota zwany Siłacz, Klimsz zwany Ogon, Jur zwany Nosal i inni.
Żaden z nich na chwilę nie przysiadł, chodzili wszyscy miotając się. Po przykrem milczeniu następowały wybuchy krzykliwe. Remisz jak mógł uśmierzał.
— Te psy sobie z tego nie robią nawet tajemnicy — mówił Ogon — wprost z Kalisza pójdą na Gniezno. Znają dobrze gdzie się najlepiej obłowić mogą. Sam słyszałem na uszy moje że ten sam los który spotkał Łęczycę, obiecują nietylko Gnieznu, ale Środzie i okolicom, Sieradziowi potem, Warcie i.. kto ich wie!!
Pójdą może i na Poznań! a my im pomagać mamy gdy nasze własne dwory łupić i palić będą!!
— A no, tak! krzyknął Żegota Siłacz.. potośmy szli i tak piękny z niemi wojewoda sojusz zawarł, bodaj jutra nie doczekał — że będziemy się sami ze skóry odzierać!
— Mówił nam, dodał Ogon, że przez to my ocalimy nasze mienie, i kraj — a teraz? co! zdał nas jak niewolników — przepadliśmy..
— Przepadli! powtórzyli drudzy.
— Mamy ginąć, zawołał Klimsz — no — to i on z życiem nie ujdzie.. Niech ginie.
Remisz nakazał milczenie.
— Nie łowcie ryb przed niewodem, nie może być aby nas i siebie gubił, człek bystry.. rozumny.
— Ale stracił rozum bo go złość opanowała — wtrącił Ogon[2] Zemsty mu się zakosztować chciało, i sam się zdał za nią.
— Czekajmy no — rzekł Remisz.
— Czego czekać? żeby było po czasie? podchwycił Siłacz. Nie! oto jak stojemy idźmy się z nim rozmówić jasno i szczerze.
— A no! idźmy — wołali inni.
Remisz siedział niepewien.
Patrzali nań.
— Idziecie z nami! zapytali.
— Muszę, odparł krótko.
Zebrali się więc do gromady, poszeptali nieco, ustawili wedle starszeństwa, przybrali poważne postacie i zwolna poczęli kroczyć ku namiotowi wojewody, który właśnie był wyszedł z niego i widział ich gromadzących się a zmierzających ku sobie.
Po drodze do gromadki tej zaczęli się przyłączać inni, z dziesiątki urosła wprędce w dwójnasób. Garnęli się wszyscy, kto się tylko dowiedział dokąd i po co idą. Nim mieli czas dojść do namiotu, wojewoda w którego oczach się to działo, — postrzegł i domyślił się że starszyzna ku niemu szła, a i celu tego wystąpienia łatwo mu się było dorozumieć, bo go pojedyńczy już od dni kilku słowy zaczepiali, i ostro się im odcinać musiał. I teraz też widząc że go pewnie naprą aby się tłumaczył, postanowił nie pobłażyć i nieugiąć się a stawić ostro.
Im więcej czuł swą winę, tem mniej mógł do niej przyznać. Kości były rzucone, wycofać się niepodobieństwo.
Idąc zwolna Nałęcze naradzali się, kto rzecznikiem miał być, Ogon’a i Nosala obawiano się dla gorącości ich, zgodzono się na Remisza..
Gdy już wątpliwości mieć nie mógł Wincz, że do niego idą, stanął z podniesioną głową, oparłszy się na mieczu i czekał na nich wyzywająco.
Remisz przodem szedł.
Powitali się zimno.
— Przychodziemy do was na radę i z żałobą, — odezwał się mowca. Coś źle się nam zapowiada wyprawa. Niemcy nie czynią z tego tajemnicy że z pod Kalisza na Gniezno chcą, no — to i okolicy nie darują. A co się stanie z naszemi wsiami i osadami? Wszystko pójdzie w perzynę? a po cóż my tu?
Wojewoda wydął usta.
— Przecież ja w tem jak wy poszkodowany być mogę — odezwał się. Zostawcież mnie o to staranie. Do Gniezna daleko.
— Nie tak bardzo — mruknął Ogon. A my teraz w ich rękach..
— Mistrz mi przyrzekł — począł dławiąc się wojewoda — że nas oszczędzi.
— A marszałek pójdzie po swej myśli. Wojna jak woda, mówił Klimsz, puścić ją łatwo, ale zatrzymać ją i pokierować nią, niech kto będzie mądry.
Wincz surowo spojrzał, burzyło się w nim coraz silniej, zagryzał usta blade, oczy mu zaszły jakąś powłoką krwawą.
— Zwierzyliście mnie dowództwo.. począł głosem napróżno hamowanym, w którym czuć było gniew okrutny, — jam tu najwyższy wódz. Wasza rzecz ze mną iść i mnie słuchać..
— A kto nie zechce..
Rękę podniósł jak gdyby gałęzią groził.
— Ho! ho! mruknął Ogon, ho! ho! ziemianieśmy nie niewolnicy, poczekaj!
— Żołnierze nie ziemianie — odparł przyskakując doń wojewoda. Tu kto nie słucha, winien sądu.. a kary innej nie będzie u mnie — tylko — śmierć! słyszycie.
Odwrócił się nagle, jakby do namiotu iść chciał.
Niezlękniony wcale Ogon — zawołał wnet.
— Już tak z nami mówicie? już tak! Sprzedaliście nas niemcom? hę?
Wojewoda przypadł ku niemu za miecz chwytając, ale Remisz porwał jego rękę i jak w żelaznej obręczy ją zatrzymał.
— Słuchaj wojewodo — rzekł, nie dolewaj oleju do ognia. Miarkuj się, radźmy jak swoi, jak bracia jednego rodu.
— Ani rodu ni braterstwa nie ma na wojnie, począł wojewoda — jedno jest — rozkaz i posłuszeństwo.
— Ziemianin i na wojnie ziemianinem być nie przestaje — odparł Ogon.
Z za niego jeden z Nałęczów, nieopatrzny krzyknął.
— Wiedz ty — Wincz.. że choć wojewodą jesteś, jak nas zdradzisz, tak jakoś króla zdradził, to ci łeb utniemy!!
I miecz błysnął.
Wincz swojego dobył.
— Będzie komu mnie pomścić — zawołał na obóz niemiecki patrząc.
Okrzykiem zagłuszono go, wszyscy byli oburzeni..
— Dobrze tak! krzyczeli z tyłu stojący. Dobka nam było słuchać a nie jego. W matnię nas wprowadził, na zgubę..
Rozgorzało okrutnie. Wojewodę ledwie Remisz utrzymać mógł tak się miotał i wściekał.
Tymczasem w niemieckim obozie postrzegłszy ten zamęt i spór, Krzyżacy wstawać zaczęli, ruszać się też i dawali sobie znaki zbliżając się powoli ku polskiemu oddziałowi.
Klimsz wskazał to swoim, wszyscy się pomiarkowali. Sam wojewoda ochłonął nieco, i z Remiszem a dwoma innemi wybranemi usunął się do namiotu. Reszta ich w oczekiwaniu rozłożyła się do koła, siadając i kładąc się na ziemi. Z namiotu słychać było głosy podniesione, gorące, ale mało co kto urywanych wyrazów mógł dosłyszeć, ziemianie zbliżali się, nastawiali ucha — kiwali głowami.. dawali sobie znaki. Po chwili zniżył głos wojewoda, ciszej prowadzono rozmowę. Przedłużyła się ona dosyć, — i gdy Remisz z towarzyszami wyszedł z namiotu, w którym wojewoda pozostał, poszeptał coś swoim, którzy powstawali i dosyć kwaśni a pochmurni rozchodzić się zaczęli.
Jaki był skutek rozmowy, wiedziało tylko kilku starszyzny, innych zapewniono że — wojewoda z Krzyżakami ostro się rozmówi i kraju ich bronić będzie, boć razem i siebie.
Do czasu więc pozornie uspokoiły się umysły, Remisz z kilką którzy go nie odstępowali, nim doszedł do swych wozów, zobaczyli jak wojewoda przeodziawszy się w lepsze szaty i kilku ludzi biorąc z sobą, podążył wprost do czerwonego namiotu. Robiło się ciemno, ale pod marszałkowskim, gdzie gości przyjmowano jasno było.. Jak gwiazdy czerwone w dali błyskały porozrzucane ogniska niemieckiego obozu. Wiatr poruszał wielką chorągwią, która jakimś głosem dziwnym się do niego odzywała, zwijając i rozciągając nad namiotem, targana jakby gorączką jakąś, która naprzód ją rwała..
Mierzonym krokiem szedł wojewoda do namiotu, a gdy pomijał ludzi krzyżackich, nawet Knechtów i sergentów ich, żaden mu krokiem z drogi się nie usunął i nieokazał najmniejszego uszanowania, choć znali go że wodzem był i pacholę przed nim miecz niosło.
Ale co dla niemców Polak znaczył?
Uśmiechali się spoglądając nań z ukosa, jakby już spętanym był i w niewoli.
Rycerstwo bardzo głośno rozprawiało pod namiotem, gdy u wnijścia jego pokazał się wojewoda Wincz. Szedł za nim nieodstępny towarzysz Petrek Kopa. Spojrzawszy na Wincza wszyscy Krzyżacy i grafy i pielgrzymi, siedzący u stołu zamilkli nagle. Nikt z powitaniem nie spieszył. Dopiero zdala stojący marszałek gdy milczenie mu oznajmiło że coś je spowodować musiało, obrócił głowę, i krokiem poważnym, jakby od niechcenia, z obowiązku przybliżył się do wojewody. Skłonił lekko głowę i na ławę u stołu nie zajętą wskazał.
Ktoby niewiedział jakiem tu okiem i sercem patrzano i przyjmowano wojewodę, z przyjęcia łatwoby się mógł domyśleć. Mierzono go oczyma nieufnemi, złemi — pogardliwemi. Odwracali się jedni, drudzy udawali zajętych rozmową cichą między sobą.
Marszałek zmuszony był sam odezwać się do Wincza.
Z Kalisza nam przyszły wieści, że mieszczanie już się opatrzyli co im grozi i, głupcy, bronić się myślą.
Patrzał czekając odpowiedzi.
Wojewoda milczał.
— Od króla choć nie ma wiadomości, ale pod Kalisz przyciągnie pewnie, posłałem do niego, aby pospieszał — rzekł Teodoryk.
— A o królu waszym krakowskim, wieści nie ma — dodał. Uciekł w lasy.
Na wzmiankę o Łoktku zarumienił się wojewoda.
— Moim królem Jan — odparł — tamtego już nie znam.
To mówiąc dał znak marszałkowi, iż potrzebował mówić z nim na osobności. Teodoryk dosyć niechętnie, zawahawszy się trochę, począł iść przodem. Minęli stół od którego oczyma za niemi pogoniono. W końcu tej jakby obszernej sali, za zasłoną, oddzielony od niej, ale zrosły z namiotem wielkim, był marszałka sypialny razem z kaplicą.
Teodoryk podniósł kobierzec, którym zawieszone było przejście i wszedł pierwszy, wskazując wojewodzie aby szedł za nim. Tu stanął i czekał milczący.
—  W obozie złe chodzą wieści — począł Wincz.. Ludzie się moi niepokoją wielce. Gawiedź wasza plecie o pochodzie na Gniezno.
Wojewoda mówił to złamanym językiem, potrzeba mu było tłumacza i wskazał na drzwi. Marszałek udzielił pozwolenie. Kopa wszedł.
— Tak jest — szybko potwierdził Petrek. W obozie naszym wielki strach. Po drodze Nałęcze mają wioski.. obawiają się wszyscy..
Marszałek ramionami ruszył i wąsa pokręcił, flegma go nie opuszczała.
— Juściż na Gniezno i Wielkopolskę nie pójdziemy? zagadnął wojewoda, wpatrując się w oczy Krzyżakowi, który stał nieporuszony.
— Ja wcale dziś mówić nie mogę dokąd pójdziemy — odezwał się obojętnie, król Jan nadciągnie, zechce pewnie objąć Poznań, zechce wziąć Gniezno, my się temu sprzeciwiać nie możemy, kraj to jego.. królem nad nim jest, odebrać go powinien.
Wincz otarł twarz.
— Gdyby chciał Polskę tę objąć, niepotrzebuje jej niszczyć, oddamy mu ją.. rzekł — ja...
— A jeśli się grody upierać będą? odparł Teodoryk.
Wojewoda spuścił głowę.
—  Wierz mi, Palatynie — począł marszałek, nie przewiduj zbytecznie i nie trwoż się. Wojna i zdobycie bez szkód się obejść nie mogą. 
— Ale myśmy sprzymierzeńcy wasi, my idziemy z wami — będziemyż patrzali na zniszczenie mienia naszego!? zapytał Wincz.
Teodoryk w milczeniu zatarł ręce, brwi mu się w górę podniosły, usta poruszyły i skrzywiły, milczeniem mówić się zdawał.
— Na to poradzić nie mogę.
Cofnął się nieco w głąb małego namiotu.
— Palatynie, rzekł powoli mierząc wyrazy. Król Jan i zakon potrafią wam dobrą wolę okazaną zawdzięczyć. Znajdzie się czem wynagrodzić straty, lecz dla uniknięcia ich my sobie wyprawy psować nie możemy.
Tak! ożywiając się mówił dalej. Musiemy krakowskiemu królikowi wrazić strach i pokazać że się na wojnę z nami porywać niebezpiecznie. Pójdziemy ogniem i mieczem.
— Ależ to kraj nie krakowskiego pana, ale Jana! odparł żywo wojewoda.
Marszałek postrzegł że się wydał mimowolnie z tem iż w polską koronę Jana nie bardzo wierzył — i żywo wtrącił.
— Nie wiemy jeszcze nic.. nie wiemy. Zresztą, Palatynie — wasze majętności oszczędziemy i pominąć będziemy się starali.
—  Moje? odparł wojewoda — jabym o nie nie tyle stał, ale innych Nałęczów co są ze mną i burzą się.
— Burzą się? podchwycił marszałek — burzą? dajcie ich w ręce moje, ja uspokoję..
Uśmiech szyderski towarzyszył tej obietnicy.
Po chwili zadumany wojewoda począł znowu.
— Mistrz mi obiecał..
Marszałek który był przysiadł na posłaniu, wstał.
— Mistrz nie dowodzi wyprawą, i nie odpowiada za nią — rzekł. Po powrocie rozmówicie się z nim.
Nie siadał już i okazać się starał jakby rozmowę tę za dokończoną uważał. Wojewoda siedział, — znękany był i upokorzony.
— Wnijdźcie w położenie moje — rzekł głosem przytłumionym — proszę was, — wdzięczen wam będę.
— Położenie wasze! a tak — odpowiedział Teodoryk. Rozumiem że jest przykre — ale ja go osłodzić nie potrafię. Wszystkie jego następstwa musicie przyjąć. To było do przewidzenia.
Zmierzyli się oczyma, oburzony chłodem, w którym trocha przebijało się szyderstwa, Wojewoda wstał. Brwi ściągnął, chciałby był okazać się groźnym, nastraszyć, zaniepokoić — lecz Teodoryk patrzał na to jego podrażnienie i gniew z taką chłodną krwią, z jaką słuchał wymówek[3]
Wojewoda był w mocy ich..
Marszałek nie czekając aż wynijdzie, sam pierwszy podniósł zasłonę i powoli powrócił do swych gości, wiodąc za sobą jak skazańca, z wyrokiem na twarzy wypiętnowanym wojewodę.
Kopa wlókł się za nim.
Pozostała tu starszyzna i goście, którzy na powrót Teodoryka oczekiwali, powitali go zdala pół uśmiechami.
Wincz, niechcąc natychmiast ztąd uchodzić, padł na ławę zamyślony, lecz ukryć mu było trudno że na osobności rozmowa źle dlań wypaść musiała.
— Szkoda, panie Palatynie — podniósł głos komtur toruński, który łamaną mówił polszczyzną — żeście temu młokosowi królewikowi z Poznania dali ujść!! Gdyby się go nam było udało wziąć.. krakowski królik dałby nam za niego czego byśmy żywnie zażądali.
Wojewoda żachnął się.
— Ostrożny był — szepnął krótko.
— A w Pyzdrach — dodał komtur, gdzieśmy na pewno go się spodziewali, furtą tylną się nam wysunął.
— To wasza była sprawa nie moja — rzekł wojewoda. Samiście tam byli.
— Jego i tę pogankę żonę potrzeba było w Poznaniu zachwycić — dodał Elbląski komtur. Monarchą się chrześcijańskim niby zowie, do Rzymu pielgrzymował, do Awinionu teraz śle skargi, pobożnego udaje, a syna z poganką tego rodu bałwochwalców ożenił..
— Ochrzczoną jest — wtrącił Petrek Kopa.
Komtur się rozśmiał.
— Kto kiedy z poganina, chrztem zrobił chrześcijanina? — rzekł szydersko. Chyba zaraz oblawszy go wodą i krwią obmyć, aby nie miał czasu wrócić do własnych wyrzutów! Chrzest dobry jest tylko mieczem.
Ochrzczono ją, mówicie, a ja wiem że po dziś dzień obrzędy najobrzydliwsze pogańskie potajemnie sprawuje i do lasów jeździ dębom się kłaniać, szatanowi służyć!!
Okrzyk zgrozy rozszedł się pomiędzy biesiadnikami.
Oni tu ten cały kraj swój mianują chrześcijańskim — mówił Elbląski. Mają niby kościoły, mnichów.. ale poganie są.. Wszystko to udane, kłamstwo.
Wojewoda odezwać się nieśmiał, Kopa cofnął się i milczał. Marszałek nie mięszał się do rozmowy. Winczowi z rozkazu jego pigment podano w kubku, który on nietkniętym na stole zostawił.
Chwilę posiedziawszy, wstał z miejsca swojego, zlekka pozdrowił siedzących, którzy mu ukłonu nie oddali i wiodąc za sobą Kopę, wyszedł z namiotu.
Szyderskiemi oczyma ścigano go.. Milczenie trwało dopóki się nie oddalił.
— Moim zdaniem — zamruczał komtur toruński, jabym mu nie radził wierzyć. Mieć go trzeba na oku.
— A czegóż się od niego obawiać mamy?? oparł się Marszałek. Gdyby się do krakowskiego królika chciał wrócić, miecz go czeka, bo ten nie przebacza. Na łasce naszej jest.
Oboźny też wie, iż jego ludzi w środek brać należy i naszemi opasywać.
Był nam jeźli nie strasznym to niedogodnym, póki zemsta w nim nie zawrzała — a teraz!! Pogardliwie urwał Teodoryk.
Niektórzy dzielili zdanie jego, inni siedzieli milczący.
Przez rozwarte wnijście wielkiego namiotu widać było niebo czarne, zasiane gwiazdami i ziemię czarną zasianą ogniskami.. Z drugiej strony na tle nocy, płonęła łuna ogromna, poruszająca się, jakby szła i zbliżała, a goniła wojsko.
W dali rżały konie i pieśni pijane.. słychać było kłótnie przerywane nagle.. Wiatr niekiedy od strony spustoszenia przylatywał z poselstwem śmierci, z wonią zgorzeliska i trupów..
— Jak dzień do Kalisza — odezwał się Marszałek, aby nie mieli czasu się obwarować i zadługo nas tem nie strzymali.
Komturowie obrócili się do swych kompanów wydając rozkazy, biesiadnicy szli do swoich namiotów spoczywać.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.