Jelita/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jelita
Podtytuł Legenda herbowa z r. 1331
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1881
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



I.


Przed ołtarzem niedawno wzniesionym w kościele zamkowym na Wawelu, odprawiała się msza święta.
Ołtarz to był kosztem króla poświęcony patronowi jego, Władysławowi świętemu i przed nim teraz król i królowa Jadwiga, modlili się, bo tego dnia Łoktek miał przeciw Krzyżakom wyruszyć w pole. Oddziały jedne już przodem wyszły z obozowisk, drugie się gotowały ciągnąć.
Dzień był jesienny, niebo ołowianą zasłoną obciągnięte całe, powietrze ciche; natura jakby usypiająca i znużona. Na wielu drzewach liść już był pożółkły, z innych opadać zaczynał. Dymy z kominów miejskich wlokły się nizko i rozkładały po nad ziemię.
Są takie dnie, jak ten był, gdy wszyscy czują, jakby im czegoś do życia brakło, jakby odpadała ochota — nie obiecywało nic jutro, a groziło czemś nieznanem i strasznem.
Taki ciężar i teraz leżał na duszach tych ludzi, którzy króla otaczali.
On sam zwykle wesół i ochoczy, gdy się na wojnę wybierał, nieustraszony niebezpieczeństwem żadnem, zasępiony był, milczący, chmurny.
W ciągu kilku dni ostatnich coraz bardziej niepokojące nadchodziły wieści od Wielkopolski i Krzyżackiej granicy. Potwierdzała się knowana zdrada wojewody Wincza z Pomorzan, i znoszenie się jego z Krzyżakami.
Mniej się tego może lękał król dla siebie i dla kraju, jak dla syna.
Kaźmierz miał przy sobie statecznego męża Nekandę, lecz młody był, nieopatrzny, i choć mu na męztwie nie zbywało, w rzemieśle rycerskiem mniej wprawny, niż inni jego rówieśnicy książęcego rodu bywać zwykli. Dziecię tego ojca który przez pół wieku nie spoczął nigdy, z orężem ciągle i na koniu dobijając się i broniąc korony swej — Kaźmierz tą sprzecznością, która jest tajemnicą, a powtarza się często w następstwie pokoleń po sobie — nie miłował tak wojny jak ojciec, obojętnym był dla spraw rycerskich i wolał życie w pokoju i pracy gospodarskiej.. a rządnej.
Obawiał się Łoktek, aby w chwili niebezpieczeństwa, sama nieznajomość jego, zuchwałym go nie uczyniła.
Ku Poznaniowi teraz i król i królowa zwracali tęskne oczy, radzi się co o synaczku dowiedzieć.
W nim oni żyli oboje.
Posłowie, którzy przynosili różne wieści, o królewiczu mało wiedzieli. Mówiono że miał wyciągnąć, dokąd nie powiadano, bo dla bezpieczeństwa taić musiano, schronienie jego.
Król dnia tego sam za wojskiem wyruszyć miał.
Wiedziano już, że Jan, król czeski, który się razem i polskim nazywał, miał z Krzyżakami razem uderzyć na Polskę. Zakon czekał na niego, z nad Renu, z Inflant posiłki do Malborga i Torunia już nadeszły. Czechy się ociągali.
Uwiadomiony o tem król, chciał korzystać z opóźnienia i na Krzyżaków uderzyć, nimby się z Czechami połączyli.
Pobożna królowa Jadwiga, przed odjazdem małżonka pociągnęła przed ołtarz patrona.
Cały wojenny dwór pański, który razem z nim się wybierał w pole, zajmował szczupły naówczas kościół i kaplicę.
Modlili się oboje królestwo na tem właśnie miejscu, gdzie, wedle woli swej wkrótce może spoczywać mieli. Ołtarz św. Władysława grób wyprzedzał..
Łoktek, który dawniej przed swą podróżą do Rzymu mało pobożnym był, a duchownych lekceważył, w ostatnich czasach odmienił się bardzo. Za przykładem żony swej, która się zwała szczęśliwą, gdy na święto jakie do klasztoru zakonnic zjechać mogła do Sąndcza i z niemi modlić się, do stołu zasiadać, noc spędzać na pół w chórze, wpół na twardej pościeli — Łoktek stał się pobożnym także.
Rzym, a teraz Awinjon popierał go we wszystkiem i to właśnie drażniło zakon krzyżacki, że staraniem Łoktka objaśniony papież, surowo gromił rabusiów... conantes exterminare idioma polonicum (usiłujący wyplenić mowę (i plemię) polskie) jak się wyrażali współcześni annaliści. Król na pół klęczał, pół siedział obok szaro ubranej, z zasłoną białą na głowie królowej, modlącej się gorąco, z podniesionemi do góry oczyma; — załzawionemi. Poorana, opalona twarz jego smutną była, oczy błądziły po kaplicy, po przytomnych, a myśli gdzieś daleko po świecie.
Na mieczu się opierał, zbroję już miał na sobie, a hełm z głowy zdjęty trzymało przy nim stojące pachole.
Mszą biskup Jangrot (Jan Grot) celebrował, poważny w sile wieku człowiek, którego by za wielkiego w kościele dostojnika nikt nie wziął, gdyby nie oznaki biskupiej godności.
Dziwny traf posadził go na tej stolicy, której on nie pożądał ani się spodziewał. W młodych latach, gdy Jan w Bononji na naukach przebywał, znaleźli się tam razem z synaczkiem ubogiego szewca z Cahors, z Jakóbem Eudem; i razem z nim czerpali mądrość z jednego źródła, a miłowali się z sobą.. Stracili się potem z oczów i Jan Grot spokojnie siedział na probostwie w Polsce, nie dobijając się dostojeństw, a kościół swój opatrując, gdy wysłani do Awinionu po osieroceniu katedry krakowskiej posłowie, (bo Nankiera wzięto do Wrocławia) — zalecający na stolicę Ottona proboszcza gnieznieńskiego; spytani zostali przez papieża Jana XXII, czy by jakiego Grota nie znali? co się tam z nim działo i jak mu się wiodło? Syn ubogiego szewca zasiadł teraz na stolicy Piotrowej i przyjaciela młodości przypomniał sobie.
Posłowie o Grocie nie wiedzieli nic, lecz papież chciał go mieć na biskupstwie krakowskiem, i sam z siebie mianował. Ubogi proboszcz musiał tedy nagle, przeciw woli króla Łoktka, przyjąć ciężar biskupiego dostojeństwa. Król mu był zrazu niechętny i przeciwny, lecz się pojednali wprędce. Biskup był człowiekiem spokojnym, cichym, nauką i kościołem zajętym tylko.. Pobożność jego i świątobliwość, prostota obyczajów zjednały mu króla i królowę. Nie były to już czasy owe, gdy biskupi krakowscy na pół z książęty rządzili krajem; Łoktek nikomu z sobą nie dawał w państwie gospodarzyć, jednakże Jangrota wzywał do rady i mało co bez niego poczynał..
Biskup był powierzchowności tak skromnej jak ducha, lecz znać w nim było mężnego pracownika tej winnicy, której całym oddać się musi człowiek, chceli jej służyć.. I na jego twarzy w tej chwili ofiary wielkiej widać było uroczyste przejęcie się modlitwą za króla i za kraj. W ręku starca tego znużonego były przyszłe jego losy. Jeśliby niepodołał Władysław królestwo zaledwie zlepione znowu rozpaść się miało i pójść na pastwę obcym..
Dwu królów spierało się o koronę, z których jeden piastował ją, aby pomnażał, drugi wydzierał aby rozerwał. Jan Czeski gdyby ją osiągnął zawczasu się nią dzielił z Krzyżakami.
Modlitwa więc za pomyślność oręża Łoktkowego była modłami za odrodzoną Polskę, zagrożoną śmiercią nową.
Wszyscy czuli uroczystość tej chwili.. poprzedzającej walkę, na sercach wszystkich brzemieniem już leżała wiadomość o zdradzie wojewody...
Biskup się modlił gorąco.
Msza właśnie dokończyć się miała błogosławieństwem, gdy od progu zaszeleściało coś, zamruczało, ludzie się rozstępywać zaczęli, głowę zwracać, królowa przelękniona drgnęła i w pośród rozstępującego rycerstwa, jak zwiastunka wesela, jakby anioł prorokujący dni jasne, ukazała się młodziuchna Hanna..
Wyprawiono ją dla bezpieczeństwa z Poznania, przybywała właśnie niespodzianie, z tą swą wesołością ptaszęcą, która jej nieopuszczała nigdy, z uśmiechem różowym, z wejrzeniem promienistem..
Gdy to jasne, młode oblicze zjawiło się wśród posępnego rycerstwa i poważnego mężów orszaku, z niem razem powiało nadzieją.. przyszła światłość jakaś na te smutku mroki — twarze posępne uśmiechać się zaczęły. Szła tak śliczna pani, aż do kaplicy progu, z oczyma śmiało w ołtarz wlepionemi, — i tu poklękła z dziecinną pobożnością świeżo nawróconej poganki nawykłej tulić się do swych domowych bogów.
Król i królowa z rozrzewnieniem patrzyli na nią, taką swobodną i pełną nadziei czy nieświadomości.
Cała jej postać tchnęła młodością oblicza, szaty się do niej składały, płaszcz ze skarłatu, suknia bogato w kwieciste szyta wzory.. Piękny włos trzymała siatka złocista, a zasłona głowy biała, która innym mniszego coś dawała, ją ubierała wdzięcznie, łamiąc się w fałdy tysiączne.
Patrzano na nią, lecz — wkrótce oczy od tego obrazka odwróciły się z ciekawością rozbudzoną żywo, spoglądając na poważną, z oczyma do łez zaczerwienionemi niewiastę w płaszczu jedwabnym i czapeczce na głowie.
Szła tuż za królewiczową, sama jedna, gdy reszta dworu trochę się dalej zatrzymała.
Ludzie zobaczywszy ją, szeptać coś do siebie zaczęli. Smutno wyglądała jak ofiara, jak cierpiąca okrutnie, a usiłująca boleść stłumić w sobie.
Matrona była, której przystało snać w ślad iść za królewiczową, i która w prawie się czuła przy niej miejsce zajmować.
Na twarzy Łoktka malowało się zdziwienie i jakby odcień jakiejś radości, za którą wejrzeniem zaraz Bogu podziękował.. Biskup stał błogosławiąc powoli podniesioną ręką, tak aby promienie tego krzyża siągnęły najdalszych pobożnych... Spojrzał na klęczącą Hannę i ręka jego poruszyła się, jakby umyślnie jeszcze dla tej spóźnionej.
Chór księży z Marcinem Kantorem na czele zanucił pieśń błagalną i poklękli wszyscy.. Rycerstwo jej wtórowało..
Wielu z żołnierzy tego dnia przystępowało do komunji, bo kto na wojnę szedł, zbroił się w kościele. Na pobojowisku nie zawsze znaleźli się kapłani..
Naostatek rycerstwo z kościoła wypływać zaczęło, wstała królowa idąc synowę uściskać, podniósł się król i razem wszyscy przejściem krytem zmierzyli ku dworowi pańskiemu.
Poważna niewiasta idąca za Hanną strzymała się chwilę, jakby nie wiedziała czy ma się pozostać, czy razem z niemi dalej iść, gdy król, po wyjściu z kościoła, zwrócił się ku niej.
— Jużciż oczy mnie nie mylą! odezwał się — wy tu pani Halko! wy tu? wy?
Głos drżał królowi, niewiasta spuściła oczy, wybuchnęły z nich łzy, zakryła je chustą i żywo poczęła odrywając ją, a zmuszając się do odpowiedzi królowi.
— A! ja to jestem! ja! miłościwy panie — a moja bytność mówi o nieszczęściu mojem.
Załamała ręce.
Łzy powtórnie zalały jej oczy i odebrały mowę. Król stał, dając się wyprzedzić żonie i synowej, która śmiała się, szczebiotała, podskakiwała, a uroczysta owa chwila nie mogła żywej krwi jej pohamować. Zdala słychać było głos srebrzysty i śmiech do piosenki podobny..
O kilka kroków od tego wesela dziecinnego, smutna i płacząca stała matrona przybyła z królewiczową i król, któremu jeszcze przytomność jej tutaj była nie wytłumaczoną.
— Rozumiem przybycie wasze, począł Łoktek napróżno oczekujący, aby płaczu się jej przebrało.. Przybywacie z niecnej potwarzy męża oczyścić!!
Spojrzał na nią, ale ona z małym boleści krzykiem, twarz zanurzyła w chustkach i zdawała boleściwszą jeszcze po królewskim słowie.
Czekał Łoktek, aby łzy otarła. Wzmagający się płacz nauczył go, że przypuszczenie, z którem się odezwał, fałszywem być musiało.
Cóż więc mogła tu robić na dworze jego żona wojewody Wincza, którego obwiniano o zdradę?
Wpadł król na myśl, iż ją chyba jako zakładnika siłą porwano, i tu przywieziono.
— Czy wam zadano gwałt.. rzekł, zmuszając jechać do Krakowa?
Halka podniosła oczy spłakane.
— Nie! odezwała się głosem mocnym, jakby tem przypuszczeniem dotknięta — nie, miłościwy panie, przybyłam tu.. bo tam, niechciałam być świadkiem ani wspólnicą tego co się dzieje — co się dziać będzie.
Miłościwy panie! dodała żywo, chwytając króla za rękę, jeszcze czas może — jeszcze się to nie spełniło. Ślijcie do niego słusznych, poważnych ludzi, niech doń przemówią słowem twem — on się opamiętać może.
Rozżalony jest.. a! tak! zabolało go to że gdzie długo panem był sługą mu być kazano. Zawsze niepohamowanym był, gorącym, namiętnym. Jam żyła z nim, znam go.. on złym w duszy nie jest, on sam się zagryzie tem. Siebie ratujcie! jego ratujcie, miłościwy panie i ród nasz aby się nie skaził zdradą!! Slijcie do niego.. nie poszedł może jeszcze..
Jam uciekła z domu, próżno go błagając i przybyłam tu umyślnie, paść do kolan waszych, abyście go ratowali!
Złożyła ręce Halka.
— Jeszcze czas! poczęła wołać łkając, czas jeszcze...
Łoktek stał poruszony.
— Chodźcie za mną, rzekł powoli, tu nadto nas ludzi słucha i otacza.. pomówiemy..
Szli ku dworowi, król przodem, niewiasty wiodąc za sobą.
Łoktek wprowadził ją do izby posłuchalnej, w której nikogo nie było.
Żona wojewody padła mu do nóg, obejmując je.
— Miłościwy królu, zaczęła na nowo — on sam płakać i żałować będzie występku swego, jeżeli go popełni. Jedno dobre wyrzeczone słowo odwrócić może odemnie hańbę, od was nieszczęście..
— Idę sam z wojskiem w tę stronę, odezwał się król, naprzeciw Krzyżakom, a może i swoim własnym. Nie czas stać, spotkamy się — lub w obozie, jeźli się upamięta, lub na pobojowisku!
— Ciągniecie tam? przerwała Halka powstając — tam! Pozwólcież mi za obozem iść waszym. Ja pójdę do niego z posłami waszemi.
Król ręką dał znak przyzwolenia,[1]
— Jedźcie — rzekł, pewnie że się mnie i temu nieszczęśliwemu przydać możecie, lecz spocznijcie wprzódy — ja już w pole muszę.
— Ja nie potrzebuję spoczynku, i nie znajdę go nigdzie, dopóki strach ten sromoty gonić za mną będzie..
— Aż do tej chwili — odezwał się Łoktek smutnie — wierzyć nie chciałem. Codzień przychodziły wieści, odpędzałem je. Wy dopiero tego nieszczęścia przynosicie mi pewność!
To mówiąc skinął ręką i oddalił się.
Czekano na niego.
W podworcu konie rżały. Ciężko zbrojni z pomocą czeladzi wspinali się na konie. Szczękały oręże, rozlegały się wołania, zbierali się znajomi i do jednych należący pułków, by jechać razem. Dwór królewski doładowywał wozy szybko.
Dalej ku wrotom do czeladzi i rycerstwa wychodzącego, widać było przybyłe na pożegnanie niewiasty z miasta, z węzełkami, dzbanuszkami, z podarkami na drogę, ocierające łzy.
Szlochanie ich ciche, mięszało się razem ze śmiechami młodszych, ze skomleniem psów i dawanemi hasłami.
Niektórzy zawczasu wyjeżdżali w miasto, jeszcze po drodze zapewne chcąc wstąpić do browaru i napić się piwa..
W komnacie królowej zarumieniona podróżą, rada że ją dokończyła, siadała, kręciła się, pod skakiwała[2] wesoła zawsze Aldona.
Król patrzał na nią i lice mu się rozpogodzało.
— Gdzież Kaźmirz? — pytał — ja nic nie wiem. Niepokój mam o niego śmiertelny...
— Kaźmirz, — głosem śpiewnym i przeciągającym poczęła Aldona, — o! o niego możecie być bezpieczni! Ma przy sobie Nekandę, a to bardzo stateczny, rozumny i mężny człowiek...
No — i Kaźmierz téż mężny jest... boć synem twoim! a gdyby rycerzem nie był jabym go miłować nie mogła...
Prawda — dodała — mówią na niego że on wojny nie lubi! ale któżby ją lubił — kiedy tyle krwi wylewa! A, dla tego, gdy bić się potrzeba!
Podniosła rączkę białą ale silną do góry, jak gdyby miecz w niej miała i rozśmiała się sama z siebie, a potém jak dziecko twarzyczkę zakryła.
I oboje starzy, choć ochoty nie mieli do wesela — rozśmiać się z nią musieli.
— Dokąd że Trepka Kaźmirza poprowadził? rzekł król.
— A! to wielka, wielka tajemnica, któréj mnie nawet powiedzieć nie chcieli.
Uśmiechnęła się. — Kto wié? oni może sami nie byli pewni dokąd pójdą, ale Kaźmierz ma ludzi wybranych, doskonałych i tak zbrojnych jak Krzyżacy... w żelezie od stóp do głów... Oh! o!... Ci się nikomu nie dadzą...
Na zamku w Poznaniu — szczebiotała ciągle patrząc bystremi oczyma na króla i królowę, jabym się była chętnie została, choć sama... Nawykłam już do okolicy... w lesie tam... przypominała mi się Litwa i nasze puszcze, tu koło Krakowa takich drzew nie ma...
No cóż! nie pozwolili mi siedzieć w Poznaniu. Trepka mówił ciągle że tam pod każdym kamieniem zdrada siedzi... Ja jéj tam nie widziałam. Kto ich wie? Mnie się ludzie uśmiechali...
Ruszyła lekko ramionami.
— Tu bezpieczniéj — odparł król.
— Tak! tak, smutnie — przebąknęła królowa Jadwiga spoglądając na synowę — będziemy razem się modlić...
Wielkiemi oczyma popatrzała Aldona na matkę, nie odpowiedziała nic.
Ta nieustanna modlitwa, do któréj nie była przywykłą poganka, — dziwiła ją i była dla niej niepojętą. Jéj śpiew wesoły stał za modlitwę a wesołość za służbę Bożą.
Zdawało się biednej że młodość na to Bóg dał, aby ona się jemu i światu jak kwiatek wdzięcznie uśmiechała...
Posłuszną była matce mężowskiej i duchownym, lecz nie rozumiała modłów i one czyniły ją smutną, gdy tak potrzebowała być wesołą.
Jadwiga badała ją oczyma...
Był moment milczenia...
Wrzawa dochodząca z podwórców przypominała królowi że wyruszyć musiał. W tém na myśl mu przyszła żona wojewody, i zapytał synowéj.
— Jakżeś i gdzie dostała tę towarzyszkę?
— A! żonę tego niepoczciwego zdrajcy — odezwała się Aldona. Ta mnie napędziła na drodze, prosząc, błagając, abym ją zabrała z sobą. — Cóż miałam czynić! Ah! a taka była przez całą podróż smutna, że mi zaśpiewać nie dawała...
Ja tak śpiewać lubię, jam tak do pieśni nawykła — lecz ile razy spojrzałam na jej twarz chmurną, na zapłakane oczy, piosnka mi w ustach zastrzęgła.
Biedna kobieta — oczy wypłacze... Porzuciła męża — a mówi że go kocha i że go chce ocalić... Jak go ocalić? — dodała krzywiąc się — kiedy wszyscy mówią, że poszedł do tych zbójców Krzyżaków. Kto się ich dotknie... ten się już nie oczyści nigdy... O! Krzyżacy!!
Zrobiła rycerską minkę, ale że śmiech u niéj kończył wszystko, sama rozśmiała się z siebie.
Król stał, słuchał, patrzał, bawił go szczebiot ten młody i choć konie rżały, odejść mu się nie chciało...
Królowa tymczasem z opóźnienia korzystając niosła na jedwabnym sznurku zaszyte relikwje, które mężowi na wyprawę dać chciała.
Gdy się zbliżyła i ukazała je, król pocałował, i natychmiast na szyję zarzucił sznur, tak, aby relikwiarz skrył się pod zbroję.
— Nie zgubcież go! — szepnęła Jadwiga, — pobożni księża nasi zaręczyli mi, że od wszelkiego zbawią cię niebezpieczeństwa, i zwycięztwo zapewnią...
— Zwycięztwo! — westchnął Łoktek — królowo moja — nie śmiem ja marzyć o nim. Jeżeli Jan nadciągnie z Czechami, a ten nicpoń mi wielkopolan oderwie, nie będę miał z czém stanąć przeciw takiej sile... Po staremu z boku ich będę zarywał i niepokoił, do boju wstepnego nie stanę, rycerstwa mam mało...
— Bóg łaskaw — szepnęła królowa.
Aldonie oczy się zapaliły.
— Wy musicie zwyciężyć! — zawołała — naprzód, że sprawa wasza dobra... a Bogowie, (tu zarumieniła się mocno i poprawiła natychmiast) Bóg i święci patronowie pomogą. A wy, królu, ojcze, wyście mieli szczęście zawsze i wszyscy mówią że bijecie się jeszcze jak młody i za dziesięciu starczycie.
Królowa przerwała.
— Właśnie on bić się nie powinien, tylko patrzeć, dowodzić, rozkazywać, a to jego grzech, że żołnierzem być chce, gdy mu wodzem być potrzeba.
Łoktek nieco się uśmiechnął.
— Tak, tak, babo moja — rzekł żartobliwie, — rozumnie mówisz. Ja to wiem! Ale gdy człowiek w pole wyjdzie, nieprzyjaciela zobaczy, konie zarżą, kordy zabrzęczą, a posunie się rycerstwo na nieprzyjaciela — jak tu ustać! jak wytrwać jak tu miecza nie dobyć i nie pokosztować téj potrawy! Człek gdyby go związano urwałby się.
Gdy tak mówił twarz mu odmłodniała, drgnął, zdawał się rosnąć maleńki pan — i gorąco popłynęła mu krew stara w żyłach.
— Czas — rzekł — ludzie czekają, niech Bóg błogosławi...
Jadwiga i Aldona przyszły go całować po rękach żegnając, i chwilowe rozweselenie zmieniło się znowu w tęsknotę i smutek.
— Król wyrwał się z izby...
— Na koń, — zawołał w sieni, gdzie ludzie jego stali — na konie!
Na rozkaz ten królewski, podawany z ust do ust, w podwórcu odezwała się zaraz trąbka, za nią dalej zagrały inne.
Ludzie z proporcami zaczęli się ustawiać na drodze, szykować, ściskać, — kobiety i czeladź prędko z tłumu uchodzić zaczęła ku wałom i murom...
— Król! król! — odzywali się jedni drugim oznajmując...
Dwie niewiasty, dwór cały zajmował przedsienie, księża stojąc błogosławili krzyżami, po chwilce ozwała się pieśń pobożna i zagłuszyła wszystko.
Ją teraz jednę słychać było.

Bogu rodzica, dziewica,
Bogiem sławiena Marya,
U twego syna gospod’na
Matko zwolena Marya,
Ziścij nam, spust winam...
Kirje elejson!!...


I pochód uświęcony tą pieśnią odwieczną stał się jakby uroczystością kościelną, jakby wielką processją pobożnych. Wszystkie oblicza spoważniały, znikły uśmiechy, lecz razem znikła troska wszelka o przyszłość... Szli z modlitwą, więc z Bogiem... Bóg szedł z niemi...
Tem gorętsze były modły, że oręż wymierzonym był przeciw Krzyżowi, przeciw tym co się Maryi sługami zwali... i w wielu sercach rodziła się wątpliwość...
Zwolna tak pułki wyciągały z zamku żegnane chust wiewaniem, czapkami, cichemi głosy...
Na Wawelu bito w dzwony.
Król jechał otoczony przez wojewodów swych, a siwy włos rozwiewał mu powiew wiatru, jechał i usta mu także poruszała modlitwa, a oczy szukały żony płaczącéj i synowéj, któréj smutek do tak dziecinnéj nie przystawał twarzy...
Za rycerstwem, za ciurami, za czeladzią i wozami, — jechała na wysłanym wozie, czterema końmi zaprzężonym, otoczona swą służbą, czarno odziana, jak żałobą, zakwefiona żona wojewody, ze spuszczoną głową, z różańcem w ręku, — jechała jakby wieziona na stracenie za męża winy, jak pokutnica, jak ofiara... I zasłaniała oczy, aby jéj nie widzieli i nie poznawali ludzie, a nie piętnowali strasznym ognistym znakiem — zdrajcy żona.
Na ulice Krakowa przez które ciągnąć mieli wyległ lud aby zobaczyć i pożegnać króla...
Około ratusza stał burmistrz pan Mikołaj Wirsing z pany radnemi Wigandem z Lupsicz, Mikołajem Rusinem, Mikołą z Sąndcza, Heynuszem z Nisy, — a przy nich wójt Staszko i ławnicy...
Do przejeżdżającego króla z odkrytą głową zbliżył się burmistrz, uśmiechem go pozdrawiając serdecznym, na który król téż dobrém słowem odpowiedział...
Teraz już między miastem a królem zgoda była i miłość, a obawy o zdradę nie miano...
Z ramienia pańskiego wysadzona była starszyzna i nie gospodarzył tu wójt dziedziczny, ale wierny królewski sługa...
Rycerstwo się do mieszczan uśmiechało, z okien słano im pożegnania...
— Wracajcie zdrowi a w dobrą godzinę.
— Bywajcie zdrowi!!
Idzwony[3] biły u P. Maryi, po kościołach, po klasztorach...
A potem gdy wszystko to, ludzie, ciury i wozy wyciągnęły w pole, stało się cicho i smutno.. Ostatni dźwięk przebrzmiał... Ludzie patrzali choć już nic widać nie było i myśleli — z czém oni powrócą?
Stary król co walczył pół wieku prostym żołnierzem szedł może na ostatnią swą wojnę...
Nie posłał wojewodów za siebie, ciągnął sam jak był nawykł, niosąc na posługę ludziom dłoń swoją, krew swą i wielkie swe serce.





II.


Trzeciego dnia po wyjściu z Krakowa, nad wieczorem kładło się wojsko obozem pod wsią Wronne, u skraju lasu, nad rzeczką...
Miejsce było dogodne, dla króla na nocleg stała pod kościołkiem plebanja; w wiosce coś nie coś dostać było można, a las dostarczał drzewa do ognisk i na szałasy...
Ludzie powolnym pochodem byli znużeni i warczeli.
— Co tu noga za nogą się podkradać, — wołał Łęczycanin Sukosz zasiadając przy ogniu — wprost iść na tych zbojów, zewrzeć się z niemi i albo zginąć albo zgnieść.
— Ale! — odparł Wilczek z Turowa z siwym wąsem, człek wystały i doświadczony — ale! krew masz gorącą i chce ci się co rychlej do żonki powracać, — a wojna ma prawa swoje.
— Nasz król — odparł Sukosz, — nigdy nie zwykł był chodzić jak teraz... Ostrożności do zbytku, tak jak byśmy się ich bali.
— Nasz król, — mówił powoli Wilczek, który tymczasem sobie pokrajane w sztuczki mięso na drewnianych rożenkach u ognia przypiekał, — nasz król dawniéj mawiał, jam sam słyszał — że walnéj bitwy wydawać nieprzyjacielowi, wszystko na jednę kość rzucając, — nie godzi się, gdy wojsko nie ma przemagającéj siły. Trzeba gonić za wrogiem, zasadzać się i urywać po kawale, póki się dogodnéj chwili za gardło nie porwie i nie zdusi — tak wojował Krzywousty...
— A no! — krzyknął niecierpliwy Łęczycanin — tymczasem bestja Krzyżak pali sioła i miasta, kościoły i klasztory i ludzi wyrzyna... Ot, co!!
— Pomściemy to, — rzekł Wilczek, — pomściemy...
Do ogniska drudzy się zwlekać zaczęli. Wszyscy byli posępni. Powolny pochód nie smakował im.
— Nie ma języka od granicy? — spytał Sukosz.
— Musi być, bo ciągle ludziska jakieś przyjeżdżają, rzekł przybyły Pakosz z Góry — ale im gębę zamalowują, że z żadnego nic nie dopytać. Miny nie gęste, król smutny... Kto wie co się tam dzieje...
— Wszystko złe przez tego zdrajcę, — zakrzyczał Sukosz — król go wykarmił, wychuchał, tłusty połeć smarował — i ot — co zyskał. Z tych wielkich panów zawsze korzyść taka...
Król przecie pamiętać musi, gdy powrócił z Rzymu, a chciał swoje ziemie odzyskiwać — kim naówczas się posługiwał? My biedaki szliśmy z nim — no, i kmiecie a chłopy. Dopiero gdy się wzmógł przyszli panowie do niego.
— Ej! Sukosz — przerwał śmiejąc się Wilczek, — jak to na tobie widać, że ty masz możnego sąsiada, który cię dusi.
Sukosz zamilkł.
Nadchodzili jedni, drudzy od ogniska szli... Spragniony po podróży lud szukał innego napoju nad wodę co była w strumieniu, z którego już konie piły, — a piwa było omal...
— Jak da Bóg wojna się skończy — dokończył po chwili Sukosz, choćby król wojewodzie przebaczył... ubiję tego złoczyńcę... Gdyby nie on z Krzyżakami byśmy się rozprawili.
— A o Czechu to zapomniałeś? — wtrącił inny. — Na niego czekają i gorzej go się król obawia niż Wielkopolan...
Ja myślę, — dodał, — jakby oni Nałęcze czy jakie tam djabły, ukazały się przeciwko nam, a huknęli byśmy do siebie — gdyby dziesięciu wojewodów ich wiodło, bić się przeciwko królowi nie będą.
Nie wszyscy w to podobno wierzyli, bo się nikt z potwierdzeniem nie odezwał.
— Co to za babę na wozie wiozą za wojskiem? — zapytał Sukosz... — Cztery konie w wozie, ludzie dostatnio odziani, — co to za kobieta? Podglądałem jadąc, myślałem że choć młoda, — jaka Abizail królewska, ale gdzie tam! stare babsko... I nie wiadomo kto to jest.
— A nie wiadomo — rzekł Wilczek. — I mnie ciekawość brała dowiedzieć się, — ludzi badałem... Woźnica mi rzekł — Baba... i tyle, jeden ze sług odparł — Pani. — Jak się zowie? Na to on. — Albo ja wiem... — A z kądżeście? Ze wsi! — A z jakiéj? — Nazwiska zapomniałem...
Po cóż się tają?
— Chyba król czarownicę wiezie, — zawołał przybyły Wężyk, — aby uroki Krzyżackie odganiała.
— Kto ona jest nie wiem i ja — począł Darosz z Suchéj Wiérzby — alem za wozem jéj jechał długo i to wiem, że całą drogę płacze... Nikt jéj nie zna, do nikogo nie mówi słowa...
Ruszyli drudzy ramionami.
Od plebanji w któréj król gościł nadjechał Zemięga ziemianin, który przy wojewodzie jakiś urząd sprawiał. Zwrócili się ku niemu wszyscy, bo wesół był i gadatliwy.
— Co słychać tam między głowami? — pytał Sukosz, który z rozpaczy na kobierczyku się przy ogniu wyciągnął.
— Dobrze słychać! — zaśmiał się Zemięga — król posyłał na gościniec którędy Czechy miały ciągnąć. Ani słychu ich... Jeszcze się nie wybrali...
— To po cóż czekać! — krzyknął Sukosz — wprost na zbojów, póki im posiłki nie nadciągną.
Zemięga zlazłszy z konia siadł przy ogniu w kuczki, hełm zdjął i za piwem, którego nie było oglądał się.
— Tobie Sukosz, — rzekł, — byle prędzéj choćby i zginąć — a my ochoty do tego nie mamy.
Z Krzyżakami choćby sami byli, sprawa nie łatwa... Nadciągnęły im Niemcy z nad Renu i — licho wie zkąd, mówią że z za morza... Psiarstwo to słyszę ma jakieś kusze żelazne zbojeckie, niewidome, które im ich czarnoksiężnicy wymyślili. — Mówią iż z hukiem wielkim jak grzmot rzucają takie kamienie z nich, że od razu kilkudziesięciu ludzi, z daleka rzucone ubijają...
— Tfu! — odparł Sukosz — babskie plotki, puścili je aby głupim strachu napędzić.
— Nie bajki to są — nie, — rzekł Zemięga — mają ten jakiś ogień piekielny...
— Ogień juści i dawniéj rzucać ludzie umieli, zagadał Wężyk. — Nie wielka rzecz z kuszy puścić bełt smołą oblany i zażegnięty... Nic nowego...
— Co ty mi mówisz — ofuknął go Zemięga — ja ci powiadam com z pewnych ust słyszał, że na Malborgu i w Toruniu mają takie żelazne rury, z których na raz ogień bucha...
Wszyscy zamilkli.
— Nie wierzę aż zobaczę — zawołał Sukosz — nie wierzę. Cóż to tym złoczyńcom miałby pan Bóg dawać taką siłę!
— Jaki Pan Bóg! — sprzeciwił się Wężyk — chyba Lucyper. Albo to nie wiecie że Krzyżacy tylko udają iż Chrystusa czczą, a mają swojego boga mosiężnego głowę, któréj się kłaniają i kozła, przed którym się modlą, — ale nie do głowy, tylko do ogona.
Niektórzy się śmiać zaczęli.
Zemięga dodał, iż byli ludzie co rzucanie ognia piekielnego widzieli i huk słyszeli i opowiadali, że kule kamienne, których dwu ludzi podźwignąć nie mogło, czart ten wyrzucał.
— Cóż by to była za wojna! — zawołał Sukosz... co by już człowiek i rycerz był wart w niej, gdyby go tak zdala bezbronnego można zgnieść?
— A no — kiedy tak jest! — westchnął Zemięga.
— Plotą, aby nas straszyli — zamknął Wilczek — nie ma o czém gadać...
Rozprawiano tak około ognia, i zdania się różne z sobą spierały.
W drugiej stronie obozu, po za wozami, w których królewskie szaty, zbroje i zapasy prowadzono, — nieco odsunięty od innych stał ów czterokonny zaprząg, który wiózł nieznajomą płaczącą niewiastę. — Była nią żona wojewody Wincza.
Na samą wieść o zdradzie jego, która się coraz bardziej szerzyła — powstała w wojsku i starszyźnie taka niechęć, taka nienawiść przeciw zdrajcy, iż imienia jego wymówić nie było można. Biedna niewiasta słyszała omdlewając jak go przeklinano, odgrażano się nań i zemstę mu zapowiadano. Musiała więc taić nazwisko swe, bo z niem życia nie była pewną. Zakazała ludziom wyjawiać je... sama zaś trzymała się na uboczu od wszystkich, milcząca...
Tych, którzy zagadywali do niéj, zbywała milczeniem i łzami.
A że zawsze u nas wielkie było niewiast poszanowanie i cześć dla łez, nie naprzykrzał się jéj nikt... Litowano się domyślając nieszczęścia, które ją dotknęło.
Trafiło się tego wieczora, iż wozy królewskie, a z niemi i wojewodzinéj, najbliżéj były Sieradzian, między któremi Florjan Szary się znajdował.
Od wyjazdu z domu, żonę pozostawiwszy na obcych opiece, świeżo po przestrachu takim, chodził jak noc smutny. Słowa z niego nikt nie dobył.
Musieli mu znajomi dać pokój, ażby — jak powiadali — wysapał się i odszedł.
Na pamięci mu stała jego biedna Domna, taka, jaka go z młodszą na ręku dzieciną żegnała w progu. Więc każda biedna, płacząca niewiasta, to na nim czyniła wrażenie, że ją przypominała.
Coraz to ku temu wozowi spoglądał a litował się nad płaczącą.
Nie zaczepiał jéj jednak i nie nastręczał się, bo go drudzy już ostrzegli, że z nikim mówić nie chciała i ludzie jéj, imienia nie wyjawiali nikomu.
Głowy sobie bardzo nie łamał, kto była, ciekawości nie miał zbytniéj, litość czuł tylko wielką.
Przy wozach z rycerstwa dla opieki nie było nikogo, same ciury i czeladź. Nie spuszczał z niéj oka Florjan.
Pod noc już ludzie wojewodzinéj, dawniéj do ulegania nie nawykli, zuchwali dosyć, powaśnili się u wodopoju z królewskiemi. Od słowa do słowa, bezcześcić się zaczęli, kamieniami ciskać, aż i do kijów porwali. Parę razy pociski padły blisko pani Halki która przerażona krzyknęła.
Wnet Szary pobiegł w pomoc, i z powagą swą rycerską, pomiędzy to tałałajstwo wpadłszy, pogromił je i rozpędził.
Zbliżył się potem do wozu, dobrém słowem chcąc pocieszyć kobietę, która mu dziękowała.
— Nie obawiajcie się — rzekł — ja tu z mojemi ludźmi niedaleko leżę, i jakby potrzeba było gotów jestem zawsze.
Spię czutko...
Miał téż sobie za obowiązek dać się poznać niewieście, i rzekł:
— Sieradzianin jestem, Florjan Szary się zowię, z Surdęgi... Nie pytam miłości waszéj o nazwisko, bom słyszał, że go mówić nie chcecie...
— Z Surdęgi? — odezwała się nieco zasłony podnosząc żona wojewody... Wszak ci to Leliwianka Domna pono wasza?
— A tak! — rzekł ochoczo Florjan, zdziwiony że o jego żonie wiedziała. — Poczciwe moje żonisko musiałem porzucić ze starym ojcem w domu. Ale jakże to wy o niéj wiedzieć możecie?
Jakiś czas pomilczała zagadnięta, aż po chwili rzekła cicho.
— Juściż rodzina o sobie musi wiedzieć — a Leliwi moi... powinowaci. Słyszałam o nich...
Florjan nie śmiał dopytywać więcéj, ale się u wozu zatrzymał.
— Kiedy tak, — rzekł — a my z sobą choć jakimś węzłem blizcy, nie omieszkajcież mi sobie kazać służyć. To powinność! Bóg widzi — dodał — nie ciekawym, gdy się być nie godzi, ale jakaż bieda mogła was zmusić, tak się wlec za obozem? To utrapiona rzecz...
— Prawda! rzekliście! — odezwała się Halka — bieda i wielka nad miarę zmusiła mnie jechać za obozem. Jestem bardzo nieszczęśliwa!
Westchnęła ciężko i płakać zaczęła.
Florjan czuł litość coraz większą i nie chciał się już oddalać, choć pytać nie śmiał.
Popatrzywszy nań, obejrzawszy się do koła trwożliwie, pani Halka łzy poczęła ocierać.
Przypominała sobie teraz, iż tę twarz Florjanową kędyś już widziała. W istocie, gdy wojewoda był w Pomorzanach na rozmowie z Szarym, ona podszedłszy ku drzwiom, przybyłemu się przypatrywała posłowi, lękając, czy nie był od Krzyżaków wyprawiony.
Teraz dopiero fiziognomja ta wyrazista przypomniała się jéj. Nie była jednak pewną.
Sama Leliwianka z domu, choć dalsza krewna tamtych Leliwów, do męża Domny czuła większą ufność niż do innych...
Pochyliła się więc ku niemu i spytała go po cichu.
— Nigdyście nie bywali w Pomorzanach, w W. Polsce.
— Jako? — odparł Florjan zdumiony. — Niedawno temu do wojewody mnie posyłano...
Spojrzała nań długo biedna kobieta i pochwyciła za rękę.
— Domyślcież się ktom ja! — rzekła. — Ja nieszczęśliwa żona jego jestem... Wincza z Pomorzan!!
Tu łzy ją zdusiły znowu.
— Przybyłam do Krakowa z Hanną królewiczówną — mówiła — prosić króla, aby słał do mojego męża ludzi słusznych, aby mu z serca wyrwali... tę myśl piekielną.
O Boże mój — on zdrajcą przeciw panu — on zdrajcą przeciw ziemi swéj, on z Krzyżaki... on z nieprzyjacioły!!
Florjan politowaniem zdjęty, stał, nie śmiejąc się odzywać.
— Nie rozpaczajcie miłość wasza — rzekł po namyśle. Jeszcze się to odmienić może... A cóż tu radzić? co?
— Ja go znam najlepiej — mówiła niewiasta łkając — on nie wytrwa w złem, sam sobą się brzydzić będzie. Źli ludzie go poduszczyli, dobrem słowem by to odwrócić można.
Król, gdyby chciał...
— Cóż król? — zapytał Florjan.
— Milczał — nie odpowiedział mi tak, jak nic...
— Pocieszcie się — zamruczał Szary — może czém jeszcze odwrócić od was to nieszczęście będzie można...
To rzekłszy i miarkując że dłuższa rozmowa więcéj by ją rozżaliła tylko, Florjan po cichu coś rzekłszy, odszedł do swych ludzi, przypominając, aby w razie potrzeby do niego się udała.
Jeszcze się był od wozu nie oddalił nad kilka kroków, gdy od plebanji jakby co gromadami rozłożonemi w polu poruszyło...
Ruch się wszczął jakiś niespokojny, ludzie biegać zaczęli, kupkami się zbierać — cisnąć, rozpowiadać, krzyczeć, konni biegali po obozie.
Popłoch jakiś poruszył wszystkich. Ci co leżeli, wstawali i szli się dowiadywać.
W powietrzu latały przekleństwa i odgróżki.
Ponieważ nie bardzo jeszcze ciemno było, a na wzgórzu przy plebanji smolnych parę beczek zapalono dla króla, Florjan dostrzegł, że kilku jezdnych, których konie trzymała czeladź, świeżo do dworku przybyło.
Siadł więc na koń, czeladzi rozkazawszy, aby się nie ruszała, i poleciał wprost na plebanją, by u źródła dostać języka i dowiedzieć się prawdy.
Chociaż po drodze dochodziły go różne wołania i imiona — nie zatrzymywał się aż u drzwi księżego domu.
Szczęściem trafił w progu na Hebdę.
— Na Boga, panie wojewodo, — zawołał — co to jest. Nowe nieszczęście jakieś?
— Nie! nie nowe, — krzyknął z gniewem wielkim Hebda. — Dawnośmy się go spodziewali — a teraz się tylko spełniło, w co żaden poczciwy człek wierzyć nie chciał.
Wojewoda z Nałęczami poszedł do Krzyżaków, a oni z nim już wpadli i palą, a rzną i niszczą...
Odparto ich, słyszę od Inowrocławia z niemałym trudem, ale Słupcę wzięli i spalili... i żywéj nie puścili duszy.
Królewicz nasz z Nekandą w Pyzdrach był, godzili na to, aby go porwać, szczęściem w porę ostrzeżony, uszedł z życiem i dąży ku nam.
Z Pyzdr téż kupa popiołu!!
Gdy to mówili ziemianin odarty, z suknią na piersiach nagich poszarpaną, z twarzą pałającą, rozogniony, na pół oszalały, nieprzytomny wyszedł z izby od króla.
Wyproszono go z tamtąd, aby Łoktka więcéj nie rozżalał i serca mu nie psuł — lecz ust mu zamknąć nikt nie umiał, mówił a raczéj ryczał z boleści, szarpiąc na sobie odzież, na głowie włosy, ręce na pół obnażone podnosząc do góry i załamując nad czaszką... Stał w progu, jęcząc i wyrzekając...
— Gdzie przeszli tam po nich ino popieliska i trupy...
Nie szczędzili nikogo, dzieci, starców, księży po kościołach, kościołów... Ludzi co do nich uciekali u ołtarza z szat do naga odarłszy, rzezali... urągając się. W Słupcy ksiądz sakramentem w ręku trzymanym się nie obronił...
Piekło na ziemi? Gdzie Bóg? Krzyże na płaszczach — a to szatany wcielone...
Łaska Boża, iż królewicza nie schwycili, nie darowali by i jemu...
Wojewoda nasz był z niemi! Boże miłosierny...
Padł na progu, rękami zakrył twarz i powtarzał ciągle.
— Gdzie Bóg? gdzie Bóg?
Wikary się młody zbliżył do niego i strofować go począł za bluźnierstwo, ale starzec spojrzał nań groźno.
— Dobrze ci mówić! boś ty na to nie patrzał... bo ci jak mnie żony i dzieci nie zabito, boś nad trupami krwawemi łzy nie płakał... A chorągiew ich z krzyżem! Gdzież Bóg?
Szalał biédny...
Słysząc wrzawę w sieni wyszedł sam król, blady, twarz jak marmurowa. Widać było, że drżał wewnątrz, ale zdawał się nieporuszony, oczy tylko błyskały.
— Cicho! — zawołał — cicho... Poleje się krew za krew... Bóg cierpliwy ale mściwy...
— Natychmiast by iść na nich, póki się niespodziewają — zawołał gorączkowo z za króla Żegota z Morawicy — iść i tłuc.
Król się odwrócił z surową twarzą...
— Jedźcie mi po obozie — niech się ludzie uspokoją i żeby mi żadnego wołania, a wrzawy nie było. Jam tu wódz!
Nikt rozkazywać, nikt się niczego domagać nie ma prawa. W obozie zatrąbić na spoczynek.
Skinął ręką. — Cicho! ni słowa!
I z wielkiém podziwieniem słuchających król z naciskiem silnym, głośno — dokończył:
— Jutro — cały dzień spoczynku, tu... nie ruszymy się.
Wszyscy do koła zamruczeli i poruszyli się, Łoktek spoglądał surowo i brwi ściągał.
— Ład żeby mi był... a kto mi się rwać będzie i krzyczeć, do mnie na sąd...
Trąbić na spoczynek.
Zwolna zaczęli się niektórzy poruszać, a wojewoda posłał z rozkazami do obozu.
Król wolnym krokiem do izby powrócił i zamknął drzwi za sobą.
Szanowano tak wolę surowego pana, iż na skinienie jego i wysłane w imieniu króla nakazy, obóz natychmiast zaczął się uciszać. Starsi biegli zmuszając do milczenia.
Gdy Florjan do wozów powrócił, zamierzając wdowie nowego zmartwienia oszczędzić i zamilczeć przed nią — znalazł ją już uwiadomioną i leżącą na wozie bez przytomności.
Sługa jadąca z nią cuciła i ocierała omdlałą.
Żadna pociecha nie była w porę — stanął około wozu — popatrzył chwilę i usunął się po cichu.
Przez całą noc jęki niewieście go dochodziły.
W obozie mało kto zasnął tej nocy. Pozornie panowała cisza i spokój, bo królewskie słowo miało siłę potężną, lecz niepokój w umysłach był straszny...
Co niecierpliwsi o rychłą pomstę wołali. Tym czasem nazajutrz kazano im stać w miejscu, potem pół dnia zwijano obóz, zamiast wprost ku granicom i zagrożonemu krajowi, Łoktek dał rozkaz wojsku i usunął się z niem w lasy na prawo...
Widziano go na koniu jadącego, z twarzą kamienną, z wejrzeniem osłupiałem — lecz wodzowie widzieli, co się kryło pod tym chłodem i martwotą, nikt nie śmiał doń przemówić.
Mówił mało... — krótkiemi słowy, odpowiedzi nie słuchał...
Zdawał się nawet nie widzieć i nie poznawać najbliższych...
Wieczorem kilka skarg było do wojskowych sędziów, król najsurowiej karać kazał...
Tydzień leżał obóz w lasach, i posły tylko biegały języka dostając...
A kto z językiem powrócił pod karą główną słowa się nie ważył mówić po obozie.
Wojsko nie wiedziało nic — a niecierpliwość w nim wrzała okrutna...
Już z nowego obozowiska ruszać mieli nad ranem, gdy na granicy od lasku orszak się ukazał... Straże zaraz zatrąbiły na gwałt, ale im umilknąć kazano. W sto może koni i zbroi jechał ktoś w prost do namiotu królewskiego.
Łoktek pieszo jak stał wyszedł naprzeciw. Hełmu ni czapki nie wziął. Kosmyki włosów siwych wiatr mu rozwiewał... szedł z podniesioną głową...
Spostrzegłszy go, z konia zeskoczył raźno młodzian. Był to królewicz, a za nim tuż jechał Trepka...
Kaźmierz pięknym był i miał prawdziwie Królewską postawę, Królewski strój i uzbrojenie, jakby nie na wojnę, a na gody się wybrał.
I on i dwór jego różnił się od ojcowskiego jakby do innego należał świata. Coś młodego, świeżego, bujniej rozkwitłego wiało od tych błyszczących rycerzy z pióropuszami, ze świecidłami, i dziwnemi na hełmach postaciami... Łokietkowi przy nich ciężko, czarno, opuszczono, grubo, wydawali się i niemal barbarzyńsko...
Kaźmierzów orszak lżejszym był i zwrótniejszym... lecz widać było, że próby boju nie przebył...
Zbliżywszy się do syna Łoktek ręce wyciągnął i gdy ten mu się do kolan chylił, zarzucił je na szyję jego, począł całować w czoło... Niemógł mówić.
Spojrzał z wdzięcznością na Trepkę i skinął tylko mu, jakby mówił — Bóg ci zapłać...
Zwolna kamienna twarz wypogadzać się zaczęła, piersi poruszać, jakby odblask krwi ożywił mu policzki...
Szli razem do namiotu — i w nim znikli...
Zamaszysto, raźni krzólewiczowscy[4] ludzie poczęli zsiadać i rozgaszczać się...
W obozie domyślano się teraz, dlaczego stali tu tydzień — czekali na królewicza...
Gdy Łoktek do namiotu z synem wszedł, Trepka pozostał około opłotków. Tu go otoczyli wojowodowie[5], chorążowie, pułkowódzcy — nalegając i dopytując, co się działo.
Nekanda powtarzał im to z czem wprzódy przybył ziemianin, że od Brześcia i Inowrocławia udało się pierwszy zamach odeprzeć, że Słupcę i Pyzdry a okolice Krzyżacy puścili z dymem.
— Na godzinę przed przybyciem ich pod Pyzdry, dano mi znać — mówił Nekanda. — Gdybym sam był, bronił bym ich — alem tę drogą krew królewską ocalić musiał.
Uszliśmy szczęśliwie — ścigani co chwila w obawie, że nas dognają — Bóg miłosierny...
— A Krzyżacy? — pytał Hebda.
— To była tylko próbka — rzekł Nekanda — wrócili do Torunia, bo król Jan się im opóźnił... Tylko co ich znowu nie widać. Niepoczciwy Wincz z niemi!!
W tem uchylił król namiotu ściankę i zawołał.
— Nekanda!
Ten wszedł, królewicz stał przed ojcem z twarzą posępną i zafrasowaną.. Łokietek miał ten wyraz oblicza, jaki przybierał, wydając rozkazy.
— Dziś jeszcze przepędzicie ze mną dzień do wieczora — odezwał się — rozumiesz. Jutro musicie z nim — wskazał na Kaźmierza — na miejsce bezpieczne.
— Ojcze — odezwał się Kaźmierz — srom dla mnie! nie godzi się to... lituj się.
— Milcz gdy rozkazuję — rzekł Łoktek — wiem co czynię. Miałbym ja dwu takich jak ty, nieszczędził bym ciebie. Jeden jesteś, a na twoją głowę korona czeka... Milcz i słuchaj...
Korona pójdzie w sztuki, gdy zabraknie głowy...
Zwrócił się do Nekandy...
— Szukaj z nim bezpiecznego miejsca i najbezpieczniejszego zamku — ja ci go oddaję, musisz mi całym powrócić.
Trepka skłonił głowę.
— Bić się — dodał król — to by była zabawka... rozkosz — musisz cierpieć i słuchać — ja się będę bił — mnie nie szkoda, jam stary, ze mnie już gałęź nie wytryśnie nowa...
Kaźmierz ręce skrzyżował na piersiach, jak gdyby jeszcze króla chciał błagać, lecz Łoktek nie patrzał nań, radził z Nekandą, odżył widocznie po przybyciu syna, wstąpiła weń nadzieja.
Niemówił co począć ma, bo z tego nigdy się nie był zwykł przed nikim spowiadać — pytał tylko... Nie wspomniał o Winczu...
Gdy Trepka napomknął o nim, spojrzał król i zawarł usta...
Ciemno było w namiocie, lecz mogło się zdawać, iż coś się w oczach starego zaszkliło...
Po długiem opowiadaniu o zniszczeniu, które Krzyżacy zrządzili, Łoktek nagle zwrócił się do Nekandy.
— Och! jeden — Wincz... rzekł — on, jeden... zemsta... niecny człek... wąż — wąż — ale całaż Wielkopolska z nim przeciw mnie.?
Wlepił w niego oczy.
— Miłosierny panie — pospieszył z odpowiedzią Trepka — niech Bóg uchowa od takiej potwarzy. Nałęcze z nim i to nie wszyscy, Dobek mu wypowiedział posłuszeństwo... Inni idą pod grozą, aby im majętności nie palono, spodziewając się je ocalić... reszta płacze i narzeka na zdrajcę...
Niech się szala przechyli na stronę naszą, odbiegną go wszyscy...
— Daj Bóg! — rzekł król krótko i uśmiechnął się do syna...
— Nie tęsknij — dodał, przyjdzie i na ciebie czas do boju... U nas miecza do pochew schować nie można... i długo jeszcze pozostanie tak.
— A dopóki pokoju mieć nie będziemy — westchnął królewicz — póty kraj stać będzie w lepiankach i gruzach, i wieśniak mrzeć z głodu i miasta drżeć ze strachu o handle swoje...
— Tak dziecko moje — gorzko uśmiechnął się król, i dla tego ja wojuję życie całe, abyś ty ten pokój odzierżał po mnie, dali Bóg że go nam Stolica Apostolska z tym narodem bezbożnych mnichów wyzyszcze...
Mnie już do ostatka trzeba krew lać... a ty żniwo zbierzesz po niej.
Uściskał go...
Jedźcie gdzie na zamek bezpieczny, w głąb... daleko, gdzie by ani Jan was niedostał, ni Krzyżacy — ja błądzić będę i kryć się po lasach aż mi Bóg powie i da do serca. Teraz czas!... O! gdy przyjdzie godzina — pomstę uczynię okrutną, jak psów będę dławił, jak zbrodniarzy ścinał i tak nie przebaczę nikomu, jak oni nie przepuścili niewinnym dziatkom moim...
Zamilkł nagle...
— Amen — dokończył Trepka skłaniając głowę.





III.


Na jesiennem niebie chmurnem gorzała łuna ogromna, gorzała już dzień drugi, noc drugą. We dnie na czarnej chmurze paliła się krew, w nocy na krwawym obłoku czerniały dymy. I nie było słychać nic — bo tam gdzie przeszła pożoga ta straszna nie zostało ludzi, gorzały poodzierane trupy... Obóz krzyżacki leżał pomiędzy Łęczycą spaloną, wsiami, które Krzyżacy zrównali z ziemią a Kaliszem. Ogromne to wojsko niemców, którego jedno skrzydło składały pułki wojewody polskiego rozłożyło się w dolinie szeroko.
Czerwony namiot wielki, po nad którym biała z krzyżem czarnym i orłem cesarstwa powiewała chorągiew, zajmował środek obozu. Tu z gośćmi swemi odpoczywał Marszałek Teodoryk z Altenburga. Obok niego Otto z Luterbergu i komturowie Elblągski, Pomorski — Toruński gospodarzyli, przyjmując sprzymierzeńców i gości. Kilku grafów z nad Renu, jeden Anglik, posiłki Inflantskie, w osobie swych wodzów — zasiadali do wesołej uczty, której łuna przyświecała zdala.
Wesołość w obozie dochodziła do szału, nie tylko pod czerwonym namiotem brzęczały puhary. Spiewki i szczęki odzywały się z szałasów i od ognisk do koła.
Przy jednem z nich kilka obnażonych kobiet, powiązanych sznurami leżało na ziemi..
W szarych płaszczach rycerze chodzili do koła, potrącając je nogami.. Jeden z nich końcem miecza kłuł ciało, które z bolu czucie straciło.
Opowiadano sobie, jak w Łęczycy obnażone niewiasty ścinano razem z księżmi..
Śmiech tych ludzi podobnym był do zwierząt ryku..
Z innych miejsc nagle wybuchały podobne krzyki wesołe — pastwiono się tam nad jeńcami. Około wozów służba rozkładała łupy.. a między niemi leżały ornaty kościelne, kielichy i kobiece suknie i klejnoty. A nad tem wszystkiem krzyż powiewał.
Zakonnicy nagradzali sobie za długie w zamkach zaryglowanie. Tu wszystko im wolno było.
Pod namiotem czerwonym, siedzący i nawpół leżący, krzyczeli głośno.. Osobliwie starszyzna krzyżacka, płaszcze białe zmagały się na zabawianie gości.
Grafowie z nad Renu słuchali, Teodoryk z Altenburga, wódz najwyższy, wyniosła postać na silnych nogach z ogromnemi stopy płaskiemi, głową przechodzący większą część swych współbiesiadników, stał jeden z twarzą spokojną człowieka trzeźwego między upojonemi. Patrzał, przysłuchiwał się, brwi ściągał..
Przechodzącego komtura z Elbląga zapytał po cichu.
— Gdzież ten Polak?
— Musiał pójść złość pod swym namiotem wydychać — odparł uśmiechając się mały, a krępy rudobrody komtur.
Brwi Marszałka ściągnęły się.
— Nadto bo mu dojadacie, rzekł, takiego pomocnika szanować potrzeba. Lepszego przewodnika trudno by dostać.
Komtur się skrzywił.
— Dumy jego znieść trudno — rzekł, razi ona wszystkich. Bądź co bądź jest to zdrajca.. Zdrada pożądana, ale zdrajcy obrzydliwi..
— Znosić go jednak musiemy — odparł Marszałek i po małym przestanku dodał — do czasu..
— A nawet bardzo niedługiego, odparł komtur. Szkodliwym nam już być nie może. Spalił mosty za sobą[6] Głupi człek zresztą, bo się oddał w ręce nasze na łaskę i niełaskę.
— O! nie — rzekł uśmiechając się marszałek — probował z mistrzem wchodzić w jakieś układy. Stawił się na stopie sprzymierzeńca.. Stary nasz zbył go jak należało — nic nie przyrzekłszy.
Komtur poruszył ramionami i rudą potarł brodę.
— Nie przycinajcie mu gdy siada z nami — odezwał się Teodoryk.
— Ja nań nawet nie patrzę.. odparł ze wzgardą komtur.
— Ale też i lekceważenia mu takiego okazywać nie wypada..
— Komtur przerwał ze śmiechem własnemi słowy Teodoryka.
— Do czasu!
— No — do czasu! zapewne — powtórzył marszałek — ale przed czasem żółci mu burzyć nie należy.
Graf von Rheden, jeden z gości, stojący blisko i słyszący rozmowę, dorzucił.
— Proszę was przezacny panie — u stołu mnie przy nim nie sadzajcie — wszystko mi się kwaśne wydaje od jego twarzy..
— Trudno wymagać by wesołym był — odezwał się marszałek — jużciż palemy z nim razem, czy on z nami, wioski jego braci i plemienia.
— Gdy z nami idzie, wyrzec się go powinien — zawołał głośno komtur, z gwałtownością wielką. Myśmy rycerzami niemieckiemi, — sprawa nasza nic nie ma wspólnego z temi plemionami, które wyniszczyć potrzeba i wygubić aby zająć ich ziemię.
Marszałek nie przeczył, a drugi komtur toruński dodał.
— Póki tu ślad ich języka, ich obyczaju, ich rodu zostanie, pokoju mieć nie będziemy. Dla tego musiemy wycinać w pień.. i na karczunku krwawym nowy las sadzić.
— Jeśli sobie pochlebiają — rzekł marszałek, że my ich przez jakąś ludzkość szczędzić będziemy!!
Nie dokończył i mrucząc się odwrócił.
— Pułki wojewody — począł Elbląski, potrzeba zawsze naprzód słać, gdzie największe niebezpieczeństwo i gdzie najpewniejsza śmierć, tym sposobem się tych pomocników pozbędziemy.
— Ale dziś, bracie mój, — przerwał zwracając się marszałek, jeszcze są potrzebni! Dla tego samego nam dobrzy, że Łoktkowi bez nich źle bardzo.
Słyszę że stary lis, nieśmie wyleść z jamy. Kryje się gdzieś z lichem swem zbieranem wojskiem, po lasach. Nie będzie śmiał nam stawić czoła. A pod Kalisz i króla Jana się doczekamy.
Spojrzeli po sobie.
— Króla Jana! daj to Boże rzekł z powątpiewaniem Toruński komtur.
— Przyjdzie zapewne — odezwał się inny ze starszyzny, ale dla niego wcześnie worki nabite przygotować trzeba. Prawda że jako prawowity król polski Pomorze nam odda na wieki, ale zapłacić sobie każe. Pieniędzy potrzeba będzie dlań dużo.
Marszałek Teodoryk z dwuznacznym uśmiechem, rzekł ręką na kraj wskazując.
— Dostarczy nam ich ta wyprawa.. W Kaliszu ja się wielkiego łupu nie spodziewam, ale ztamtąd pociągniemy na Gniezno.
— Kościelny skarbiec stary, zamożny dla króla Jana srebra dostarczy.
— No — i inne miasteczka, w których handel większy, nie są do pogardzenia.
Kalisz osadzić musiemy.
Zaczęto mówić o położeniu zamku, o wodach które przystępu broniły, o obwarowaniu miasta.
Marszałek zapewniał że pod Kalisz król Jan powinien był nadciągnąć.
Gdy pod krwawym namiotem toczyły się tak rozmowy, na skraju obozujące polskie pułki Nałęczów, odosobnione, w położeniu najgorszem, szemrały, z niemcami zwady były nieustanne. Niepuszczali oni do wodopoju, zajmowali najlepsze łąki, przywłaszczali sobie najwygodniejsze stanowiska. Między ciurami i żołnierzem, jak gdyby lada chwila miała walka wybuchnąć, zaczepki były ciągłe. Silniejsi niemcy nadużywali swej przewagi. Polskie posiłki wzgardzone, prawie jak niewolnicy musieli podrzędne jakieś zajmować stanowisko. Skargi na to nie pomagały. Wojewoda się burzył — marszałek u którego się upominał o poszanowanie Wielkopolskiej ziemi, odpowiadał mu pół-słowy, ruszał ramiony, tłumaczył się wojną, nie zważał wreszcie na nic i czynił swoje.
Nie było już żadną tajemnicą w obozie, że po wzięciu Kalisza, który się spodziewano opanować — droga na Znin szła wprost do Gniezna, w serce Wielkopolski. Przebąkiwano o wyprawie na Sieradź, na Wartę. O łupieży stolicy arcybiskupiej mówiono zawczasu obiecując sobie z niej wiele. Wincz chodził po małym namiocie swym, wybiegał z niego, biegał po podwórzu, siadał, wstawał i wszyscy widzieli jawnie że krew w nim się burzyła.
Niekiedy spoglądał na czerwony namiot marszałka z taką złością, jakby chciał pójść nań nie z posiłkiem, ale z mieczem w dłoni.
Wśród dokoła stojących pułków wojewody — toż samo rozdrażnienie panowało, jakie nim miotało. Starszyzna schadzała się, naradzała burzliwie, krzyczała i ku niemcom ręce wyciągając, zdawała się grozić im. Lecz cóż znaczyły groźby bezsilne, gdy garść ta była w ręku Krzyżaków, czterykroć silniejszych i lepiej uzbrojonych.
O parę set kroków od namiotu wojewody, przy wozach Remisza Nałęcza, który wiekiem i powagą najstarszym tu był po wojewodzie, stało dowódzców, wszystkich rodem Nałęczów, z dziesiątek. Byli tam Żegota zwany Siłacz, Klimsz zwany Ogon, Jur zwany Nosal i inni.
Żaden z nich na chwilę nie przysiadł, chodzili wszyscy miotając się. Po przykrem milczeniu następowały wybuchy krzykliwe. Remisz jak mógł uśmierzał.
— Te psy sobie z tego nie robią nawet tajemnicy — mówił Ogon — wprost z Kalisza pójdą na Gniezno. Znają dobrze gdzie się najlepiej obłowić mogą. Sam słyszałem na uszy moje że ten sam los który spotkał Łęczycę, obiecują nietylko Gnieznu, ale Środzie i okolicom, Sieradziowi potem, Warcie i.. kto ich wie!!
Pójdą może i na Poznań! a my im pomagać mamy gdy nasze własne dwory łupić i palić będą!!
— A no, tak! krzyknął Żegota Siłacz.. potośmy szli i tak piękny z niemi wojewoda sojusz zawarł, bodaj jutra nie doczekał — że będziemy się sami ze skóry odzierać!
— Mówił nam, dodał Ogon, że przez to my ocalimy nasze mienie, i kraj — a teraz? co! zdał nas jak niewolników — przepadliśmy..
— Przepadli! powtórzyli drudzy.
— Mamy ginąć, zawołał Klimsz — no — to i on z życiem nie ujdzie.. Niech ginie.
Remisz nakazał milczenie.
— Nie łowcie ryb przed niewodem, nie może być aby nas i siebie gubił, człek bystry.. rozumny.
— Ale stracił rozum bo go złość opanowała — wtrącił Ogon[7] Zemsty mu się zakosztować chciało, i sam się zdał za nią.
— Czekajmy no — rzekł Remisz.
— Czego czekać? żeby było po czasie? podchwycił Siłacz. Nie! oto jak stojemy idźmy się z nim rozmówić jasno i szczerze.
— A no! idźmy — wołali inni.
Remisz siedział niepewien.
Patrzali nań.
— Idziecie z nami! zapytali.
— Muszę, odparł krótko.
Zebrali się więc do gromady, poszeptali nieco, ustawili wedle starszeństwa, przybrali poważne postacie i zwolna poczęli kroczyć ku namiotowi wojewody, który właśnie był wyszedł z niego i widział ich gromadzących się a zmierzających ku sobie.
Po drodze do gromadki tej zaczęli się przyłączać inni, z dziesiątki urosła wprędce w dwójnasób. Garnęli się wszyscy, kto się tylko dowiedział dokąd i po co idą. Nim mieli czas dojść do namiotu, wojewoda w którego oczach się to działo, — postrzegł i domyślił się że starszyzna ku niemu szła, a i celu tego wystąpienia łatwo mu się było dorozumieć, bo go pojedyńczy już od dni kilku słowy zaczepiali, i ostro się im odcinać musiał. I teraz też widząc że go pewnie naprą aby się tłumaczył, postanowił nie pobłażyć i nieugiąć się a stawić ostro.
Im więcej czuł swą winę, tem mniej mógł do niej przyznać. Kości były rzucone, wycofać się niepodobieństwo.
Idąc zwolna Nałęcze naradzali się, kto rzecznikiem miał być, Ogon’a i Nosala obawiano się dla gorącości ich, zgodzono się na Remisza..
Gdy już wątpliwości mieć nie mógł Wincz, że do niego idą, stanął z podniesioną głową, oparłszy się na mieczu i czekał na nich wyzywająco.
Remisz przodem szedł.
Powitali się zimno.
— Przychodziemy do was na radę i z żałobą, — odezwał się mowca. Coś źle się nam zapowiada wyprawa. Niemcy nie czynią z tego tajemnicy że z pod Kalisza na Gniezno chcą, no — to i okolicy nie darują. A co się stanie z naszemi wsiami i osadami? Wszystko pójdzie w perzynę? a po cóż my tu?
Wojewoda wydął usta.
— Przecież ja w tem jak wy poszkodowany być mogę — odezwał się. Zostawcież mnie o to staranie. Do Gniezna daleko.
— Nie tak bardzo — mruknął Ogon. A my teraz w ich rękach..
— Mistrz mi przyrzekł — począł dławiąc się wojewoda — że nas oszczędzi.
— A marszałek pójdzie po swej myśli. Wojna jak woda, mówił Klimsz, puścić ją łatwo, ale zatrzymać ją i pokierować nią, niech kto będzie mądry.
Wincz surowo spojrzał, burzyło się w nim coraz silniej, zagryzał usta blade, oczy mu zaszły jakąś powłoką krwawą.
— Zwierzyliście mnie dowództwo.. począł głosem napróżno hamowanym, w którym czuć było gniew okrutny, — jam tu najwyższy wódz. Wasza rzecz ze mną iść i mnie słuchać..
— A kto nie zechce..
Rękę podniósł jak gdyby gałęzią groził.
— Ho! ho! mruknął Ogon, ho! ho! ziemianieśmy nie niewolnicy, poczekaj!
— Żołnierze nie ziemianie — odparł przyskakując doń wojewoda. Tu kto nie słucha, winien sądu.. a kary innej nie będzie u mnie — tylko — śmierć! słyszycie.
Odwrócił się nagle, jakby do namiotu iść chciał.
Niezlękniony wcale Ogon — zawołał wnet.
— Już tak z nami mówicie? już tak! Sprzedaliście nas niemcom? hę?
Wojewoda przypadł ku niemu za miecz chwytając, ale Remisz porwał jego rękę i jak w żelaznej obręczy ją zatrzymał.
— Słuchaj wojewodo — rzekł, nie dolewaj oleju do ognia. Miarkuj się, radźmy jak swoi, jak bracia jednego rodu.
— Ani rodu ni braterstwa nie ma na wojnie, począł wojewoda — jedno jest — rozkaz i posłuszeństwo.
— Ziemianin i na wojnie ziemianinem być nie przestaje — odparł Ogon.
Z za niego jeden z Nałęczów, nieopatrzny krzyknął.
— Wiedz ty — Wincz.. że choć wojewodą jesteś, jak nas zdradzisz, tak jakoś króla zdradził, to ci łeb utniemy!!
I miecz błysnął.
Wincz swojego dobył.
— Będzie komu mnie pomścić — zawołał na obóz niemiecki patrząc.
Okrzykiem zagłuszono go, wszyscy byli oburzeni..
— Dobrze tak! krzyczeli z tyłu stojący. Dobka nam było słuchać a nie jego. W matnię nas wprowadził, na zgubę..
Rozgorzało okrutnie. Wojewodę ledwie Remisz utrzymać mógł tak się miotał i wściekał.
Tymczasem w niemieckim obozie postrzegłszy ten zamęt i spór, Krzyżacy wstawać zaczęli, ruszać się też i dawali sobie znaki zbliżając się powoli ku polskiemu oddziałowi.
Klimsz wskazał to swoim, wszyscy się pomiarkowali. Sam wojewoda ochłonął nieco, i z Remiszem a dwoma innemi wybranemi usunął się do namiotu. Reszta ich w oczekiwaniu rozłożyła się do koła, siadając i kładąc się na ziemi. Z namiotu słychać było głosy podniesione, gorące, ale mało co kto urywanych wyrazów mógł dosłyszeć, ziemianie zbliżali się, nastawiali ucha — kiwali głowami.. dawali sobie znaki. Po chwili zniżył głos wojewoda, ciszej prowadzono rozmowę. Przedłużyła się ona dosyć, — i gdy Remisz z towarzyszami wyszedł z namiotu, w którym wojewoda pozostał, poszeptał coś swoim, którzy powstawali i dosyć kwaśni a pochmurni rozchodzić się zaczęli.
Jaki był skutek rozmowy, wiedziało tylko kilku starszyzny, innych zapewniono że — wojewoda z Krzyżakami ostro się rozmówi i kraju ich bronić będzie, boć razem i siebie.
Do czasu więc pozornie uspokoiły się umysły, Remisz z kilką którzy go nie odstępowali, nim doszedł do swych wozów, zobaczyli jak wojewoda przeodziawszy się w lepsze szaty i kilku ludzi biorąc z sobą, podążył wprost do czerwonego namiotu. Robiło się ciemno, ale pod marszałkowskim, gdzie gości przyjmowano jasno było.. Jak gwiazdy czerwone w dali błyskały porozrzucane ogniska niemieckiego obozu. Wiatr poruszał wielką chorągwią, która jakimś głosem dziwnym się do niego odzywała, zwijając i rozciągając nad namiotem, targana jakby gorączką jakąś, która naprzód ją rwała..
Mierzonym krokiem szedł wojewoda do namiotu, a gdy pomijał ludzi krzyżackich, nawet Knechtów i sergentów ich, żaden mu krokiem z drogi się nie usunął i nieokazał najmniejszego uszanowania, choć znali go że wodzem był i pacholę przed nim miecz niosło.
Ale co dla niemców Polak znaczył?
Uśmiechali się spoglądając nań z ukosa, jakby już spętanym był i w niewoli.
Rycerstwo bardzo głośno rozprawiało pod namiotem, gdy u wnijścia jego pokazał się wojewoda Wincz. Szedł za nim nieodstępny towarzysz Petrek Kopa. Spojrzawszy na Wincza wszyscy Krzyżacy i grafy i pielgrzymi, siedzący u stołu zamilkli nagle. Nikt z powitaniem nie spieszył. Dopiero zdala stojący marszałek gdy milczenie mu oznajmiło że coś je spowodować musiało, obrócił głowę, i krokiem poważnym, jakby od niechcenia, z obowiązku przybliżył się do wojewody. Skłonił lekko głowę i na ławę u stołu nie zajętą wskazał.
Ktoby niewiedział jakiem tu okiem i sercem patrzano i przyjmowano wojewodę, z przyjęcia łatwoby się mógł domyśleć. Mierzono go oczyma nieufnemi, złemi — pogardliwemi. Odwracali się jedni, drudzy udawali zajętych rozmową cichą między sobą.
Marszałek zmuszony był sam odezwać się do Wincza.
Z Kalisza nam przyszły wieści, że mieszczanie już się opatrzyli co im grozi i, głupcy, bronić się myślą.
Patrzał czekając odpowiedzi.
Wojewoda milczał.
— Od króla choć nie ma wiadomości, ale pod Kalisz przyciągnie pewnie, posłałem do niego, aby pospieszał — rzekł Teodoryk.
— A o królu waszym krakowskim, wieści nie ma — dodał. Uciekł w lasy.
Na wzmiankę o Łoktku zarumienił się wojewoda.
— Moim królem Jan — odparł — tamtego już nie znam.
To mówiąc dał znak marszałkowi, iż potrzebował mówić z nim na osobności. Teodoryk dosyć niechętnie, zawahawszy się trochę, począł iść przodem. Minęli stół od którego oczyma za niemi pogoniono. W końcu tej jakby obszernej sali, za zasłoną, oddzielony od niej, ale zrosły z namiotem wielkim, był marszałka sypialny razem z kaplicą.
Teodoryk podniósł kobierzec, którym zawieszone było przejście i wszedł pierwszy, wskazując wojewodzie aby szedł za nim. Tu stanął i czekał milczący.
—  W obozie złe chodzą wieści — począł Wincz.. Ludzie się moi niepokoją wielce. Gawiedź wasza plecie o pochodzie na Gniezno.
Wojewoda mówił to złamanym językiem, potrzeba mu było tłumacza i wskazał na drzwi. Marszałek udzielił pozwolenie. Kopa wszedł.
— Tak jest — szybko potwierdził Petrek. W obozie naszym wielki strach. Po drodze Nałęcze mają wioski.. obawiają się wszyscy..
Marszałek ramionami ruszył i wąsa pokręcił, flegma go nie opuszczała.
— Juściż na Gniezno i Wielkopolskę nie pójdziemy? zagadnął wojewoda, wpatrując się w oczy Krzyżakowi, który stał nieporuszony.
— Ja wcale dziś mówić nie mogę dokąd pójdziemy — odezwał się obojętnie, król Jan nadciągnie, zechce pewnie objąć Poznań, zechce wziąć Gniezno, my się temu sprzeciwiać nie możemy, kraj to jego.. królem nad nim jest, odebrać go powinien.
Wincz otarł twarz.
— Gdyby chciał Polskę tę objąć, niepotrzebuje jej niszczyć, oddamy mu ją.. rzekł — ja...
— A jeśli się grody upierać będą? odparł Teodoryk.
Wojewoda spuścił głowę.
—  Wierz mi, Palatynie — począł marszałek, nie przewiduj zbytecznie i nie trwoż się. Wojna i zdobycie bez szkód się obejść nie mogą. 
— Ale myśmy sprzymierzeńcy wasi, my idziemy z wami — będziemyż patrzali na zniszczenie mienia naszego!? zapytał Wincz.
Teodoryk w milczeniu zatarł ręce, brwi mu się w górę podniosły, usta poruszyły i skrzywiły, milczeniem mówić się zdawał.
— Na to poradzić nie mogę.
Cofnął się nieco w głąb małego namiotu.
— Palatynie, rzekł powoli mierząc wyrazy. Król Jan i zakon potrafią wam dobrą wolę okazaną zawdzięczyć. Znajdzie się czem wynagrodzić straty, lecz dla uniknięcia ich my sobie wyprawy psować nie możemy.
Tak! ożywiając się mówił dalej. Musiemy krakowskiemu królikowi wrazić strach i pokazać że się na wojnę z nami porywać niebezpiecznie. Pójdziemy ogniem i mieczem.
— Ależ to kraj nie krakowskiego pana, ale Jana! odparł żywo wojewoda.
Marszałek postrzegł że się wydał mimowolnie z tem iż w polską koronę Jana nie bardzo wierzył — i żywo wtrącił.
— Nie wiemy jeszcze nic.. nie wiemy. Zresztą, Palatynie — wasze majętności oszczędziemy i pominąć będziemy się starali.
—  Moje? odparł wojewoda — jabym o nie nie tyle stał, ale innych Nałęczów co są ze mną i burzą się.
— Burzą się? podchwycił marszałek — burzą? dajcie ich w ręce moje, ja uspokoję..
Uśmiech szyderski towarzyszył tej obietnicy.
Po chwili zadumany wojewoda począł znowu.
— Mistrz mi obiecał..
Marszałek który był przysiadł na posłaniu, wstał.
— Mistrz nie dowodzi wyprawą, i nie odpowiada za nią — rzekł. Po powrocie rozmówicie się z nim.
Nie siadał już i okazać się starał jakby rozmowę tę za dokończoną uważał. Wojewoda siedział, — znękany był i upokorzony.
— Wnijdźcie w położenie moje — rzekł głosem przytłumionym — proszę was, — wdzięczen wam będę.
— Położenie wasze! a tak — odpowiedział Teodoryk. Rozumiem że jest przykre — ale ja go osłodzić nie potrafię. Wszystkie jego następstwa musicie przyjąć. To było do przewidzenia.
Zmierzyli się oczyma, oburzony chłodem, w którym trocha przebijało się szyderstwa, Wojewoda wstał. Brwi ściągnął, chciałby był okazać się groźnym, nastraszyć, zaniepokoić — lecz Teodoryk patrzał na to jego podrażnienie i gniew z taką chłodną krwią, z jaką słuchał wymówek[8]
Wojewoda był w mocy ich..
Marszałek nie czekając aż wynijdzie, sam pierwszy podniósł zasłonę i powoli powrócił do swych gości, wiodąc za sobą jak skazańca, z wyrokiem na twarzy wypiętnowanym wojewodę.
Kopa wlókł się za nim.
Pozostała tu starszyzna i goście, którzy na powrót Teodoryka oczekiwali, powitali go zdala pół uśmiechami.
Wincz, niechcąc natychmiast ztąd uchodzić, padł na ławę zamyślony, lecz ukryć mu było trudno że na osobności rozmowa źle dlań wypaść musiała.
— Szkoda, panie Palatynie — podniósł głos komtur toruński, który łamaną mówił polszczyzną — żeście temu młokosowi królewikowi z Poznania dali ujść!! Gdyby się go nam było udało wziąć.. krakowski królik dałby nam za niego czego byśmy żywnie zażądali.
Wojewoda żachnął się.
— Ostrożny był — szepnął krótko.
— A w Pyzdrach — dodał komtur, gdzieśmy na pewno go się spodziewali, furtą tylną się nam wysunął.
— To wasza była sprawa nie moja — rzekł wojewoda. Samiście tam byli.
— Jego i tę pogankę żonę potrzeba było w Poznaniu zachwycić — dodał Elbląski komtur. Monarchą się chrześcijańskim niby zowie, do Rzymu pielgrzymował, do Awinionu teraz śle skargi, pobożnego udaje, a syna z poganką tego rodu bałwochwalców ożenił..
— Ochrzczoną jest — wtrącił Petrek Kopa.
Komtur się rozśmiał.
— Kto kiedy z poganina, chrztem zrobił chrześcijanina? — rzekł szydersko. Chyba zaraz oblawszy go wodą i krwią obmyć, aby nie miał czasu wrócić do własnych wyrzutów! Chrzest dobry jest tylko mieczem.
Ochrzczono ją, mówicie, a ja wiem że po dziś dzień obrzędy najobrzydliwsze pogańskie potajemnie sprawuje i do lasów jeździ dębom się kłaniać, szatanowi służyć!!
Okrzyk zgrozy rozszedł się pomiędzy biesiadnikami.
Oni tu ten cały kraj swój mianują chrześcijańskim — mówił Elbląski. Mają niby kościoły, mnichów.. ale poganie są.. Wszystko to udane, kłamstwo.
Wojewoda odezwać się nieśmiał, Kopa cofnął się i milczał. Marszałek nie mięszał się do rozmowy. Winczowi z rozkazu jego pigment podano w kubku, który on nietkniętym na stole zostawił.
Chwilę posiedziawszy, wstał z miejsca swojego, zlekka pozdrowił siedzących, którzy mu ukłonu nie oddali i wiodąc za sobą Kopę, wyszedł z namiotu.
Szyderskiemi oczyma ścigano go.. Milczenie trwało dopóki się nie oddalił.
— Moim zdaniem — zamruczał komtur toruński, jabym mu nie radził wierzyć. Mieć go trzeba na oku.
— A czegóż się od niego obawiać mamy?? oparł się Marszałek. Gdyby się do krakowskiego królika chciał wrócić, miecz go czeka, bo ten nie przebacza. Na łasce naszej jest.
Oboźny też wie, iż jego ludzi w środek brać należy i naszemi opasywać.
Był nam jeźli nie strasznym to niedogodnym, póki zemsta w nim nie zawrzała — a teraz!! Pogardliwie urwał Teodoryk.
Niektórzy dzielili zdanie jego, inni siedzieli milczący.
Przez rozwarte wnijście wielkiego namiotu widać było niebo czarne, zasiane gwiazdami i ziemię czarną zasianą ogniskami.. Z drugiej strony na tle nocy, płonęła łuna ogromna, poruszająca się, jakby szła i zbliżała, a goniła wojsko.
W dali rżały konie i pieśni pijane.. słychać było kłótnie przerywane nagle.. Wiatr niekiedy od strony spustoszenia przylatywał z poselstwem śmierci, z wonią zgorzeliska i trupów..
— Jak dzień do Kalisza — odezwał się Marszałek, aby nie mieli czasu się obwarować i zadługo nas tem nie strzymali.
Komturowie obrócili się do swych kompanów wydając rozkazy, biesiadnicy szli do swoich namiotów spoczywać.





IV.


Nie było czasu namiotów rozwijać pod Koninem, wojewoda krył się od słoty pod szałasem na prędce z gałęzi skleconym — przysiadł sparty o ściankę jego od strony nawalnicy przeciwnej — otulony opończą, z głową zwieszoną na piersi, nie podnosząc oczu, obawiając się spojrzeć przed siebie.
Nie ten to był człowiek, któregośmy dumnym, silnym, pewnym siebie w Pomorzanach widzieli, wyzywającym króla, gotowym walczyć ze światem całym. Była to ofiara namiętności własnych i niepoczciwości ludzi. Wychudła twarz, zapadłe szczęki, powiększone boleścią oczy, patrzące dziko, drgające ręce, uszy na najmniejszy szelest drażliwie — strasznym go razem i politowania godnym czyniły. Siedział sam, opuszczony przez wszystkich, bo służba nawet zbliżała się doń z obawą, niechęcią, ze wstrętem.
Prawa jego ręka Włostek, siedział gdzieś na uboczu...
Ziemianie, którzy nań napadali, szukając u niego ratunku, teraz już przekonani o bezsilności jego, opuścili zupełnie. Zemstą się odgrażano, lecz nikt się nie porywał z nią — każdy musiał myśleć o własnem ocaleniu. Od napadu na Łęczycę i Kalisz, spory kawał czasu upłynął, Wielkopolska w znacznej części została zniszczoną, złupioną, ogniem i mieczem obróconą w pustynię.
Ci co szli z krzyżakami, własnemi oczyma patrzeć musieli na płonące sioła swoje, na rabunek swych dworów... Niektórzy pouchodzili z obozu, innych uchodzących pochwycili i wiązali krzyżacy...
Wszystkie, najgorsze przepowiednie się ziściły... Kalisz został wzięty, za nim szerokim pasem poszła pożoga i śmierć...
Nigdy krzyżacy większego nie ukazali okrucieństwa...
Marszałek, który mało mówił, a wiódł bezlitośnie zastępy swe, nikogo nie opuszczając, raz tylko się odezwał.
— Niech się papieżowi skarży królik Krakowski — zobaczymy co zyszcze...
Urągano się królowi, który zdala i jakby nie śmiało szedł za zwycięzkimi rabusiami. Słychać o nim było, nie ukazywał się nigdzie...
Pomimo siły swej i zwycięztw, których żadne niepowodzenie nie zatruło, krzyżacy byli niespokojni. To widmo króla, chodzące za niemi ciągle, nie pochwycone i nie postrzeżone, nie dawało im usypiać na zgliszczach...
Polski oddział wojewody zdawał się iść z niemi po to tylko, aby patrzał na zniszczenie ziemi swojej. Wlekli się opasani jak niewolnicy, bezsilni.
Wojewoda napróżno wołał i prosił litości, płakał łzami krwawemi, — Marszałek słuchał go obojętny, a w końcu i słuchać poprzestał. Odmawiał mu rozmowy, posyłał do niego podwładnych. Zbywano go czasem słowem lodowatem, niekiedy urągowiskiem.
Zdrajca, od którego odwracali się wszyscy — pokutował, piekło nosząc w piersi i dręcząc się jak potępieniec. Nie było dlań ratunku — każdy dzień, każda łupież i zniszczenie nowe spadały brzemieniem coraz cięższem na obarczone starca sumienie...
Widok zemsty tej, którą wiódł z sobą na posiadłości Łokietkowe, już go nie rzeźwił i nie pocieszał. Uczucie to dawno było nasycone i zgasłe... Przed nim przyszłość stała tak straszna, że śmierć wydawała się wyzwoleniem.
W małych potyczkach, przy braniu miast, które się broniły, wojewoda rzucał się jak szalony w wir walczących, narażał na strzały, szukał śmierci tej, i znaleźć jej nie mógł.
Inna mu była przeznaczoną, i taka może, na jaką zasłużył. W obozie pod Koninem, już miara goryczy jaką mógł wypić człowiek, zdawała się wypełnioną. Wojewoda czuł, że dłużej patrzeć na tę rzeź nie potrafi... Mówiono do niego nie słyszał — zatopiony w sobie szukał sposobu tylko jakimby koniec swój przyspieszył.
Wieczór był późny, noc się zbliżała, pod szałasem wojewody ciemno się robiło, ze służby jego nikt nie przychodził, siedziała opodal tuląc się od deszczu pod wozami. W początku, gdy obóz rozbijano, czeladź chciała mu posłużyć, pytała o rozkazy, raz i drugi wojewoda ją rozpędził.
Siedział więc teraz samotny, znieczulony, obojętny, jakiś pół senny, pół martwy, zbolały.
Tymczasem Włostek, który miał nad nim litość, nie pytając już o rozkazy, o kilka kroków kazał namiot rozbić, łoże posłać i nocleg przygotować...
Ze wszystkich, co byli przy wojewodzie, on jeden najlepiej, najdawniej go znając, najśmielszym był, i gdy namiot rozpięto, zabezpieczywszy go sznurami od burzy — Włostek pod ciemny szałas wsunął się szukać pana.
Nic nie mówiąc ujął go pod rękę... Wojewoda wstał i nie pytając, dokąd go prowadzi, poszedł za nim. W namiocie rzucił się na pościel, i oczy wlepiwszy w małą lampkę, którą Włostek zapalić kazał, pozostał bezwładny... Jedzenia odmówił, wody brudnej napił się trochę...
Porzucono go tam samym, bo nikt się do niego nie zgłaszał już, nikt — i widzieć nie chciał. Ze wszystkiemi zwaśniony był...
Wojewoda ze znużenia drzemać począł, lecz zaledwie sen zamykał mu oczy, jakiś przestrach je otwierał, rzucał się — oglądał — trwożył...
Raz i drugi za miecz chwycił i odrzucił go precz. W tem zaszeleściało coś około namiotu, opłotki i zasłona się podniosła, wysoki mężczyzna obwinięty opończą z kołnierzem stojącym, ktorego[9] twarz była całkiem zakryta, ostrożnie wśliznął się do namiotu.
Wszedł, przystanął w progu, obejrzał się i widząc wojewodę, który za miecz ręką drżącą pochwycił — nie poruszył się tem, ani uląkł, pozostał obojętnym.
Wincz siadł na łożu.
Wnijście to człowieka z zakrytą twarzą zdawało się go przestraszać — zwolna przybyły odrzucił kołnierz, który mu krył oblicze, zdjął czapkę na czoło nasuniętą. Wojewoda poznał Dobka Nałęcza, którego od ostatniej z nim rozmowy i rozbratu w Pomorzanach, nie widział.
Dobek nie był z niemi... Cóż on mógł robić w krzyżackim obozie?
Żywy to był i straszny wyrzut — ten człowiek, który z nim jedną nie chciał pójść drogą, a teraz przychodził może urągać się jego spodleniu i upadkowi.
Dobek stał i patrzał — ale w wejrzeniu trudno było dobadać, litość przeważała czy wzgarda — oburzenie czy miłosierdzie.
Postąpił krokiem ku łożu, ręce załamał i głową zaczął potrząsać w milczeniu...
— Czego chcesz? krzyknął tem przedłużonem wpatrywaniem się w siebie rozgniewany Wincz. Czego tu chcesz? Głowęś przyniósł pod miecz...
— A — choćby — odparł obojętnie Dobek... Głowę stracić to nic, ale cześć stracić, imie pokalać, ród pohańbić!! to gorzej...
Wojewoda milczał drżący.
— Czegom tu przyszedł? mówił dalej — spytać przyszedłem ciebie o rachunek... Czem ty to zapłacisz, do czego swoją zdradą dopomogłeś i co na twój kark i sumienie spadło...
Słuchaj.
Wojewoda chciał przerwać, Dobek nakazał mu milczenie.
— Słuchaj! Oto masz lik twoich czynów... Łęczyca spalona i łęczyckie spustoszone, Kalisz wzięty... Z nim opanowane Gniezno!! słyszysz ty to?... Gniezno... Zamek, kościół, grób patrona, skarbiec świętego, wszystko złupione... Nakło w popiołach, Sroda spalona, Pobiedziska zrównane z ziemią, Kleck, Kostrzyń, Sieradź, Uniejów, Warta, Szadek...
A wsie, a kościoły, a klasztory, a ludzkich żywotów tyle, a zbiegłych tyle, co po lasach mrą z głodu, a krwawe łzy?...
Mało ci tego? Syt jesteś? Nie jeszcze? Czego ci więcej potrzeba?! Mów...
Jęknął Dobek.
Co się działo, gdy on to przerywanym mówił głosem, powoli jak krople wrzącej smoły na ciało nagie, rzucając te imiona na sumienie jego — co się działo z Winczem — Dobek sam nie mógł zrozumieć, oczy miał zakryte dłonią, a usta, które pozostały odsłonięte, ból wykrzywił.
Milczenie trwało długo, wojewoda nie odpowiadał nic.
— Mów — odezwał się Dobek... gdzie, dokąd ich jeszcze powiedziesz, i gdzie my z żonami i dziećmi przed tobą i przed niemi chronić się mamy?.
Ja nie mam już domu ni łomu, w lesie, w jamie tulę nędzę moją... srom mój, żem także Nałęcz jako ty... bo nas ludzie palcami wytykają.
Gdy to mówił, wojewoda się zerwał na nogi — a Dobek cofnął mimowoli, sądząc, że z mieczem się nań rzuci.
Lecz Wincz spojrzał nań tylko gniewnie, ręce rozpostarł i głowę pochylił ku ziemi.
— Jeszcze się to nie skończyło, co się poczęło — rzekł zadławionym głosem. Nie widzicie jeszcze końca — obróci się to inaczej... Z krzyżakami, z królem Janem, z Mistrzem... będę mówił, teraz z rozwścieczonym żołnierzem nie ma sposobu... Zdziczeli — słuchać nie chcą...
Dobek kiwał głową szydersko.
— A kiedyż słuchać będą? przerwał gniewnie — gdy jeszcze słabsi będziemy niż dziś! Albo to są ludzie? albo to chrześcijanie? Zdaliście siebie i kraj na katy... wzięli was — nie oszczędzą nas... myślicie, że miłosierdzie mieć będą?
— Nieskończone to! nieskończone! porachujemy się! zamruknął wojewoda — nie klnijcie mnie — ja krew i głowę dam, a złe to odrobię!
— Jak! czem! począł Dobek. Wrócicie życie zabitym! odbudujecie miasta!.. Oddacie nam cześć straconą!!
— Czegoż ty chcesz odemnie? wrzasnął zniecierpliwiony wojewoda, czego?
— Chciałem ci tylko pokazać jedną z ofiar twoich — rzekł Dobek... Masz ją — patrz na mnie... Ja, dzieci i wnuki przeklinać cię będziemy, ciebie coś dla swojej pychy i zemsty nas wszystkich poświęcił i kraj do zguby poprowadził. — Przeklęty bądź szalony starcze... przeklęty...
Wincz słuchał tego wybuchu z głową spuszczoną, nie odparł słowa — obijały się o niego te wyrazy, jak garść rzuconego piasku od żelaznej zbroi. Stał nieruchomy.
— Przyszedłem, dodał Dobek, aby kogo jeszcze czas ocalić i wyrwać z twoich rąk. Zabiorę Nałęczów — którzy warci są, aby ich ratować. Zostaniesz sam z miłemi krzyżaki...
Odwrócił się od niego...
— Nie waż mi się tego czynić! krzyknął wojewoda, postępując za nim. Zakazuję; niewiesz co jutro będzie — ja ich potrzebuję,...
— Abyś ich zdał wszystkich niemcom!!
Wincz chciał coś mówić, rzucił obłąkanym wzrokiem i wstrzymał się...
Dobek spojrzał nań i wypadł z namiotu. Zawrócił się, trzymając zasłonę nad sobą.
— Jedyny ratunek, rzekł — chcesz? idź z nami. Wymkniemy się całym oddziałem z obozu, i pójdziemy precz... przebojem, gdy trzeba. — Wojewoda zmarszczył się i nogą uderzył o ziemię.
— I ja niepójdę — i ty mi ludzi się nie waż odciągać — potrzebni będą. Powiadam ci — nieskończona sprawa. — Potrafiłem zło uczynić, potrafię je naprawić — ale...
— Ale chcesz, byśmy ci teraz zawierzyli? zaśmiał się Dobek... Zapewne!!
I opuścił namiot.
Wojewoda, który aż do progu się za nim posunął — wstrzymał się tu, zwrócił namyśliwszy i padł na łoże. —
Po chwili zawołał Włostka, który zawsze czuwał w blizkości... kilka słów mu szepnął... i odprawił. Mimo znużenia nie mógł zamrużyć oka i oczyma szeroko otwartemi, patrzał na wnijście do namiotu. — Czekał, Włostek zjawił się po długim oczekiwaniu.
Polecono mu było iść w ślad za Dobkiem i wstrzymać tych, coby z nim uchodzić chcieli. Lecz jak wojewodę nie bardzo słuchano, tak i jego sługa dziś dawnego miru nie miał w wojsku.
Na próżno więc szukał Dobka i chciał dojść gdzie się obracał, odprawiono go gburowato, nie dopuszczono do namiotów... — dopiero ze dniem obiecywał się dowiedzieć, czy kto z ich oddziału nie uszedł.
Wincz nie odpowiedziawszy na doniesienie, głowę spuścił, ręką dał znać i pozostał na łożu, ale sen mu powiek już nie kleił. — Rzucał się — walczył sam z sobą. — Przekleństwa Dobka teraz dopiero skutkowały, powtarzając mu się w uszach...
Wieczorny szmer powoli ustawał w obozie, deszcz też i wiatr przeszły, niebo się nieco oczyszczać zaczęło. Cisza nocy nadchodziła.
Wojewoda pragnął spoczynku — i znaleść go nie mógł — przerzucał się z boku na bok — wstawał, siadał, kładł się, jęczał.
Z wiadra wody, które stało w namiocie zaczerpnął kilka razy — jakby go wewnątrz paliło. —
W tem ściany płócienne namiotu poruszyły się, jakby albo wiatr niemi rzucił, lub nieświadoma ręka szukała wnijścia do niego.
Wojewoda, który wiedział ilu miał nieprzyjaciół, a po Dobku przez przekleństwo domniemywał się, iż na życie jego godzić mogą — schwycił mieczyk...
Stąpanie ostrożne dało się słyszeć — zasłona uchyliła — ktoś wchodził... Wincz stanął, zerwawszy się z mieczem w ręku...
Lecz w progu ukazała się cała okryta czarną zasłoną — niewiasta, która chwiejąc się i słaniając, wchodziła nieśmiało, a ręce podnosiła, jakby szukała i potrzebowała podpory.
Choć twarzy jej nie mógł dojrzeć wojewoda — drgnął — mrowie po nim przebiegło...
Postawą i ruchami przypomniała mu żonę, Halkę jego...
Białą i wychudłą ręką zwolna podniosła część zasłony i odkryła twarz troskami zmienioną i wybladłą.
Ona to była.
Po tylu doznanych strapieniach, po walkach wewnętrznych, po tem życiu piekielnych mąk, wspomnienie, które mu to niewieście serce przynosiło, było tak odżywiającem, że na chwilę zapomniał o wszystkiem.
Z rozrzewnieniem, rzuciwszy miecz, przybliżył się do niej...
— Ty tu... Halko moja...
Przywiązana żona, posłuszna niegdyś niewiasta, której znał miłość dla siebie, zamiast rzucić się w jego objęcia — cofnęła się krok.
Zdawała się mówić by się nie zbliżał.
Upokorzony Wincz stanął.
Halka mówić nie mogła jeszcze — ręką cisnęła piersi, oddychając ciężko, przysłaniała sobie załzawione oczy.
Duma nie pozwalała mu mówić więcej.
— Tak — ja — ja — przyszłam raz jeszcze do ciebie — poczęła Halka cichym głosem. Przedarłam się tu, mimo niebezpieczeństwa... Wincz... ratuj siebie i nas!!
Ponuro zamruczał coś wojewoda[10]
— Co, wam, babom, mięszać się do spraw naszych — odezwał się wyraźniej. Co wy rozumiecie? Czekajcie... Jeszcze nie koniec...
Błysnął oczyma i tchnął ciężko, niewiedział co mówić.
— Nie czekaj końca — przerwała żona — jakiż on być może? Zguba ostatnia...
Zapłakała... Wincz się burzył...
— Mówicie o ratunku! jakiż teraz może być! Wojna nie skończona... Ja tu nie mam z kim gadać — Króla Jana nie doczekali się, Mistrz w Malborgu — to głupia dzicz. —
Halka obejrzała się w koło, jakby obawiając być podsłuchaną, załamała ręce.
— Porzuć ich — rzekła — odstąp...
— I cóż pocznę naówczas z sobą? szydersko zawołał wojewoda... Wybiją nas do nogi. Do kogoż się zwrócę?
Halka obejrzała się raz jeszcze. —
— Do króla Władysława! szepnęła — do naszego króla...
Wojewoda w gniewie i oburzeniu rzucił się aż w koniec namiotu.
— Ja? do niego? Miałbym się kłaniać, aby mnie nogą popchnął? temu, który mi srom wyrządził, którego nienawidzę... nigdy w życiu!!..
Żona patrzała nań, dając mu się wyburzyć. Znała go zapewne i wiedziała, że pierwszemu wybuchowi potrzeba było dać ostygnąć...
Wincz zrywał się i poruszał gwałtownie, sam do siebie mówiąc — ona nie odzywała się, ścigała go tylko oczyma.
— Lepiej umrzeć, lepiej zginąć! zawołał.
— A co śmierć pomoże? poczęła zwolna Halka. Nazwią cię po śmierci zdrajcą, jako dziś zowią. Idąc do króla zmażesz tę zdradę w uniesieniu popełnioną...
Wincz ponuro zadumany stał, szarpiąc kaftan na sobie.
— Nie — nie może to być — odparł. Ja mojej głowy mu nie poniosę. On mi przebaczyć nie może, to darmo, bo w waszych tylko mózgach roić się może takie pojednanie. To nie męzka rzecz... Nie — nie. Siebie znam — nie daruję mu nigdy krzywdy mej, jego znam — on nigdy nie wróci mi łaski... Mam ginąć...
Nieskończył.
— Król przebaczy — po chwili milczenia — głosem pewnym odezwała się Halka.
Wincz wpatrzył się w nią.
— Zkąd to wiesz?
— Wiem — na pewno — powtórzyła — przebaczy...
Wojewoda zbliżył się niespokojny.
— Mów — począł naglić — zkąd ty przybywasz? kto ci zlecił? mówisz to z siebie?
Wojewodzina wystała trochę, jakby szukała w sobie natchnienia, co powiedzieć była powinna — co zamilczeć — odwaga w nią wstępowała, policzki się lekko zarumieniły.
— Jadę z tamtąd, rzekła — gdzie mogłam na pewno się dowiedzieć — o tem, co król myśli. Nie zlecono mi nic, bom nie wiedziała, czy się tu dostanę, lecz głową moją ręczę — przebaczy!! Będziesz mu jak byłeś radą i wodzem... zapomni coś zgrzeszył — jedź ze mną — jedź... błagam.
Spostrzegła wahanie się męża i nalegać poczęła.
— Winczu mój — ty wiesz jak mi twoja cześć droga. Zaklinałam cię, byś nie wiązał się z niemi. Gniew zaślepił, krwawo zapłaciłeś za to. Jeszcze czas — jedź ze mną... wszystko naprawim...
Nadzieja ta niespodzianie błyskająca wojewodzie, w osłupienie go wprawiła — walczył z sobą. — Halka zbliżyła się doń i rękę kładnąc na ramieniu, łagodniejszym głosem poczęła po cichu.
— Obóz króla niedaleko — nie wiedzą o nim krzyżacy, upojeni swojemi łatwemi zwycięztwy. Spili się krwią. Król za niemi goni, ściga ich, czekając chwili tylko.. Jedź ze mną... Noc czarna... Powrócisz przede dniem.
Wincz zaledwie mógł uszom swoim wierzyć — Łoktek więc był tak blizko? Ścigał krzyżaków? nie lękał się ich i czyhał na nich?
Szala mogła się przeważyć!
Gdyby nie żona, której ufał, zaledwie by mu się to zdało możliwem...
Z ciekawością począł dopytywać o króla Władysława, lecz Halka nie będąc pewną nawrócenia, miała to pomiarkowanie, iż obrotów jego zdradzać nie chciała. Była w obawie, czy się mimowolnie nie przyczyniła też do jego zguby.
— Przyszłam tu po ciebie, aby cię z ich szpon wyrwać — rzekła — chcesz ze mną do króla... jedź... nie? — po cóż ci wiedzieć o nim, abyś ścigał? a ja bym ci go na zemstę dać miała!!
Cofnęła się oburzona samą tą myślą, i usta zacięła.
Wyczekawszy trochę, Halka padła przed nim na kolana, poczęła ściskać jego nogi...
— Słuchaj — jedź ze mną. — Ja za twe życie i bezpieczeństwo stoję. Powrócisz cały, czy się z nim ugodzisz, czy nie. Słowo mi dali na to... Słowo królewskie święte... jedź ze mną...
Przez myśl wojewodzie przeszło wszystko, co wycierpiał od krzyżaków, od swoich, przekleństwo Dobka, wyrzuty własnego sumienia; nagle z porywczością taką, jakby sam siebie się obawiał, chwycił hełm i płaszcz, nic nie mówiąc. Halka żywo, jakby w nią z nadzieją nowe wstąpiło życie, poczęła mu pomagać do odziania się.
Niepotrzebowała już słowa, znała człowieka... postanowił jechać. Serce jej biło radością niewymówną, oczy błyskały łzami szczęścia.
Wojewoda z gorączkowym pospiechem przypasywał miecz, brał i rzucał odzież... oczy jego latały po namiocie — ale nie mówił nic.
Nie wołał nawet Włostka, bo i jemu zwierzać się nie chciał...
Dogorywającą lampkę zdmuchnął... rękę podał żonie... Szli już z namiotu precz... nie spytał nawet, jak się z obozu wydobyć, jak do króla dostać mieli, ufał żonie, a do stracenia — nic już nie miał... nie dbał o nic.
Gdy wyszli z namiotu... Halka zawahała się trochę, szukając kogoś oczyma, dwa nieruchome cienie stały opodal trochę... Szli ku nim...
Noc była czarna — wiatr, który się uspokoił, zrywał się znowu chwilami, przelatywał szumiąc nagle i opadał — niebo zakrywały chmury, pomiędzy któremi blade gdzieniegdzie gwiazdki ukazywały się i znikały.
Halka szła śmiało... aż do tego miejsca, w którem postrzegła stojących nieruchomo ludzi...
Jeden z nich przystąpił do niej bliżej — i poznawszy ruszył przodem, wskazując drogę. Drugi pozostał za niemi w tyle.
Wojewoda, który nie pytał o nic i dał się wieść — mijając tę postać tajemniczą, co miała im towarzyszyć — rzucił na nią okiem i zdało mu się, że poznał jednego ze swoich... Tym tylko sposobem dawało się tłumaczyć — iż Halka przez obozowisko dostała się do jego namiotu.
Byli tu tacy, co jej pomagali... Wiodący ich przodem szedł ostrożnie, pomijał szałasy, a nadewszystko niedopalone ogniska, których światło zdradzić by ich mogło. — Szli ciągle przez stanowiska zajęte ludźmi wojewody... i niepotrzebowali przebywać krzyżackich, pomiędzy które ważyć się nie było bezpiecznem.
Pochód ten pieszo po nocy, trwał dość długo, bo kilka razy krzyki i wrzawa niedalekie zmuszały ich wstrzymywać się, czekać, oglądać, aby nie wpaść w ręce ciurów i hałastry, której obozy pełne były.
Tak przedarli się w końcu na łąkę, wśród której spętane konie biedniejszych ludzi pasły się pod dozorem czeladzi... Ale ta spała znużona...
Z boku stały konie i ludzie... Spodziewano się, czy nie, wojewody, lecz wierzchowiec dla niego czekał osiodłany. Halka, która dawniej nieraz w szczęśliwych czasach mężowi towarzyszyła na łowy — dosiadła pierwsza podanego jej konia; dwaj ludzie towarzyszący im dotąd, skoczyli na siodła. W milczeniu, cicho, stępią wyruszyli od skraju obozowiska, łąką, po nad rzeczułką, ku czarnej ławie lasów, stojącej w dali. Przewodnik świadom drogi mimo nocy wiódł z pewnością taką, jakby z zawiązanemi oczyma mógł się tędy przedzierać.
Gdy tentent już w obozie dosłyszanym być nie mógł, żywszym kłusem puszczono konie. Wojewoda, jadący obok żony, z głową obwisłą na piersi — nie otwierając ust, cały w sobie zamknięty — dawał się prowadzić, nie okazując znaku życia.
Halka z odsłonioną twarzą, którą wiatr smagał, w dal oczyma otwartemi napróżno patrząc, jakby ciemności zwyciężyć chciały, spieszyła to pół słowy nagląc wiodącego, to się zwracając ku temu, który jechał za niemi.
Poruszoną była i — dawała rozkazy, czuła się wodzem...
W lesie stało się straszliwie ciemno i droga była prawie nie do rozpoznania. Tu już przewodnik najlepszy niemógł nic, lecz stał za niego instynkt zwierząt; konie czuły miejsce, z którego wyszły i gdzie ich reszta pozostała. Puszczono je swobodnie...
Drożyna ciasna nie dozwalała inaczej jechać jak gęsiego, i żona puściła wojewodę przed siebie, sama zostając w tyle...
Zdawało się marzącemu o tem, co się stało wojewodzie, niepodobieństwem, ażeby w tak niewielkiej odległości od Krzyżaków Łoktek miał się znajdować. Nieograniczone zaufanie, jakie w żonie pokładał jedne, go uspokajało...
Myślał będzieli możliwem dotrzeć do Łoktka i nim zadnieje powrócić niepostrzeżonemu do namiotu?...
Nie pytał jednak, nie mówił nic — czekał...
W tem rżenie konia dało się słyszeć zdala, a te, na których jechali, odpowiedziały na nie wesoło. Nic jednak jeszcze widać nie było, ciemności leśne ich otaczały, a puszcza była podszyta i gęsta...
Nie rychło — poczuli dym w powietrzu, to było drugie znamię zbliżania się do ludzi... naostatek błyszczą ogniki jakieś z pomiędzy gałęzi. Jadący przodem zwolnił kroku.
Zatrzymali się na brzegu lasu... U nóg ich w dole była dolina nad rzeczką, rozlegająca się szeroko, w której domyślać się było można obozu.
Jadący przodem poskoczył, szukając straży obozowej, która tuż się znalazła. Poszeptali z sobą.
Stępią i po cichu posuwali się ku dolinie...
Cicho leżał obóz uspiony na pozór, lecz w istocie czuwający i jakby przyczajony. Ludzi pieszych snuło się wielu od namiotu do namiotu, we zbrojach, przy mieczach pilnujących porządku.
Nie było to owo wrzawliwe, a pijane obozowisko krzyżackie, ale coś na kształt zasadzki, wyczekującej chwili sposobnej aby się rzucić na nieprzyjaciela...
Wojewoda kapturem przysłonił twarz... jechał niespokojny, oglądając się ku Halce, która, jak tylko droga pozwoliła, zrównała się z nim, stając do jego boku.
W pośrodku plac był obszerny, obwiedziony sznurem — na nim duży namiot szary przysadzisty i jak kilka grzybów z ziemi wyrosłych, trochę mniejszych po bokach...
Tu straże gęściejsze chodziły... W namiocie wielkim przez płótno widać było światełko we wnętrzu.
Przewodnik zsiadł, a za jego przykładem wojewodzina zsunęła się z konia. Naprzeciw nim szedł już słusznego wzrostu mężczyzna, któremu kobieta szepnęła słów parę i ciągnąc męża za sobą pospiesznie, podeszła z nim do namiotu.
Dawał z sobą czynić co chciała... nie miał woli...
Towarzyszący im ludzie pozostali w pewnem oddaleniu...
Gdy tak czekali u drzwi namiotu, wojewodzina zbliżyła się do męża, chwyciła rękę jego i do ust ją przykładając, zawołała poruszona, głosem, w którym łkanie słychać było...
— W twoich rękach los nasz! cześć nasza... życie... wszystko...
W tem podniesiono opłotek, światło przedarło się z wnętrza, i na jasnem tle, wystąpiła maleńka, znana wojewodzie, postać króla, który sam wychodził ku niemu do progu.





V.


Milczący ku sobie się zbliżali; król taki, jakim bywał w najcięższych życia chwilach, kamienny, nieporuszony, zdrętwiały a silny — wojewoda zburzony, niespokojny, upokorzony, roznamiętniony walką z sobą samym, nie pewien, co pocznie — przybity i dumny razem.
Od jednego słowa, od brzmienia jego głosu zależeć mogło wszystko...
Wincz téż nie spieszył się przemówić, a król patrzał nań cierpliwie i czekał. Mierzyli się oczyma. Łoktek spokojem swym zwyciężył go, wojewoda spuścić wzrok był zmuszony.
Nie mogąc doczekać się od niego słowa, bo Wincz jak winowajca stał z głową zwieszoną, niemy, oczów już nie śmiejąc podnieść ku niemu; król szepnął cicho, głosem, w którym boleść mężna brzmiała i nieulękniona.
— Nie tak my z tobą spotykać się byliśmy powinni — nie tak!..
Z piersi Wincza wyrwało się coś niewyraźnego jak łkanie i poplątane wyrazy, bezładne — raczéj jęk boleści i upokorzenia.
Łoktek rękę ku niemu wyciągnął.
— Przyszedłeś tu, zawierzyłeś mi, toś już wielki krok uczynił — z Bożą pomocą i reszta się dokona.
To mówiąc, począł król iść ku środkowi namiotu skromnie i prawie ubogo, jak zwykle urządzonego — wojewoda wlókł się za nim.
W tém podniósłszy oczy zdala spostrzegł stojącego w rycerskiéj a pańskiéj postawie, lecz z łagodnym twarzy wyrazem młodego Kaźmirza, i — pobladł na widok jego.
Przypomniał mu upokorzenie, on, co był zajścia całego przyczyną.
W téj chwili, oblany krwią, która mu na twarz wystąpiła, wojewoda możeby się był cofnął — gdyby królewicz z wyciągniętą doń ręką nie przystąpił.
Nie rzekł nic, lecz pokazał, że nie pamiętał winy i gotów był ją przebaczyć.
Wojewoda, który czuł się winnym, dobrocią obu złamany został, skłonił głowę — okazując się na wszystko gotowym, powolnym.
— Słuchaj Wincz — odezwał się król, gdy młody pan odstąpił nieco, nie chcąc się mięszać do początku rozmowy, któréj pozostał świadkiem. — Słuchaj Wincz, na rany Zbawiciela, na miłość dla téj korony, którą mi zdobyć i połączyć pomagałeś; na dawne twoje przywiązanie dla mnie, — zaklinam cię — krok twój nieszczęśliwy napraw!!
My — tu wskazał na syna — zapomniemy o wszystkiem — ja ci na to uroczyście przysięgam! Ratuj, nie mnie, nie nas, ale Polskę. — Jam dla téj korony nie jeden raz życie niósł i dziś je dać gotów jestem! Ty jéj nie gub i nie podawaj w ręce obcym...
Wincz rękę położył na piersiach i wyjęknął.
— Panie mój!... Głosu mu zabrakło.
— Widzisz, co ci złoczyńcy, z któremi sprzymierzyłeś się, czynią z nami. Doświadczyłeś już ich — mówił król. Zniszczyli tę twoją i moją Wielkopolskę, stratowali ją, spustoszyli, złupili.
Nikomu oni nie przebaczą — ani wam! Zgubicie kraj, zginiesz ty!
— Panie! miłosierny Panie! — począł wojewoda — ah! zawiniłem... aleś ty mnie starego w samo serce ubódł, upokorzył i znieważył... Oszalałem z bólu.
— Ja? czém? — przerwał król. — Wincz, ty sam zważ i sądź! Ja sam gotówem synowi miejsca ustąpić, a tyś chciał, abym ciebie przeniósł nad niego? Przecież on, dali Bóg utrzymać ją na skroni, będzie koronę nosił; a żeś ty przyszłemu królowi rządów musiał ustąpić — byłoż to upokorzenie?
— Wojewodo — odezwał się Kaźmierz zdala, głosem łagodnym, szanowałem cię i byłbym rad twych słuchał jak ojcowskich. Źli ludzie podbechtali na mnie... i oni są sprawcami niesnaski. Ja was uniewinniam...
W tém król pomilczawszy dorzucił.
— Słyszysz! Wincz... Zawdzięczymy ci oba — powracaj do nas — powracaj...
Wojewoda tchnął z głębin piersi.
— Panie — szepnął wahając się — jakże to dziś się da zrobić? Jam w ich rękach — niestety! Chcieć się wyrwać, wyrzezą nas do nogi zbójcy ci... Ze mną ród mój niemal cały...
Król przysłuchując się, powoli począł przybliżać do niego.
— Byle najmniejsze podejrzenie powzięli, tego im potrzeba — ciągnął daléj wojewoda — osaczą nas jak zwierza w lesie, siły nasze im nie sprostają — zginiemy wszyscy... Co komu po tém!
— Zgubić się byłoby nierozumem — przerwał żywo Łoktek — tego ja od was nie chcę, ani myślę na to narazić. Owszem, pozostańcie z niemi, idźcie... Nie wydawajcie się z tém wcale, co w sercu mieć będziecie i myśli.
Ja — ścigam ich od dawna, krok w krok dążę za niemi — blizka jest, zdaje mi się chwila, gdy się rzucę na nich, wtedy kiedy się mnie najmniéj będą spodziewali.
Jeźli nie do walnéj bitwy, któréj ja im wydawać nie myślę, przyjdzie do rzezi i pomsty!!
Gdy zawre... naówczas ty, bądź pogotowiu; napadnijcie na nich wraz ze mną, z drugiéj strony, a sprawim im łaźnię, iż noga ich nie ujdzie ztąd.
Zapłacą za krew ziemian moich i chłopków!
Król mówiąc to, zadrgał cały.
— Zapłacą! — powtórzył zimno i dobitnie — zapłacą!
Wojewoda podniósł powoli oczy, w króla się wpatrzył i głową dał znak przyzwolenia na myśl jego. Łoktek mówił daléj.
— Chcieli mnie zniszczeniem ziemi mojej przerazić i odstraszyć, okrucieństwem zmusić, abym im oddał na pastwę Pomorze, z czémś więcéj jeszcze i pokłonił się... — ale nie dopną czego chcieli. Ząb za ząb, będę i ja okrutnym, nie przebaczymy ani płaszczom białym, ani złotym łańcuchom, ani panom gościom co na nas chrześcian jak na łowy przyjeżdżają.
Wstrząsnął się cały król, lecz natychmiast ostygać począł.
— Chwila blizka — mówił daléj Łoktek patrząc na wojewodę zdumionego i jakby niedowierzającego...
— Ufam w Bogu moim, nie może on dopuścić aby się bezkarnie pastwiono nad narodem chrześciańskim. Pomścimy krzywdy nasze, a tych żołdaków zgnieciem...
Nie będziesz czekał długo, pewien jestem! Padnę na nich gdy o mnie wiedzieć nie będą... ani się spodziewać; ale ty, wojewodo, pomocą mi być musisz... W ich krwi zmażesz winę twoją.
Król zamilkł, wyciągając go na odpowiedź.
— Miłościwy panie — począł Wincz, — Bogdaj się wasze ziściło proroctwo... — Niech się stanie jakoś rzekł... Lecz, lękam się ich przemocy, na rozdzielonych trzeba wpaść.
Liczbą i zbroją przemagają nad nami. Jak tu się porwać na te kłody żelazne chodzące, od których nasze strzały odpadają bezsilne... A tyle ich zwlokło się tu na łupieże.
— Nie frasuj się — odparł król, — wybrać godzinę — moja rzecz. Opatrzę ją, ale na główny oddział muszę się kusić, aby najdostatniejsi dowódzcy głowy położyli... po ciurach mi nic... Sciągnę ich łatwo. Komturów i grafów ich łaknę — i będę ich miał....
Oni sami nauczyli mnie, że bez szpiegów wojny nie ma.
Znajdę ich w obozie, snują się koło niego, idą za nim... Patrzę i z oka ich nie puszczę.
Ty, czekaj gdy ja pocznę, a posłyszysz surmy nasze... rzuć się na obrzydłych siepaczy — życia nie dawać nikomu...
U mnie też garść jest żołnierza, który ich niemieckiemu nie ustąpi i tak okuty, a dzielniejszy, obrotniejszy... Mam też Węgrów, co i Czechom nie zejdą z pola...
Uśmiechnął się król...
— Chwili tylko muszę wypatrzyć.
Łoktek dokończywszy, patrzał jeszcze na milczącego. — Obie ręce swe silne, żylaste, namulone wyciągnął ku niemu...
— Dajże mi słowo, Wincz, mnie i synowi.
Tu Kazimierz się zbliżył, rękę wyciągając także.
— Wojewodo, rzekł — zapomnijże raz i wróć do nas... Uratujmy Polskę... pomóż nam do tego... Prosimy cię oba.
Wojewoda był poruszony, nizko skłonił głowę, obie ręce skrzyżował na piersiach.
— Uczynię jak rozkazujecie, rzekł krótko. — Uczynię, tak mi dopomóż Boże. — Zawiniłem, przebaczyliście krewkości mej, niech Bóg wam to płaci... Jam wasz — wasz...
Rozrzewnienie w mowie czuć było. Złożył palce dwóch rąk na krzyż, wyciągnął je i jak znak krzyża ucałował, składając nań przysięgę...
— Tak mi pomóż i zbaw Boże!
Król wziął ze stoła stojący krzyżyk i okazując go, zawołał podniesionym głosem:
— Wincz, znasz mnie nie od dziś! Ja ci też poprzysięgam przebaczenie i łaskę moją zapewniam... Włos nie spadnie ci z głowy. Uratujesz koronę tę... Z tobą ja ich pokonam, wypędzę i krwawo zapiszą swój powrót...
Kazimierz przystąpił też żywo i wojewodę ściskać zaczął, który mu do nóg się pochylił.
Gdy w ten sposób umowa uroczyście zawartą została, król korzystając z czasu żywo rozpytywać począł o siły krzyżaków, o dalsze ich zamiary, dokąd ciągnąć myśleli: czy się mieli znów ku Kaliszowi zawrócić?
Wojewoda w niewielu rzeczach mógł króla objaśnić — bo to wiedział tylko, na co patrzył, a zresztą, niemcy się przed nim taili i milczeli.
Między wielkopolanami a niemcami, chociaż razem szli, coraz mniej było porozumienia i zgody. Wojna, w ktorej[11] oni często napastowanych i krzywdzonych braci swych bronić usiłowali — coraz bardziej z obu stron rozjątrzała. Musiano czasami rozsuwać obozowiska aby, do krwawych zajść nie przyszło.
Gorącej krwi Nałęcze często się burzyli, dobywali kordów, a niemcy ufni w swą siłę, nacierali na nich kupami i starszyzna wdać się musiała; tak ich rozerwać było trudno.
Nie jeden trup w nocy z rozpłataną głową legł potem i znalazł się nad ranem pod polskiemi lub niemieckiemi namioty, co go ze dniem straże za nogi wywlekać musiały, aby nie widzieli wszyscy... Znikali ludzie, a nienawiść rosła.
Marszałek, wedle opowiadania wojewody, coraz mniej miał dla niego względów, przyjmował go chłodno, niezapraszał nigdy, a gdy się wśród ich uczty zjawił, okazywano mu, nie kryjąc się, jak go sobie ważono mało.
Ile razy zapytywał wojewoda o pochód dalszy lub chciał obronić swoją ziemię od najazdu, zbywano go szyderstwy i ogólnikami. Nie zwierzano mu nic, i niesłuchano w niczem.
Król słuchał tych skarg z pociechą wielką, widząc z nich, iż wielkopolanie na duchu byli przygotowani do odstąpienia krzyżaków. Skinienia tylko na to było potrzeba.
Wojewoda, który tejże nocy musiał do obozu powracać, zabrał się żegnać króla i królewicza, nie tak jak ich witał z obawą, ale po staremu do kolan im się zginając. — Król ściskał go, Kaźmirz z uśmiechem ręce wyciągał.
Wiedli go tak ku wyjściu.
— Nie zrywaj się sam — dodał Łoktek — nie wydawaj się z niczem, czekaj aż na nich uderzę, a posłyszysz surmy moje... Znasz je, bo cię nieraz do boju wzywały. Nie grają one łagodnie, krzyczą, bo do zemsty wołają!!
Marszałkowi kłaniaj się do chwili ostatniej, aby ci ufał...
Nie będziesz już czekał długo, mam ufność w Bogu — niech on cię szczęśliwie prowadzi.
Wojewoda wyszedł z namiotu jak upojony, odrodzon, oczyszczonym się czując — innym wcale, niż tu wchodził.
Powietrze do oddychania zdało mu się lżejszem.
O krok od progu czekała nań niespokojna żona, podszedł ku niej i objąwszy rękami całować, począł z rozrzewnieniem wdzięcznem.
— Bóg płać! szepnął — tobiem to winien — wierna moja, poczciwa Halko... Stało się, jakoś ty u Boga wymodliła i dobrze się stało...
— Wracasz tam? zapytała wojewodzina, widząc, że chciał iść i oczyma koni szukał.
— Muszę, natychmiast — rzekł krótko wojewoda. — Mam rozkazanie pańskie i tam najpotrzebniejszy jestem.
— A ja? zapytała nieśmiało żona.
Wincz ręce opuścił — zamyślił się.
— Nie — teraz do naszego obozu wziąć cię nie mogę[12] — Do domu wracać niebezpieczno... któż wie, jakiej zemsty i kto na mnie szukać zechce? Musisz tu zostać...
— Do klasztoru? spytała Halka.
— Alboż ci psi klasztory szanują, wyrwało się wojewodzie. Nie — zostań gdzieś była, połączemy się wkrótce, król ci opiekę da.
— Kto się opiekował tobą?... spytał w końcu.
— Wielu dla mnie było pomocą, odparła wojewodzina, a najlepszym przyjacielem Floryan Szary ze Surdęgi — ten co ma moją powinowatą za sobą.
— Szary? Ten u mnie bodaj w Pomorzanach od Hebdy posłem był? Tak — li? niemówił o tem?
— On jest, on[13]
Wojewoda się obejrzał.
— Gdzież go szukać? rzekł.
Wojewodzina zwróciła się, czując, że ten opiekun niedaleko być musiał, bo on ją z jednym z Nałęczów do męża wodził.
W istocie Floryan stał o kroków kilka. Wincz podszedł ku niemu, gdy go wskazała.
— Żonę wam w opiekę oddaję, odezwał się, rękę doń wyciągając. Bóg da, kiedyś wszystko dobro odwdzięczę.
Floryan skłonił głowę, dając znać, że przyjmuje, co mu zwierzono.
— O wdzięczności to tam niema co mówić — odparł raźno. — Czyni się, co człowiek powinien nie dla niej, a dla miłości Bożej i ludzi.
Nie troskajcie się o panią waszą. Strzedz jej będziemy — a teraz chcecieli być u siebie pod namiotem, nim niemcy się pobudzą — jedźmy. Spieszyć trzeba.
Żona rzuciła się Winczowi na szyję i tak długo trzymała go w uścisku, aż się z niego na ponowne napomnienie Floryana sam wyrwać musiał.
Natychmiast we trzech siedli na świeże konie i kłusem popędzili ku lasowi. Nocy jeszcze stało dosyć na przebycie drogi przed porankiem, lecz do obozu ostrożnie się zbliżać było potrzeba, ażeby niemcy wycieczki tej nie wyszpiegowali.
Szło teraz wojewodzie o to, aby najmniejszego nie ściągnąć podejrzenia. Mściwy człek równie pragnął się odpłacić za lekceważenie i pogardę krzyżakom, jak wprzódy na królu chciał mścić się upokorzenia swego. Dusza mu się radowała na tę myśl, iż dumnych mnichów rzezać i gnieść będzie bez litości.
Dla króla, który się tak łaskawym dlań okazał i przyjął go jak marnotrawnego syna z miłością ojcowską — wdzięcznością pałał... Nie upokorzył go on, nie poniżył — przytulił owszem. Wszystko więc zatrzeć się mogło, a Dobek zuchwały miał się przekonać, że wojewoda Nałęczów nie zgubił i nie zbezcześcił.
Znowu przyszłość lepsza uśmiechła się wojewodzie, ale ciężkie jeszcze przejść musiał koleje, nimby dobił się do celu.
W tych myślach milcząc, przejechał las ze swemi towarzyszami. Wyjechali na równinę, wśród której zdala pod miastem obóz się rozpościerał.
Noc była jeszcze, lecz od strony wschodu niebo zaczynało przybierać tę barwę płową, która poprzedza świtanie. W dolinie ognisk jeszcze widać nie było, ruchu nie słychać — konie pasły się na łące, a ciury nadedniem spały mocniej jeszcze, tak że przejeżdżający minęli ich niepostrzeżeni. Szary zatrzymał się tu i wojewodę pożegnał.
Dalej nie był mu już potrzebnym.
— Pomnij przyjacielu, com ci zwierzył — szepnął Wincz.
— Spokojni bądźcie — to sprawa sumienia — rzekł zawracając Floryan.
Wjazd do obozu, skutkiem pospiechu i nieuwagi, nie obszedł się bez wypadku. Wojewoda zapędziwszy się trochę za daleko na prawo, zamiast wprost wjechać między swoich — znalazł się wśród krzyżackich namiotów. Straże około nich ospałe krążyły. Poskoczył zaraz niemiec i za uzdy konia mu pochwycił.
Wer da?
Towarzysz wojewody i on sam poczęli po polsku łajać, co sprawę pogorszyło. Wszczęła się wrzawa, wojewody znać nie chciano, niemiec uzdy konia jego nie puszczał i z mieczem się nań porywał. W namiotach pobudzili się inni i przybiegali. Otoczono ich kołem.
Cały niemal obóz zatrwożony się zrywał, a marszałek Teodoryk, który przededniem wstawał i już we zbroi był, nadbiegł z dwoma swemi kompanami.
Wojewoda zdala już począł doń wołać z wymówkami i skargą na jego straże, że znać nie chcieli, kto był.
Na twarzy Teodoryka widać było pewne zdumienie i nieufność.
— A gdzieżeście po nocy bywali? — odezwał się.
— Obóz przecież mój musiałem obejrzeć, aby się nieporządki nie działy. Ludzi mi co noc ubijają.
Marszałek podjechał ku niemu.
Zaczynało dnieć zwolna, wpatrywał się w wojewodę, marszczył brwi.
Podjechali tak razem ku przodowi obozu, gdzie namiot czerwony stał i ludzie się kręcili, a ogniska zapalały... Marszałek to milczał, to patrzał z natężeniem na Wincza i na konia jego, po którym poznać było można, iż nie małą objazdkę około obozu odbył, ale dość długim biegiem był shasany.
Przed namiotem zsiadłszy Teodoryk zaprosił do siebie wojewodę, który konia oddał i razem z nim wszedł do pustej teraz sali, w której tylko stół wczorajszy z obrusem pomiętym i zastawionemi na nim kuflami widać było. Marszałek względniejszy niż zwykle wprowadził do swej sypialni wojewodę.
Tu jeszcze lampka płonęła nocna pod obrazkiem złocistym matki Boskiej.
Usiedli.
— Musieliście po za obóz robić wycieczkę[14] — Spytał bystro nań spoglądając marszałek, bo koń wasz dobrze był zmęczony...
Wojewoda ramionami poruszył.
— Tak jest, rzekł on, nie mylicie się. Od wczoraj niespokojny byłem. Doniesiono mi o królu krakowskim w blizkości, a jeżeli kto, to ja niespodzianej jego napaści się lękam...
— I mnie o nim donoszono — przerwał żywo Teodoryk — wiecie co więcej?
— Chciałem się lepiej wywiedzieć i rozpytać — mówił Wincz. Wasi niemcy z naszym ludem rady sobie nie dadzą, i z nich język nie dobry... Napłoszą chłopa, to im prawi, co ślina do ust przyniesie.
— Cóżeście się dowiedzieli? coraz niespokojniej badał Teodoryk.
— Przynajmniej wiem napewno — dokończył wojewoda — że tak prędko się niema czego obawiać. Łokieć zasłyszawszy o waszej sile rzucił się w stronę i ruszył w lasy. O wydaniu bitwy ani myśli.
Z wlepionemi w mówiącego oczyma, jakby był chciał zbadać go do głębi duszy, słuchał Teodoryk. Wincz spokojnie i powoli ciągnął dalej.
— Obawy nie ma żadnej, dlategom też jeździł aż do osady znanej mi w lesie, abym języka dostał.
— Ja — przerwał Teodoryk — radbym się wreszcie spotkał z nim — i pobił go — a gdyby się udało obu wziąć, bo słyszę i syn z nim jest razem.
Wincz głową poruszył.
— Czy syn jest z nim — nie wiem, rzekł, ale że go w bitwie nie będzie, to pewna. Choćby on chciał, ojciec go nie puści, osłania go i strzeże, bo to jedna rodu nadzieja.
Marszałek przeszedł się po namiocie.
— W którą się król udał stronę? zapytał.
— Ludzie dobrze nie wiedzą, bo on ostrożny jest, mówił Wincz — lecz z pewnością zdala od nas trzymać się będzie. Siłę ma za małą, mierzyć się z wami nie chce.
— Dla tego jabym właśnie rad się z nim spotkać — zakończył marszałek.
Rozmowa przerwaną została wejściem Komtura Elbląskiego, który z ukosa na wojewodę spojrzawszy, coś szepnął Teodorykowi i oddalił się.
— Na waszych nieswornych ludzi są skargi nieustanne — odezwał się po wyjściu jego marszałek.
— Ja też skarżyć bym się powinien, ale że próżno pono domagać się u was sprawiedliwości, milczę, rzekł wojewoda. Obchodzicie się z nami gorzej, jak z najemnikami.
Teodoryk zwrócił się doń słuchał, iwpatrując[15] się znów pilno.
— Z obu stron nam trudno, rzekł utrzymać ład między żołnierzem, co dawniej bić się był nawykł z temi, z któremi dziś idzie razem.
Wojewoda westchnął i wstał, pokłonił się Teodorykowi, który długo za nim patrzył — i wyszedł.
W chwilę potem Komtur Elbląski powrócił powołany.
— Nocą jeździł za obóz — rzekł marszałek żywo — powiada, że śledził obroty Łoktka, że języka szukał... Podejrzana rzecz...
Komtur nie zdawał się dzielić tego przekonania i pogardliwie dodał.
— Nie może nic, choćby chciał...
— Zbiedz mi z ludźmi i skryć się w lasy gotów — odezwał się Teodoryk. On jak on, ale jego żołnierz szemrze, kłótnie nieustanne, wiem że zburzeni są bardzo.
— W najgorszym razie — odparł komtur — jeźli się ruszą, otoczymy ich i łatwo się pozbędziem...
Marszałek głową począł okazywać, iż tego nie chciał.
— Wy wiecie, rzekł — króla Jana musiemy poszanować i nie narażać mu się. Znacie go, ma rycerskie swe fantazye, nie lubi, gdy na raz wiele ludzi pada ofiarą. Pamiętacie jak nam kilka tysięcy pogan chrzcić kazał, gdyśmy ich w pień wyciąć chcieli. Zowie się królem polskim, gdybyśmy ten oddział, co się niby wojskiem zowie, byli zmuszeni...
— A! odparł Elbląski — znacie króla Jana, i mówicie to? W najgorszym razie ofiarą grzywien zgodę byśmy przywrócili...
— I grzywien szkoda — odezwał się marszałek, musiemy wykupić Pomorze, opłacać najemnego żołnierza, żywić i obdarzać gości.
— Skarbiec zakonu dzięki Bogu! nie próżny — dodał komtur.
— Na wojewodę każcie mieć oko — począł po chwili Teodoryk. Nie wierzę mu, źle z oczów tego człowieka patrzy, a z tego co zyskał rad być nie może...
Zlećcie oboźnym, aby ich zawsze w pośrodek brali — zakończył marszałek — bezpieczniej tak będzie.
Rozeszli się, gdyż dzień poczynał być wielki.
Wojewoda w namiocie swym rzucił się na posłanie, choć myśli mu głowę oplotły ciężkie mimowoli usnął twardo...
Krzyżacy nie ruszali dnia tego, bo i niewiedzieli, gdzie się zwrócić, splądrowawszy już znaczną przestrzeń kraju. Celem ich teraz było, króla, o którym słyszeli ciągle, o którym im to tu, to owdzie opowiadano, spotkać i w walnej bitwie pokonać.
Szukali go, znaleść nie mogąc, a czując że szedł za niemi. Gdy o nim oznajmiono, zwracali się na wskazane okolice i zastawali tylko ślady obozu z pogasłemi ogniskami.
Dzień ten cały zszedł na wysyłaniu oddziałów w różne strony na zwiady, na wycieczkach po wsiach, które jeszcze ocalały.
Szalał najemnik krzyżacki w tak nielitościwy i barbarzyński sposób, iż historya zapisała tę wyprawę ich na nieszczęśliwą ziemię naszą krwawemi głoskami.
Komtur Elbląski, gdy przy zdobyciu Sieradzia, wchodził do miasta wedle obyczaju nie przepuszczając nikomu, przeor zakonu dominikanów, który wprzódy w Elblągu był i znał dobrze niecnego Hermana, padł na kolana przed nim, błagając go, aby niewinnych ludzi mordować nie kazał, klasztór i kościół ich od grabieży ocalił, dokąd ludzi się wielu pod opiekę krzyża tuliło.
— Oszczędź domy Boże! wołał ze łzami.
Komtur z konia spojrzał szyderczo na biednego mnicha i urągając mu się, krzyknął zepsutym językiem prusaków:
— Ne prest! (nierozumiem).
Wpadli potem na kościół i klasztór, który poczynając od ołtarzy złupili ze szczętem. Dominikanów w kościele odarto ze sukien do naga, kobiety i mężczyzn poobrażano, zabijano, pastwiono się.
Komtur patrzał na to, nie hamując wcale tłuszczy swej.
Można sobie wystawić co się działo naówczas z polskim oddziałem, który na to patrzeć musiał i być tych zbrodni niejako współwinowajcą.
Z każdym też dniem rosła w Nałęczach nienawiść do krzyżaków i do wojewody, który ich wydał w te ręce, niewinną krwią skalane.
Wincz potrzebował choć iskierkę nadziei dać swoim, aby mu się nie rozbiegali, gdyż codzień liczba się zmniejszała.
Myślał, w jaki sposób to mógł uczynić, gdy zbudziwszy się ze snu, ujrzał Włostka przed sobą, oznajmującego mu z obawą i wahaniem, że Dobka w obozie ujęto...
Nic lepiej na rękę nie mogło przypaść wojewodzie...
— Przywieść go do mnie — rzekł — a niech ludzie bardzo o tem nie głoszą...
Z dumą i obojętnością na los, jaki go mógł spotkać, Dobek przyprowadzony do namiotu, wszedł i stanął milczący.
Po wczorajszej rozmowie wieczornej, mówić już nie miał co...
Gruchnęła wieść po obozie, że Dobka pochwycono, gdy ludzi do ucieczki namawiał. Wielu przyjaciół jego kupić się zaczęło groźnie, lękając jakiegoś sądu i — okrucieństwa...
Mrucząc stali długo gromadą u namiotu, u którego Włostek straż odprawiał, nikogo nie chcąc dopuścić.
Co chwila spodziewano się rozmowie końca i ukazania się gniewnego wojewody... Tymczasem, Dobek pozostał z nim razem tak długo, iż przyjaciele jego, w końcu znużeni oczekiwaniem rozchodzić się zaczęli...
Późno już nad wieczór Dobek pokazał się znowu, swobodny pomiędzy swemi. — Spojrzeli nań, milczący był, lecz spokojny i niemal wesół.
Ci, którzy ochotę mieli razem z nim uchodzić, otoczyli go naciskając...
— Wiecie co? odparł im — zamiast co wy ze mną byście iść mieli, namyśliłem się, zostanę z wami... Poczekamy...
Mnie się zda, że tu dożyjemy lepszego czasu.
Zdumieni patrzali nań — pomrugiwał jedném okiem.
— Już to wierzajcie mi, dodał, że ja na plewę się nie dam wziąć. — Trzeba do czasu znosić tu biedę i upokorzenie, aby się nam one sowicie opłaciły...
Rękę na piersiach położył.
— Zawierzcie mi — będzie lepiej... Czekać — hasło! Ja z wami. — Macie zakładnika...
Chcieli go dopytywać, zamknął im usta.
— Gdy pora przyjdzie, będę gadał — rzekł teraz nie czas...
I na tem się skończyło...
Nałęcze zbiegać przestali.





VI.


Szły zastępy krzyżackie po Kujawach jak błędne, szukając, coby jeszcze łupić i palić mogły...
Dawano im znać o Łoktku to z boku, to za niemi, to w pobliżu, — to koło Radziejowa, to koło Brześcia.
Dwudziestego szóstego Września jesiennym wieczorem, nadciągnął mistrz znużony i wojsko ociężałe pod Blewo, maleńką osadę, Królewszczyznę, którą też Płowcami zwano, bo wieść niosła, że tam niegdyś Połowców w niewolę pobranych osadzono na królewskiej ziemi. Z jeńców tych zbiegła znaczniejsza część i kilka chatek zaledwie leżało na równinie nagiej.
Marszałek Teodoryk, bacząc, że tu się wszystkie oddziały wygodnie położyć mogą, — kazał przy Blewie obóz rozkładać.
Mila była tylko od miasteczka Radziejowa, gdzieby jego ludzie woleli byli stać, aby i osadę zaskoczyć i lepszy znaleść przytułek. Tu w dzikiém polu, gdzie nigdzie nawet drzewiny nie było, a i o wodę trudno dla tylu koni — szemrano na nie wygodne legowisko.
Lecz z Teodorykiem się spierać nawet Wielki Komtur nie śmiał.
Zygard, Komtur Koprzywnicki, gdy się już rozkładać miano, syknął, obejrzawszy się i do marszałka pobiegł konno. —
— Mamyż tu noc spędzić na tej pustyni, w nizinie mokrej... gdzie ani dobrej paszy, ni wody niema...?
Staniemy tu, każcie rozbijać namioty, odparł marszałek zachmurzony. Mam powody, dla których zebrać tu muszę nasze siły — Ottona z Luterberga czekam i tych, co na Brześć poszli, nie trzeba się rozpraszać. Chociaż mi wojewoda ręczy, że król daleko i że o nas nie myśli a uchodzi — ja nie zupełnie temu wierzę. Oddziały nasze porozdzielane... Tu się zgromadzić potrzeba.
Spojrzał marszałek na mówiącego i wejrzeniem tém pokazał mu, że rozkaz nie może być zmieniony.
Zygard zamilkł. —
— Zdaje mi się, że obawa co do króla krakowskiego próżna — odparł cicho, długo pomilczawszy. — Radby uniknąć spotkania to jawna rzecz, a musi wiedzieć, że i król Jan nareszcie ciągnie, aby Poznań opanować. — Nasi bracia pomęczeni, a tu im stać nie będzie spoczynkiem.
Teodoryk ramionami obojętnie poruszył i powtórzył:
— Dajcie rozkaz, aby się tu oddziały ściągały...
Nie mogło być już sporu o to; Zygard konie zawrócił i pojechał zwolna do swoich braci, którzy szemrali jak on na niewygodny nocleg w mokrej nizinie, nawet chrustu na ogniska niemogącej im dostarczyć.
Starszyzna krzyżacka, bezkarnemi zagony po kraju polskim uzuchwalona, nigdzie dotąd nie spotykająca nieprzyjaciela, przestała już wierzyć w niego.
Opodal trochę od wielkiego namiotu, który pospiesznie rozpinano, bijąc koły mające go utrzymywać, na koniach stali Zygward Koprzywicki, Herman Elbląski Komtur, Albert Ore Gdański, kilku gości znaczniejszych Komturów — kilku grafów należących do zakonu.
Składali oni kółko nawykłe czasu tej wojny zabawiać się razem, ucztować, polować i pastwić nad ludźmi.
Herman Elbląski szczególniej był w chwilach szału żartobliwy i do okrucieństwa umiał mięszać dowcip cyniczny.
Opowiadano o jego rozmaitych wykwintnych a przemyślnych sztukach w znęcaniu się nad pogany, bo co polskie dla krzyżaków za pogańskie stało.
Kółko to dobrych druhów już nieco łowami na ludzi, paleniem i ścinaniem było znużone... Zapasy obozowe z Torunia wzięte na wyprawę wyczerpywały się, wino coraz było gorsze, przyprawa pigmentu coraz mniej korzenna, kuchnia coraz bardziej zaniedbana... Jesień miała poranki chłodne i dnie słotne. Kraj stał wielką wygorzałą pustynią, ludzi nawet dla zabawy nie spotykali, wszyscy więc za tem głosowali, aby z łatwem a zupełnem zwycięztwem powracać do Torunia.
Twarze większej części dostojnych tych panów zasępione były, Herman poziewał, nudziło mu się.
Przybywający Zygard mrucząc, doniósł, iż Teodoryk upiera się stać pod tą lichą osadą.
Elbląski poruszył ramionami.
— Goniemy widmo jakieś — rzekł... Królik ten mały nie ma najmniejszej ochoty spotkać się z naszemi włóczniami — ani go widać, ani słychać. Polski nasz pan Palatyn pierwszyby go zwąchał, bo się lęka dostać w jego ręce, a ten zaręcza i poprzysięga, iż w okolicy znowu go nie ma... po co my się jeszcze tu włóczemy?
Albert komtur Gdański, figura bardzo dostojna, wielkiego rodu, wielkiej dumy — obejrzał się po równinie.
— Prawda, że tu miejsca dość, choćby na dwa razy tyle żołnierza, ile my go mamy, rzekł — ale stać w tym błocie nie jest rzeczą wielce przyjemną.
— Mistrz rzekł! skłaniając głowę trochę szydersko, ozwał się Zygard.
— Ani ognia prędko naniecić nie będzie z czego rzekł Albert, ani wody czystej tu dostać...
— Nie ma innego sposobu, tylko — rzekł Elbląski, do tej wioski, która już pusta być musi, lub za chwilę nią być powinna, słać i kazać te chałupy rozbierać...
Wioska w istocie widna w pewném oddaleniu, tak wyglądała nędznie, iż ledwie się z niej opału było można spodziewać. Z wyjątkiem chaty sołtysa, reszta na pół siedziała w ziemi. Oddział krzyżacki już się tam kręcił, szukając ofiar, ale ludność zbiegła wcześnie. Dwóch bezsilnych starców znaleźli, jednego w lepiance na barłogu, drugiego na przyźbie siedzącego z tą obojętnością na śmierć, jaką późny wiek daje... Zabił jednego żołdak, wbiwszy mu w serce włócznię, drugiego na płocie uwiązano rozkrzyżowanego, aby dogorywał powoli.
Były to zwykłe igraszki żołdaków... Młodsi skarzyli się, że dla lepszej zabawy niewiast nie znaleźli... i dzieci...
Wieś była jak wymarła, ludzie w lesie, bydło i konie z niemi...
Kupka naszych dostojnych rycerzy stała jeszcze na małém wzgórku, czekając rozbicia namiotów, gdy w pewném oddaleniu, polski oddział wojewody się ukazał, szukając tuż miejsca dla siebie... Był on przedmiotem ciągłego niemców szyderstwa. Lżejszy uzbrojeniem, nieco rozprężony pochodami, mniej karny, stawił się inaczej: choć mu na bucie nie zbywało. Wedle pojęć niemieckich, nie był to żołnierz, jakim go oni mieć chcieli. Przodem z otoczeniem swym dosyć strojno i lśniąco jechał wojewoda, u boku jego Dobek i Włostek.
Wincz, który przez czas dosyć długi miał oblicze osowiałe i smutne — teraz spoglądał raźnie, śmiało i czoło niósł do góry.
Zygard to postrzegł.
— Patrzcie no — szepnął, jak odżył polak, upewniwszy się, że się z królem nie spotka! Dopiero od dni niewielu w oczy patrzy śmielej.
— Nie cierpię człowieka tego, odezwał się Elbląski — nie zawinił mi nic, ale jak dla psa kota sam zapach i kształt jest odraźliwy, tak dla mnie każdego polaka, tego zaś więcej, niż innych.
Rozśmieli się inni.
— I ja ich nie znoszę — dodał Gdański — barbarzyńcy są, a chrześcian udają, wolę już prusaków.
Wojsko polskie szło luźno, spoglądając na krzyżaków z ukosa. Milczano w szeregach, lecz było to jakieś znaczące i wymowne milczenie ludzi, zmuszających się do krycia tego, co się w duszy ich działo. Milczeli — ale twarze ich mówiły; ktokolwiek z nich sądził, że nie będzie postrzeżony, oczyma i usty okazywał wstręt, na widok niemców, posunięty do wybuchu...
Starszyzna hamowała surowemi wejrzeniami i mało znaczącemi ruchami, nakazującemi milczenie...
Nie mając nic do czynienia, krzyżacy jakby przegląd sprawiali przechodzącego oddziału. Zwrócili się ku niemu twarzami, uśmiechali się, szeptali, pokazywali sobie palcami odartszych i mniej pozornych, u których często całej zbroi nie było i oręż bardzo lichy.
Komturowi Elbląskiemu, który twarz zawsze układając poważną, drwić lubił — zachciało się zaczepić Wincza, który unikał wejrzenia na stojących gromadką rycerzy.
Nie mógł wytrzymać i głosem tym, w którego powadze pozornej przebrzmiewało szyderstwo — zawołał.
— Pozdrawiam Palatyna.
Wincz skłonił głowę bez odpowiedzi i chciał iść dalej.
— O króliku nic nie słychać? zagadnął Herman.
— Nie ma go — odparł wojewoda — możemy spać spokojnie.
— Nigdy on nam snu nie psuł — rozśmiał się Herman — lecz zawsze bezpieczniej jest wiedzieć, że nam nie przyjdzie dać — dzień dobry?
Słowa te wystosowane do wojewody, usłyszał dobrze Wincz i zatrzymał się nieco. W oczach mu zaświecił ognik jakiś, błysk — niby także szyderski.
— Juścić tak potężne wojsko jak to, które marszałek wiedzie, rzekł, nie ma się co lękać tego krakowskiego panka — to pewne, jednakże ten człeczek czasem bywał szczęśliwy, a zawsze jest zręczny... Nie można go lekceważyć.
— Szczególniej wy, co go lepiej znacie — nie możecie, jak my, nie wiele się oń troszczyć — odparł Elbląski. — Myśmy o nim pochlebnego przekonania nie nabrali, uchodzić umie — to prawda...
— A w wojnie i to sztuka, odezwał się wojewoda.
— Nie wiele czci przynosząca — dodał komtur gdański.
Wojewoda spojrzał dokoła i zagryzł usta.
Dotąd milczący stary zakonu rycerz Maks von Hohlburg, który osobistém męztwem się wsławił — mruknął jakby mimowolnie.
— Nie chciałbym ja teraz się z nim potykać. Żołnierz dzielny i wódz przebiegły, a nasze rycerstwo znużone włóczęgą, dobywaniem miastek, prawdę rzec i łupieżą — ociężałe jest...
Zamknięto mu usta wnet, bo nie chciano, by wojewoda to usłyszał...
Wincz, którego część oddziału już przeciągnęła, powlókł się za nim.
— Co wy mówicie, ofuknął go Elbląski. Nasz żołnierz znużony i znudzony — więcej zawsze wart od ich świeżego... Nigdy i w żadnym razie on nam nie straszny. Nigdy! Patrzyliście na ten oddział wojewody, tacy oni wszyscy... Lud jak lud, ale ani oręża, ani sztuki wojskowej nie mają.
Maks siwą brodę pogładził.
— Nie należy — dodał — nigdy nieprzyjaciela lekceważyć.
Herman rozśmiał się i splunął.
— W jednym tylko razie straszni nam być mogą, gdyby ich dziesięć razy tyle było co nas — Litwa, prusacy, oni, tylko kupą i nawałem złamać nas potrafią.
Maks — coś zamruczał, wąsa zakąsił, sprzeczać się nie chciał. Dokoła ruch powstał ogromny, wbijano drągi, rozciągano sznury, ustawiano żłoby dla koni, wozy wyprzęgano. Oboźni biegali każdemu pułkowi, naznaczając granice. Ciury z niezbyt odległej wsi wlokły już drzewo z chatek, chrust i porozrębywane sprzęty na ognisko...
W tem postać się w śród obozu ukazała, która starszyzny zwróciła uwagę. Był to żebrak z krzywą głową i złamanym grzbietem, który z trudnością podnosząc nieco oczy, rozglądał się w około i wlókł nogami, idąc z ciężkością wielką.
Zkąd się on tu wziął i jak go puszczono bezkarnie, jak uszedł napaści i żołnierskiego okrucieństwa? trudno pojąć było, gdyż z sukni widać było, że do polskiego plemienia należał — a temu nie przebaczano. Kalectwo chyba może dawało mu bezkarnie tak błądzić.
Zdawał się nie lękać wcale tych obcych twarzy i mowy, i z nieświadomością niebezpieczeństwa rękę kiedy niekiedy wyciągał...
Stanął — szukał czegoś oczyma... zobaczył namiot czerwony, którego ściany właśnie się rozwijały, a przy nim obok już wiała wetknięta w ziemię chorągiew zakonu. Skierował się w tę stronę, lecz powolnie bardzo.
— To Zbik — szepnął po cichu komtur Elbląski... inny by się tu nie odważył. Służy nam...
Popatrzyli nań.
Zbik ujrzawszy marszałka, który z kompanami stał przed namiotem, podszedł ku niemu.
Jeden z towarzyszów Teodoryka, na dany przezeń znak, rzucił mu jałmużnę. Można się było domyślać z dala, iż słów kilka zamieniono pospiesznie.
Żebrak mrucząc i ciągle głowę nosząc skrzywioną, powlókł się na miejsce puste nieopodal, kląkł na ziemi i z trudnością położył.
Namioty stały tak, że pomiędzy niemi małe uliczki pozostawiano. Jedna z nich wprost wiodła do oddziału polskiego, tak że żebrak mógł być przez nich widziany.
Ciemniało powoli, rycerze rozjeżdżali się zwolna każdy do swojego namiotu, aby zbroje złożyć i odetchnąć. Na żebraka nie patrzał nikt. Ciury zajęte były rozpalaniem ogni i gospodarstwem koło wozów.
Zbik poleżawszy na ziemi, podniósł się zwolna, ostrożnie, i na kiju sparłszy, iść zaczął. Zdawało się, że błądzi — lub niedowidzi, snuł się tu i owdzie — powracał. Jakby przypadkiem znalazł się w ciasnej uliczce i w niej zniknął.
Obóz polski dnia tego leżał na skraju; stanowił on piąty oddział wojska, którego oprócz niego cztery hufce były. Wojewoda wyznaczonego sobie bagnistego gruntu nie przyjął, z oboźnemi się skłócił i nieco opodal położył, zgromiwszy ich, że w błocie ludzi kłaść nie będzie.
Mały namiot niepoczesny już był gotów, lecz wojewoda na tę noc nic z wozów zdejmować nie kazał, nic dla siebie nie znosić. Rzucono garść słomy dla niego.
Niecierpliwy był, ogni kłaść wzbronił, zbroi zdejmować zakazał, chodził, nie zdając się potrzebować spoczynku.
Dobek siedział tuż na siodle z konia zdjętém, Włostek snuł się ciągle, to do namiotów zaglądając, to do ludzi swych dochodząc... Wojewoda też w namiocie usiedzieć nie mogąc, nieustannie podnosił ściankę u wnijścia i wyglądał...
Zbik się tu przywlókł powoli, głowę nieco podniósł, wpatrywał długo i u namiotu przystanął.
Przysunął się tak blizko, iż gdy wojewoda znowu wyjrzał, oko w oko się z nim spotkał.
Znali się pewnie, gdyż ani wojewoda zbyt się nie zdziwił, zobaczywszy go, ani on się uląkł groźnego oblicza pańskiego. — Chwilkę milczeli.
Wincz popatrzał się w dal i dał mu znak, by wszedł do namiotu.
Znalazłszy się tu Zbik z krzywego stał się prostym i głowa na karku znalazła w swém miejscu. Ręką się skłonił do kolan wojewodzie...
— Widział cię marszałek? — spytał Wincz.
— A jakże? odparł Zbik — i jałmużnę mi dał — przecież ja mu służę...
To mówiąc uśmiechnął się dziko.
— Ale komu ja służę dziś? dodał, albo ja wiem... Służyłem wam, kazaliście mi służyć im, co dalej — albo wiem?
Wam winienem życie — was słucham.
Wlepił oczy w wojewodę.
— Marszałek pytał cię? — rzekł krótko i nie cierpliwie Wincz.
— Pytał.
— Coś mu powiedział?
— Jakeście wczoraj przykazali, rzekł żebrak. Słucham przykazania — nie wiem komu służę...
Rozśmiał się niby głupkowato... i powtórzył.
— Wam winienem życie, przysiągłem za to służyć.
Wlepił oczy w wojewodę, który pochylił się ku niemu.
— Jak daleko są? spytał.
— Tuż, w lesie — rzekł żebrak...
— Straże postawili!
— A jakże... Nocą albo nad ranem przyjdzie mgła pewnie, mówił Zbik obojętnym głosem... człowieka o krok dojrzeć nie będzie można.
— A ty drogę znajdziesz po ciemku? spytał wojewoda.
— Ja? rozśmiał się swym głosem cienkim i piskliwym żebrak... Dokąd?
— Do nich...
— Nie wielkiego na to rozumu trzeba — rzekł żebrak... jam tu swój między Radziejowem a Brześciem.
Westchnął ciężko i natychmiast oczy podnosząc jak wierny pies, co czeka skinienia, wlepił je w wojewodę.
— Dokąd? panku! spytał cicho. — Do nich? Zaraz?...
— Nocą, nie czekając dnia! rozumiesz...
— Z czem?
Wojewoda mu się nachylił do ucha.
— Z czem? począł żywo i niecierpliwie, poruszając rękami. — Powiesz — teraz albo nigdy. — Teraz, jutro... Część ich odeszła do Brześcia... — część nie dociągnęła do noclegu. Ci co są, ociężali, ospali... a nie spodziewają się wcale...
Zbik słuchał tych słów z uwagą wielką, powtarzając je sobie po cichu, oczy wytrzeszczając, jakby wysiłek wielki czynił dla spamiętania wszystkiego.
Wojewoda raz jeszcze ponowił zalecenie.
— Jutro o świtaniu...
Zbik w rękę go pocałował żywo i natychmiast skurczył się, skrzywił, głowę przygiął, kaleką wysunął się z namiotu i zniknął.
Noc nadchodziła.
Jak przepowiedział żebrak, mgła gęsta zsuwać się zaczęła na ziemię, wilgotna, przejmująca, nasycona tą wonią właściwą, którą jesienne tumany z sobą przynoszą — niewiadomo z ziemi ją biorąc, czy z obłoków...
Dymy porozpalanych ogni, przyciśnięte jej ciężarem padały też ku ziemi i rozsiadły się jak szare opony nad obozem.
Najmniejszy powiew wiatru nie poruszał tej atmosfery zsiadłej, mokrej, wygryzającej oczy, oddech uciskającej.
Z obozu polskiego nie widać było niemców, krzyżacy nie mogli też dostrzedz ludzi wojewody. Ztamtąd od żołdaków niemieckich dolatywały okrzyki zwykłe, do koła wojewody cicho szło jako nigdy.
Wszystek lud siedział jakiś zachmurzony i niespokojny...
Wojewoda szepnął coś Dobkowi, ten powstał i skierował się ku namiotom starszyzny Nałęczów...
Pod jednym siedzieli Remisz, Ogon, Żegota i wszyscy ci, których widzieliśmy już zniechęconych do wojewody. Teraz dziwna zgoda panowała w tém kółku. Z małej beczułki nalewali sobie każdy do swojego rogowego lub drewnianego, srebrnego lub mosiężnego kubka, popijali i szeptali cicho, jakby się lękali sami siebie.
Gdy zobaczyli wchodzącego Dobka oczy wszystkich zwróciły się ku niemu.
Głową dał znak im jakiś.
— Pewno! zapytał Siłacz...
— Pewno — rzekł Dobek...
Remisz zatarł ręce tak, jak gdyby się do użycia ich natychmiast sposobił.
— Do kata! noc dzisiejsza będzie długa! zawołał.
— Byle się nasi nie pospali — odparł Klimsz.
— Żaden oka nie zmruży — tak, ręczę — szepnął Remisz — tożsamo co my czują wszyscy... Ze skóry by powyłazili... tak im pilno.
Podniósł ręce do góry.
— Boże miłosierny! Boże mocny, Boże wielki — zawołał, dajże nam dożyć chwili tej, i — i —..
Niedokończył...
— Byle król... rzekł Dobek nie zawahał się tym razem... Bo ich już drugi raz jak tu nie złapiemy, a i mgła okrutna... nie zobaczą go, aż im na kark usiądzie...
Remisz zatarł ręce znowu.
— Powtórzcie no rozkazanie — odezwał się Ogon — co wojewoda mówi?
— Pogotowiu być — a poczynać nie spieszyć, aż król sam znak da, padając na nich...
— A jeźli we mgłę na nas padnie pierwszych...? rzekł Remisz zakłopotany.
— Nie może to być, bo wie gdzie leżym i dla tego wojewoda w dolinie się nie chciał mieścić, choć mu tam wyznaczono.
— Tak mi Boże dopomóż — począł Remisz — życie bym dał, żebym mógł komturowi Elbląskiemu za Sieradzki klasztór i kościół zapłacić.
Wzdrygnął się cały — milczeli inni.
Dobek spojrzał na młodego, w kącie na ziemi siedzącego Nałęcza i rzekł.
— Idź — od namiotu do namiotu, patrz co robią — napominaj, by zbroi nikt się ściągnąć nie ważył, koni nie puszczać... Siodeł nie zdejmować.
— Nuż podpatrzą, żeśmy tak czujni? zapytał Ogon.
— Dziś nie zobaczą nic — pilno im się wylęgać, a nie obawiają się niczego — rzekł Dobek.
Postał jednak chwilę milczący...
— Kto z was trochę szwargocze, a o niemca się otrzeć nie boi? zapytał.
Wstał drugi młokos, któremu się ledwie wąs sypał, syn Remisza, którego paliła gorączka okrutna.
— Ja! — rzekł.
— Idź ku namiotowi marszałka i wielkiego komtura, otwórz oczy i patrz, co robią, czy piją dobrze, czy zbroje zdjęli, czy czeladź już napita... a wracaj!!
Sando chwycił hełm i wysunął się.
Starsi siedzieli.
Oczekiwanie niecierpliwe chwile dłuży — wieczór pełzł na żółwiu... czas zdawał się nieprzeżyty... Patrzali na siebie, to jeden to drugi wstał, przeszedł się, usiadł, zerwał znowu i wzdychał. Uchylali zasłonę wpatrując się w ciemności.
Noc była czarna, a dla mgły gęstej o krok ginęło wszystko.
W tej części obozu cisza śmierci, a dalej głuche szmery i wrzawa...
Czekano powrotu Sławka i Sanda.
Dobek spojrzał na miecz swój wiszący u pasa, dobył go i przy lampce ostrza popróbował: Drudzy zobaczywszy to, rzucili się też do swoich.
Rzadko któremu wyrwało się słowo... szeptano nie wyraźnie...
— W obozie koguty nawet nie zapieją, rzekł Remisz, a w Blewie pono nietylko koguta, ale i szczura niema!! Jak tu człek pozna, gdy się ranek zbliży?..
Pierwszy Sando powrócił — oczy mu się śmiały.
— U marszałka ucztują na zabój — rzekł. Dopiero siedli jeść, a wypili już dosyć... Słychać to z pieśni, bo póki trzeźwi śpiewają pobożne, a już teraz poczęli —... swawolne. Za każdą prześpiewką, bucha śmiech okrutny...
Spojrzeli po sobie wszyscy...
— A u innych spokojnie? pytał Dobek.
— Wszędzie wesoło — odparł Sando...
— Im dłużej czuwać będą, tem na dzień lepiej zasną — dodał Remisz.
Wbiegł Sławek — zwrócono się ku niemu — ręką naprzód pokazał, że wszystko jest jak trzeba.
— Nikt się nawet nie rozpiął — rzekł, a wszystkim tak pilno, jak nam dnia doczekać...
Siedzą po namiotach i pod wozami, jak na czatach, każdy miecz trzymając w ręku.
Uśmiechnęli się ku sobie starsi.
— Jak się wam zda? zapytał Remisz — jestli już północ?
— Kto go dziś wie — rozśmiał się Ogon — ja z doświadczenia to znam, że dni w życiu nie równe — gdy człek chce skrócić to się wyciągają, a gdy przedłużyćby rad, kurczą...
Zaglądali do beczułki, aż ostatnią z niej kroplę wylał Klimcz. Remisz znalazł drugą pogotowiu — lecz nie wszyscy godzili się, by zajrzeć do niej.
— Z mętną głową iść na bój nie dobrze — odezwał się Dobek.
— Albo — albo — sprzeciwił się Remisz — czasem w boju trzeźwy nadto widzi, a lepiej ślepym być.
Poczęli nalewać po troszę, do ranka było daleko.
Ten i ów dobył suchego chleba i zawiędłego mięsa — ale z rozmową nie szło — myśli wirowały około jednego — rychło li przyjdzie ranek.
Co który odsłonił namiot, aby noc zobaczyć, to go wnet zapuszczał — ciemność była nieprzebita... Mgła gęstniała choć ją nożem krajać.
Klimczowi się nudziło...
— Gdyby nam kto choć bajki powiadał — odezwał się.
— Tobyśmy ich nie słuchali, — odparł Dobek — we mnie jedno gada i ja to tylko słyszę — zemsta! zemsta...
— Jabym gotów w kości grać — rozśmiał się Klimcz — aby tę noc jak przebyć...
Ruszyli wszyscy, ale Remisz rękę na tarciczce, co za stół służyła, położył.
— Niech Bóg uchowa! — zawołał — rychlej by się modlić! a toć to uroczysty dzień jak wigilja przed świętem.
— Prawda — odparł Ogon — kości na inny czas...
Uchylili drobinę namiotu. Ciemno było — i cicho...
Nawet od obozu Krzyżackiego nie dochodziło już nic, oprócz ruchu koni przy żłobach i szczekania psów, które Krzyżacy prowadzili z sobą.
Milczenie zaległo w namiocie. Oczekiwanie długie odrętwiało... lecz każdy lękał się zamrużyć oka... i ci co trochę opodal siedzieli, a mimowoli się zdrzemnęli, wstawali wnet, by się nie dać snem ująć.
To jeden to drugi zaglądał w podwórze... nie widząc nic.
— Noc bo się chyba nigdy nie skończy — zawołał zrozpaczony Remisz. — Jakem żyw nawet koło Godów takiéj nocki nie pamiętam... Krzyżacy ją chyba dla siebie zrobili umyślnie...
Umilkł... Wszyscy nastawili uszy, Dobek szybko odgarnął opłotek u wnijścia... Zdala gdzieś coś słychać było... niby stąpanie ciężkie w chmurach miękkich, niby stłumione toczenie się po ziemi...
Nie myliło ich ucho, w głębi tej nocy ruszało się coś, powolnie, ostrożnie, daleko...
Ruch ten ustawał — milknął, ginął i wznawiał się... Poruszyli się starsi...
— Sławek, po namiotach! niech nie śpią, już coś słychać...
Sando i Sławek oba wybiegli... W odsłoniętym namiotu otworze, chyliły się głowy ciekawe — nasłuchując...
Głuche owo tętnienie wznawiało się, lecz dnia, ani brzasku, ani świtania na niebie widać nie było...
Noc nie miała końca.





VII.


Dniało — lecz była noc jeszcze, z czarnych tylko ciemności się zmieniły na białe. W tej szarej oponie oko tak samo dojrzeć nic nie mogło, jak wprzódy w czarnéj nic nie widziało.
Dzień przychodził nie wiedzieć zkąd, a mgła zdawała się coraz zsiadlejszą, a chłód przejmował do kości, wilgoć oblewała wszystko — świat był mokry, jakby w wodzie zanurzony.
W polskim obozie zdawało się spać wszystko — lecz jedna powieka się nie zamknęła na chwilę. — Niemcy ucztowali długo i spali twardo.
Straże ich nawet posiadały na ziemi poobwijane w płaszcze, i kamieniały znużeniem...
Po nad namiotem marszałka wielka chorągiew zakonu, wisiała także jak uśpiona, obmokła... i znikł z niéj ten krzyż, którym się urągała światu... Pokrajana w pasy czarne i białe, wydawała się żałobnym proporcem, zawieszonym nad grobem.
W dali ciągle coś słychać było... jak gdyby morze zbudzone szło zalewać ziemię... i huk ten stłumiony tak właśnie jak fale przestankami był przerywany...
Spali niemcy — oprócz Teodoryka, który przed obrazem N. Panny się modlił. Dwaj kompani stali u drzwi jego...
Wstał wreście z klęcznika, i płaszcz narzuciwszy na ramiona, szedł przez pusty namiot wielki ku wnijściu. Ucho jego chwyciło ten szum fali... to toczenie się jakieś głuche...
Stanął, wyprostował się i pobladł...
Odchylił wnijście — słuchał i oczy mu słupem stanęły...
W obozie o krok nic widać nie było, a na wpół mgłą obwinięte straże najbliższe, siedziały jak skamieniałe...
Brwi mu się ściągnęły groźno...
W téj chwili tentent powolny zaczął go dochodzić tak wyraźnie, iż stojącego kompana za ramię pochwycił.
— Pobudka! — krzyknął — dzień! Śpi wszystko...
Pobudkę uderzyć...
Wśród ciszy głos marszałka rozległ się głucho i stłumiony w powietrzu, które mu iść daleko nie dało — zgasł u progu.
Kompani biegli do straży...
W dolinie rżały konie i jakby szczękały oręże — zkąd? czyje? swoje oczy obce? marszałek rozeznać nie mógł.
Uczuł w sercu trwogę i przeczucie jakieś — groźbę niebezpieczeństwa, w które nie wierzył dotąd.
Widmo Łoktka stanęło mu przed oczyma. — Był niemal pewien, że on to nadciąga, korzystając z mgły i ociężałości ludzi jego, długiemi po kraju bezbronnym łupieżami znużonych i wysilonych...
— Na koń — zawołał chwytając za ramię w szarym płaszczu nadchodzącego pół-brata Krzyżackiego Jurgę... — na koń i w czwał za Ottonem Luterburgiem, aby mi w pomoc pospieszał.
Polacy nadciągają...
Jurga stanął zdumiony, gdyż nikt ich ani słyszał, ani widział. Przeczuł ich Teodoryk...
Jak stał na pół ledwie i lekko uzbrojony, pierwszego konia, który mu się nastręczył pochwycił i dosiadł. Był to wierzchowiec jednego ze straży obozowej, śpiącego pod namiotem.
Marszałek skoczył na siodło, a to było znakiem dla dwóch jego kompanów, którzy nigdy go odstępować nie mieli prawa, by także konie porwawszy, zdążali za nim.
Teodoryk popędził w tę stronę, z któréj go tentent dochodził najwyraźniéj. Dzień coraz był pozornie jaśniejszy, ale na ziemi osiadająca mgła biała, nie dawała nic widzieć o kilka kroków.
Przebił się marszałek przez namioty i wozy i odważnie puścił w dolinę... Tu stąpanie koni i chrzęst zbroi wyraźniej się słyszeć dawały; ale napróżno wzrok wytężał... nigdzie żadnych przednich czat dostrzedz nie mógł.
Obawa o los oddziału, któryby bez niego straciwszy wodza, łatwo mógł się rozprzęgnąć, nie dozwalała mu zbyt się posuwać daleko... — Zwolnił kroku...
W tém z gęstéj mgły, wynurzać się zaczęło kilku jezdźców...
Zbrojni dobrze, w hełmach żelaznych, z lekkiemi włóczniami w rękach, na koniach siatkami żelaznemi okrytych, posuwali się zwolna... na pół jeszcze mgłą okryci...
Dość było widoku ich dla marszałka, aby to co w nim jako przeczucie się objawiło — stało się dlań rzeczywistością.
Krakowski król podchodził do ich obozu!
Teodoryk zawrócił konia i pędem rzucił się nazad, a pierwszych namiotów dopadłszy, wołać począł głosem wielkim, rozpaczliwym...
— Na koń! na koń...
Ludzie schwyceni wołaniem tém wśród snu, wybiegali nie odziani z namiotów, straciwszy przytomność, chwytając i rzucając, co napadli.
Starszyzna rychlej zbudzona... uwijała się wśród obozu z podniesionemi mieczami, płazując opieszałych, uderzając po namiotach... — rozkazując trąbić i krzycząc:
— Do broni! do koni.
Popłoch niewysłowiony w mgnieniu oka poruszył całym, przed chwilą jeszcze w głębokim śnie spoczywającym obozem...
Nieprzyjaciela widać jeszcze nie było, lecz czuli go na karkach wszyscy.
Teodoryk nie zsiadając z konia — biegał sam do koła...
Rozkazał łańcuchami żelaznemi opasać obozowisko swoje, które pierwsze natarcie wstrzymać mogły, by dać czas rycerstwu uzbroić się i stanąć w szeregach...
Żołnierz, który tak długo miał do czynienia z ludem bezbronnym i nabrał zuchwałości bezmiernéj — schwycony niespodzianém niebezpieczeństwem — w części mu nie dowierzał, w części znalazł się w obec niego bezradnym...
Odwykł od boju...
Napaść nań, która się gotowała w łonie tych białych ciemności, miała w sobie coś zagadkowego, niezrozumiałego — strasznego tém, że się niedawała pochwycić — że nieprzyjaciel przychodził niepostrzeżony, i nie można go było obliczyć...
Część wojsk krzyżackich z najemników złożona, jeszcze nie wytrzeźwiona po wczorajszym chmielu wieczornym — nie wierzyła w popłoch... miała go za jakąś igraszkę lub wymysł...
Komturowie tylko, goście obcy, starszyzna z przytomnością umysłu większą, odziali się we zbroje i występowali w pośrodek obozu, nawołując do siebie żołnierzy, którzy z pośpiechu ledwie się uzbroić mogli...
Kupki składały się nie jednolite, nie tak jak iść były nawykłe... Wrzawa obozowa nie dawała słyszeć nadciągającego nieprzyjaciela...
Komtur Elbląski i Gdański, którzy się wysunęli po za łańcuch już obóz opasujący w części — widzieli go — harcownicy polscy, wypadali z mgły ku obozowi... ukazywali się i znikali.
W małych przestankach cichszych, marszałek mógł pochwycić oddalone głosy surm polskich, przeraźliwe, dzikie — a śmiałe... zdające się urągać Krzyżakom...
Zuchwalstwo to, z jakiem król tak długo unikający spotkania teraz sam do niego wyzywał, było dla Teodoryka upokarzającem.
Zwiastowało ono, że ostrożny Łoktek — musiał być pewien siebie i swej przewagi.
Taż sama myśl odjęła męztwo komturom Hermanowi i Albertowi, ale natchnęła ich rozpaczliwym szałem...
Czuli, że cześć a może i życie stracić mieli — chcieli je przynajmniej walką okrutną okupić. Herman co nie przebaczał nikomu — wiedział, że mu nie przebaczą...
Zebraną garść prowadził ku opasującemu obozowisko łańcuchowi.
Teodoryk objeżdżał do koła namioty i ludzi rozpierzchłych słał tam, gdzie mu się pierwszy napad grozić zdawał...
Domyślał się Łoktka z jednej strony, od któréj naprzód turkot i surmy słyszeć się dały — objeżdżając w koło, przerażony został, widząc w innych częściach obozu przemykające z różnych stron polskie czaty...
Tu i tam surmy grały wyzywając...
Polacy więc bez mała otaczali do koła...
Wśród tego zamięszania które panowało pomiędzy niemcami, nikt ani pomyślał o polskich posiłkach wojewody... Gdyby niemcy byli spojrzeli na tych sprzymierzeńców swoich, mogli by byli już teraz domyślać się w nich, jeśli nie zdrady, to umyślnej opieszałości...
Gdy tuż obok biegał żołdak niemiecki rozgorzały i nieprzytomny — wadząc się o broń i konie, aby co prędzéj stać w gotowości do obrony; w polskim obozie milczenie i spokój panował...
Nie przestraszył się tu nikt. Zwolna wysuwały się już w pełnych zbrojach postacie blade, włócznie w ziemi utkwione powoli ściągając, konie opatrując i nie spiesząc do wystąpienia... Tu wszystko zdawało się być w gotowości i w lepszym niż zwykle porządku...
Spoglądano ku namiotkowi wojewody, który się nie ukazał.
Dobek z chustą białą na hełmie zawiązaną, które sobie dla znaku pewnie, poczepiali i inni Nałęcze — snuł się bliżéj niemieckiego stanowiska — ciesząc widokiem bezładu, jaki tu panował.
Szczęściem dla wojewody, czy zapomniano o nim, czy tak nań mało rachowano — czy téż nie miano czasu się troszczyć o Polaków, nie zajrzał tu nikt...
Łańcuch, którym się opasywali na prędce niemcy, z rozkazu marszałka, nie objął polskiego obozu, który po za jego obrębem pozostał.
Nieprzyjaciel dotąd zaledwie surmami zdala się oznajmujący, w chwili gdy połowa Krzyżaków nie była do boju gotową, a część znaczna błąkała się bezładnie, w jedne miejsca cisnąc tłumnie, drugie pozostawiając bez obrony — nagle wystąpł[16] z za zasłon, które go kryły i wszędzie wielkim lasem włóczni runął na rycerzy stojących u łańcucha...
Krzyżacy wytrzymali to uderzenie pierwsze, odpierając je ciężkiemi włóczniami swojemi — kilku jezdnych obaliło się z końmi, z jednéj i z drugiej strony — walka rozpoczęła się wściekła.
Teodoryk znajdujący się w pośrodku — widział już, że był zewsząd opasany i że siłom tym, których policzyć nie mógł, oprzeć się nie potrafi...
Z trwogą pomyślał, czy posłaniec po Chełmińską brać, wymknąć się zdołał, czy komtur mu ją na odsiecz przyprowadzi.
W tém była nadzieja cała...
Teraz dopiero, gdy już zbroje o miecze szczękać zaczęły i bój u łańcuchów wrzał zajadły — wzrok jego padł w tę stronę, gdzie stał oddział wojewody...
Przypomniał sobie swych sprzymierzeńców lekceważonych z radością, rachował bowiem, że Wincz ocalając głowę, bić się będzie rozpaczliwie.
Kroków kilkadziesiąt dzieliło go od tych namiotów — podbiegł ku nim... Łańcuch je od niemców przedzielał. Za mgłą dostrzegł opróżnione już obozowisko, powywracane szałasy, poobalane wozy i w dali wojewodę na koniu, ludzi w szeregach, jakby tylko znaku oczekujących.
Zdumiało go to, że zamiast twarzami być zwróceni ku nieprzyjacielowi, stali, włócznie na obóz niemiecki nastawiwszy, czołem przeciw niemu.
Marszałek chciał dać rozkaz jakiś... gdy wśród mgły ujrzał nadbiegającego konno rycerza z białą chustą w ręku, który wojewodzie wskazywał obóz krzyżacki...
Ziemia zatętniała i z okrzykiem dzikiej radości, z wybuchem szału, oddział wojewody puścił się z téj strony, która wolną jeszcze była od napaści... na obóz Krzyżaków.
Teodoryk stał chwilę zdrętwiały, patrząc na tę nową klęskę i uskoczył ku wielkiemu namiotowi...
Naprzeciw niego toczył się bój, jakiego dzisiejsze walki wyobrażenia dać nie mogą.
Dwie żelazne ściany naciskały jedna na drugą, łańcuch był dawno rozerwany, Polacy szli ściśnięci i opasywali broniących się z męztwem wielkiém Krzyżaków...
Kruszyły się włócznie o zbroje, padali rycerze na ziemię, a który z nich runął z konia, o swéj sile podnieść się niemógł, tratowano go...
Włócznia była najgłówniejszym orężem. Strzała rzadko trafiała w obnażone od zbroi całkiem ciało okrywającéj części, miecz kruszył się na grubych blachach... Topory ciężkie i straszliwe cepy żelazne na łańcuchach umocowane tłukły o szyszaki i napierśniki.
Krzyżaków padało więcej zgniecionych ciężarem własnych zbroi, Polacy lżéj zbrojni, rany odnosili częstsze... i więcéj krwi przelewali...
Napad wojewody z téj strony, która przez niego bronioną być miała, zawyrokował o losach dnia tego. Lecz... nie łatwo mieli się poddać Krzyżacy... Cześć rycerska zdać się im nie pozwalała... walczyli, drogo sprzedając życie...
Taką wydawała się teraz walka ta widziana z obozu niemieckiego...
Inną wcale była z polskiej strony... Zakon ważył może najlepszego żołnierza najemnego, król na szalę rzucał życie i królestwo swe...
Lecz królem tym był osiwiały w bojach i mękach Łoktek, umysłu nieugiętego i wielkiéj wiary w przeznaczenie i opiekę Bożą... Czuł się zesłanym dla ocalenia téj korony i ziemi...
Przededniem jeszcze wystąpił z lasów, wiedząc dobrze o położeniu nieprzyjaciela, o siłach jego, o oddaleniu się komtura Chełmińskiego... Wojsko szło w ciszy, osłonięte mgłami aż na kilkoro stai od obozu nieprzyjaciela.
Tu król wystąpił sam, zwołując przed siebie wojewodów i chorążych, którzy go kołem otoczyli.
Blady był i wzruszony...
Dniem wprzódy z obawy o los jedynaka, zmusił go do oddalenia się z Trepką, zakazał mu uczestniczyć w tym śmiertelnym boju.
— Ostatni to może raz pan Bóg mi dozwolił stanąć do bitwy z wami... — rzekł do swoich — niechże sromu nie poniosę!!
Nieprzyjaciel mocen jest, ale obciążony łupami i taborem, nie spodziewa się nas... Zwyciężym go...
Głos mu przerywał oddech przyspieszony. Spojrzał na wojewodów; wołając na nich po imieniu, chorążych do siebie pozwał, obiecując im wdzięczność swą.
— Ostatni raz ja z wami idę, — powtórzył — ufajmy Bogu, a zwyciężymy...
Wszyscy się garnęli doń, przyrzekając walczyć do upadłego.
Król tego dnia wdział starą swą doświadczoną, w mnogich miejscach pogiętą i porąbaną zbroję, hełm zawarty — bez żadnych oznak, gdyż i tak wzrost go czynił do poznania łatwym, a nieprzyjaciela nań wyzywał.
Wojewoda krakowski zaczął wraz z innemi prosić go, aby na uboczu stał, do boju się nie mięszając — a im pozwolił zetrzeć się z nieprzyjacielem — lecz żadna siła w świecie starca powstrzymać nie mogła... Rwał się w pierwsze szeregi z niecierpliwością młodzieńczą.
Dodano mu do boku kilku, aby go przynajmniéj osłaniali.
— Nie lękajcie się o mnie — rzekł do Hebdy — dali Bóg zwyciężyć będę cały, — lecz jeźli nas klęska spotka... nie chcę żywym zejść z pola!!
To rzekłszy król z innémi rzucił się na obóz krzyżacki...
Łańcuchy, które go opasywały, przy pierwszém uderzeniu porwane zostały. — Polskie hufce wtargnęły do obozu, zmieszali się tu Krzyżacy z Polakami, a gdy szeregi prysnęły, bój pojedyńczy aż pod namioty i w środek obozu się rozciągnął.
Mgła długo nie dozwalała dojrzeć nic, oprócz nieustających walk, konnych, pieszych, a wreście i leżących już na ziemi, a pasujących się i dławiących przeciwników...
Około pół dnia, gdy bój wrzał jeszcze ciągle — słońce przedarło się przez te opony szare... i straszliwy obraz odsłoniło oczom — samych walczących.
Pobojowisko trupami i rannemi było zasłane.. w pośród nich, na nich ucierali się Krzyżacy jeszcze, wiedząc że ocalić się nie mogą, a poddać nie chcąc jeszcze.
Marszałek zagrzewał resztki, zbierając rozpierzchłych, obiecując przybycie komtura Chełmińskiego i odsieczy.
Obok niego otoczony wybranemi z między rycerstwa, stał z chorągwią zakonu Iwan... wielkiej siły i męztwa żołnierz, któremu dla postawy téj i okazanych już odwagi na placu boju dowodów powierzono znamię najdroższe...
Wojewoda Wincz z Dobkiem, rzucili się na gromadkę i zewsząd ją opasawszy, nacisnęli tak, że toporem rażony przez Dobka olbrzym padł, chorągiew na ziemię wlokąc z sobą.
Marszałek, który to ujrzał zdala, osłonił sobie oczy, ręka mu bezsilna opadła... Stał nie myśląc już o walce i nowy oddział, który na niego natarł, razem z kompanami zabrał go w niewolę...
Nad wieczór walka była tak jak skończona, a jednak król rycerstwu nie dawał złożyć broni, ani się położyć na pobojowisku... Był pewien że za przybyciem powołanych posiłków, bój się raz jeszcze rozpocznie...
Jeńców powiązano sznurami, zwleczono do namiotów otoczonych strażą... Wojsko nie otarło mieczów i nie dało koniom wytchnąć...
Posiłki w istocie pod wodzą Plauena, nadbiegły z pod Brześcia... Gdy je nadciągające ujrzano, już jeńcy byli pod strażą, a król gotów do nowego boju.
Bój to był w szczerém polu, — ze świeżym żołnierzem, zemstą zagrzanym, gdy król miał z sobą znużonych już całodzienną walką, ale zwycięztwem podniesionych na duchu...
W tém drugiém spotkaniu ranny, lecz zagrzany tém, że mu dzień ten płacił się na każdym kroku szczęściem wielkiem, Florjan Szary, który był już trzech znakomitszych rycerzy niemieckich z koni zsadził i oddał w niewolę, — rzucił się ze swemi kilku wprost na komtura wielkiego, Plauena...
Najdzielniejsi Krzyżaccy bracia bronili ostatniego dowódzcy — Szary z taką gwałtownością natarł na nich, wiodąc za sobą Sieradzian, iż trzy włócznie razem, strąciwszy zbroję lekką i już w boju zluzowaną, utkwiły w nim.
Padł, nie wydawszy jęku, rozdarty straszliwie na pobojowisku, w chwili, gdy ciągnący za nim rzucili się na Plauena i porwali go w niewolę...
Szary cały swój pochód ten odbywał na wiernym koniu siwym, który od dawna mu służył... Byli to towarzysze nierozłączni i przyjaciele, koń znał głos, chód — czuł pana zdaleka... W pochodzie zdali się jednym jakimś centaurem, w którym dusza i myśl obu była wspólną.
Gdy Florjan zakrwawiony padł, oburącz chwytając rozdarte ciało, z którego wychodziły jelita... — koń stanął nad nim, kopytami wrył się w ziemię i pokrył go sobą. Uchronił go od stratowania i zgniecenia, którego ofiarą padało drugie tyle ludzi co zabitych mieczem i toporem.
Szary wychowany był i zahartowany jak na rycerza przystało... Każdéj chwili gotów umrzeć, każdéj godziny gotów cierpieć, czując życie w sobie, wspomniawszy na dom, żonę, dzieci — oburącz nacisnął wnętrzności i pozostał pod koniem, wśród dokoła wrzącego boju, czekając, co zrządzi Opatrzność.
On, ludzki swój i rycerski spełnił obowiązek do końca, teraz musiała wystąpić ta opieka Boża, która rozporządza żywotem i przeznaczeniem człowieka.
W duszy swej westchnął do Boga.
Miał li być ocalonym — z wyroku jego, potrzeba było mężnie doczekać chwili, w któréj mógł nadejść ratunek — przeznaczoném mu było umierać? — powinien był z męztwem dotrwać do zgonu...
Koń stał nad nim ciągle, — innym wyrywającym się i czwałującym po pobojowisku, a napadającym na niego, broniąc się i osłaniając pana.
Florjan nie widział już, co się działo w koło niego, słyszał tylko zwycięzkie swoich okrzyki.. Krew z ran płynęła obficie, ręce w niéj obie zbroczone czuł jak ukropem oblane, — nie mógł ich odjąć na chwilę, gdyż poszarpane ciało... razem z krwią wyrzuciłoby było wnętrzności...
Pot występował mu na czoło, modlił się spokojnie... Rachował rychło li ratunek jaki zjawić się może, ażali mu na tak długo sił stanie...
Mdłości chwilami jakby obłokiem osłaniały mu oczy, lecz wielka siła woli zwyciężała je — otrząsał się męczarni tej... spartańską siłą, — siłą męczenników tych, w których życie potęgowała wiara...
Przed oczyma stał mu jego dom, rodzina, ojciec stary... i ten sąsiad straszny, którego pastwą może stać się mieli najdrożsi, gdyby on już tam powrócić nie mógł.
Nie stracił jeszcze nadziei... Krew upływała wprawdzie, lecz silne dłonie trzymały rozdarte rany spojone... Ręką wpychał jelita i — czekał...
Bój się zdał oddalać od niego... zbliżył raz znowu, odbiegł i cisza nastąpiła dla niego prawie od walki straszniejsza...
Koń z głową spuszczoną wąchając wyciągnięte jego nogi, to stał spokojny, to rżeniem niecierpliwem wołać się zdawał na pomoc ludzi...
O ile dojrzeć mógł Szary... żywego do koła nie było już nikogo. Na wpół w ziemię wbity leżał przy nim Krzyżak własną zbroją zgnieciony, z głową obnażoną, z któréj hełm spadł, ze znakiem podkowy końskiéj na czaszce i czole strzaskaném. Daléj nieco koń dogorywający napróżno usiłował się zerwać na nogi, przedniemi kopytami rył ziemię, do pół się dźwigał i opadał.
Daléj widać było pogruchotane włócznie z ostremi drzazgi sterczącemi do góry, połamany oręż, kupy błota w których już ciał startych na miazgę rozeznać nie było można... Mrok wieczora powoli zstępował na pobojowisko, do którego zdala, z miejsca, gdzie obóz był Krzyżacki — dochodził gwar i okrzyki zwycięzkie...
Szary czuł, że król otrzymał pole, że tam bracia jego weselili się ocaloną czcią rycerską...
Wśród szumu i śmiechów nagle cisza się stała...
W tém głos jeden jakiś począł pieśń kościelną, Ciebie Boga chwalemy: i ogromnym chórem wszystko, co żyło powiodło za nim...
Szary miał na oczach łzy...
— Gdyby zginąć przyszło, — myślał w duchu, — krew nie darmo przelałem. Stań się wola Twoja.
Ręce mu drętwiały, siły się wyczerpywały.
Miałżeby nikt nie zajrzeć na pobojowisko??
Noc nadchodziła...
Szary wiedział o tym zwyczaju wojskowym, iż ciury obozowe trupom długo nie odartym, leżeć nie dopuszczały, spiesząc do łupu... Często po nocy z pochodniami spieszyli pochwycić, co im bój zostawił po sobie...
Pieśń przebrzmiała... wrzawa nastąpiła po niéj, przestanki ciszy, krzyki, wołania i oklaski...
Lecz słuch jego tępiał... oczy coraz widziały mniéj, — czuł, że koń stojący nad nim drży i słania się... Rżał coraz słabiej, coraz rzadziej, ruszył się w końcu ostrożnie, zszedł o krok, głowę spuścił, nozdrzami dotykając jego twarzy...
Zdawał się patrzeć czy żyje... Florjan słabym głosem zawołał go jak zwykle... Siwy drgnął, ale i jego opuściły już siły — zwolna legł przy panu...
Nadzieja zaczęła słabnąć w sercu Szarego... Czuł że nie wydoła długo, że dłonie zmartwiałe ran nie utrzymają, i — życie wyniosą z sobą wnętrzności.. Potem zimnym oblewało się czoło..
Modlił się, duszę polecając Bogu... Zamknął oczy...
W tém koń zerwał się na nogi, wyciągnął szyję i rozpaczliwie zarżał. Zdało mu się, że usłyszał ludzkie głosy... że mignęły światła, że ziemia tętniała chodem ludzi, biegiem koni...
Otworzył zwolna osłabłe powieki...
Nad nim stał z jasną twarzą, otoczoną blaskiem nadziemskim król w swéj zbroi potłuczonéj i płaszczu szarym... patrzał na niego...
Obok w sukni księżej podeszłych lat mężczyzna... Dalej kupka ludzi...
— Mój Boże — co on za straszną mękę ponosi...
Głos ten życie przywrócił Szaremu, zebrał się na sił ostatek... i z uśmiechem męczeńskim odparł słabym głosem...
— Miłościwy panie... Sroższa daleko męka znosić pod bokiem złego sąsiada, jakiego ja miałem i mam!
Król postąpił krok bliżéj. Stał przy nim Hebda i zawołał.
— A to mój Florjan z Surdęgi!
— Bądź dobrej myśli — odezwał się król — jeżeli się z tych ran wyleczysz, ja cię uwolnię od złego sąsiada...
Hebda natychmiast na nosze go ludziom wziąć przykazał i do obozu nieść, gdzie królewski lekarz miał rany opatrzyć i obwiązać.
Florjan dotrwawszy do téj chwili, więcej mocą ducha niż ciała, gdy uczuł się już pod opieką — omdlał...
Miał zaledwie czas, czując się opadającym na siłach, zawołać ku wojewodzie.
— Siwego mego zabierzcie!!





VIII.


Nocy téj nikt na pobojowisku nie zasnął, oprócz tych, co już nigdy wstać nie mieli.
Tam, gdzie niedawno był obóz Krzyżacki, rozbito namiot dla króla, gdzie powiewała wielka chorągiew zakonu z czarnym krzyżem i orłem, wiatr unosił czerwony proporzec królewski z orłem białym...
Na placu jak zajrzeć leżały trupy w części już poobnażane, częścią w zbrojach i szatach, zmięszane razem z końmi, potłuczonemi wozy, połamaną bronią.
Gdy ostatnia walka z Plauenem, wziętym do niewoli, skończyła się rozpędzeniem jego ludzi, którzy w nieładzie pierzchnęli — spędzono do gromady wszystkiego niewolnika wziętego rano i wieczorem; rycerzy, knechtów, co tylko poddało się lub żywo pochwycone być mogło...
Tłum to był, w którym najdostojniejsi mięszali się z najlichszemi, usiłując ocalić, małemi czyniąc.
Lecz po resztkach zbroi, po twarzach i postawach, łatwo było rozeznać dowódzców, resztki białych płaszczów poszarpanych zdradzały ich..
Pięćdziesięciu sześciu rycerzy dostało się w ręce Polaków — około czterechset legło na placu.
Tłum który otaczał niewolnika, warczał groźno... Nie chciano im przebaczyć — wołano o pomstę za swoich... Niektórzy rzucali się na bezbronnych, tak że straże ledwie do przybycia króla, osłonić ich mogły...
Gdy Łoktek zsiadł z konia i spojrzał na powiązanych sromotnie sznurami nieprzyjaciół swych, między któremi znajdował się i Marszałek Teodoryk, z chłodną rezygnacją oczekujący śmierci — komtur Elblągski Herman, blady jak trup, Albert komtur Gdański, wielki komtur Otto von Bonsdorf i na ostatku wzięty Russ von Plauen — zmierzył ich oczyma zaiskrzonemi, słowa nie mówiąc.
Najzuchwalsi z nich, obawiali się rozjątrzonego tłumu, lecz za przybyciem króla pewni byli, iż się Krakowski pan, nie będzie śmiał ważyć, mściwego zakonu rozdrażniać, na śmierć ich skazując... Z wejrzeń ich widać to było. Herman dumniéj podnosił głowę, Albert śmiało naciskający tłum odpychał.
Lecz Wielkopolanie, którzy byli świadkami, jak nieludzko się pastwili Krzyżacy nad bezbronnemi, po kościołach lżąc niewiasty, odzierając kapłanów, mordując starców u ołtarzów, pod których opiekę się schronili — Wielkopolanie zbiegli się kupą, najzajadlej domagając nie zemsty, ale słusznego ukarania.
Łoktek właśnie Marszałka Teodoryka, którego mu wskazał nadchodzący Wincz kazał oddzielić i pod straż oddać osobną, gdy Remisz z głową pokrwawioną przypadł do niego, uląkłszy się, aby i innym nie darowano życia.
— Miłościwy panie! — począł wykrzykiwać, — miłościwy panie — posłuchajcie nas, myśmy najlepsze świadki.
Król wskazując na niemców zapytał.
— Co to są za ludzie?
— My wam powiemy, miłościwy panie, co to są za ludzie — zawołał Remisz... Zbójcy są, okrutnicy, co ani krzyża na kościołach, ani niewiast, ni starców, ni kapłanów nie szanowali.
Wskazał na Elblągskiego Hermana...
— Oto kat... co dzieci kazał mordować, a klęczącemu przed nim przeorowi Dominikanów szyderstwem odpowiedział na błaganie...
Herman — w którym obawa o życie dumę złamała — odparł podniesionym głosem, siląc się na ladajaką polszczyznę, do króla.
— Wy najlepiéj wiecie, wodzem będąc, czy on odpowiada za żołnierskie zbytki...
Słysząc to Remisz przypadł doń z pięściami i rzucił mu w twarz.
— Ne prest! niemcze przeklęty, ne prest!
Za nim Wielkopolanie wszyscy pokrzykiwać zaczęli.
— Śmierć im wszystkim! śmierć!
— Po rycersku od miecza, zbóje ginąć nie są warci — krzyczał Remisz — postronkami ich, na postronki...
Zaledwie słów tych dokończył, a król nie miał czasu jeszcze odpowiedzieć ni powstrzymać, gdy tłum rzucił się ławą na krzyżackich jeńców i sznury im zarzucając na szyję, dusić począł.
Jeden z pierwszych, padł komtur Elblągski, którego ciało wywleczono precz, odarłszy ze zbroi. Za nim poszli inni. Ze starszyzny nie oszczędzono nikogo. Wściekłość była niewysłowiona.
Król ani zapobiedz nie mogąc temu zemsty wybuchowi, ani chcąc nań patrzeć, wszedł do swojego namiotu.
Ogromny łup z obozu Marszałka ściągano teraz zewsząd, na kupy go zrzucając przed namiotem królewskim...
Noc zeszła na obrachowywaniu strat w ludziach i obmyśliwaniu skutecznego oporu zakonowi, o którego mściwém wystąpieniu, jak skoro wieść dojdzie do Malborga o klęsce, nie wątpiono...
Leżeć tu długo stary król nie miał ochoty, ni czasu; donoszono mu, że król Jan czeski z siłą dość znaczną ciągnął na Poznań. Nie był on teraz tak strasznym, gdyż spodziewał się poparcia Krzyżaków, którego mu miało zabraknąć.
Łokietek ciągnąć chciał przeciwko niemu z niecierpliwością młodzieńczą, pewien zwycięztwa. Poznania mu dać nie godziło się...
Nazajutrz jednak wyciągnąć z pobojowiska pod Płowcami, nie było można; król musiał swoje pułki na nowo pościągać, łup odesłać; spieszył posłów z radosną nowiną o zwycięztwie wyprawić do żony i syna...
Ranek upłynął na tych zachodach i przygotowaniach.
Było już około południa, gdy na gościńcu od Brześcia Kujawskiego pokazał się mały poczet konny, zwolna zmierzający ku namiotowi króla. Na czele jego powoli jechał mężczyzna wiekiem pochylony, siwy, z różańcem w ręku, w czapce futrzanej na głowie, z krzyżem na piersi.
Rozpoczęta modlitwa na wargach mu skonała, i oczy wlepione miał w smutny widok pobojowiska, na którem obnażone, sine.. podarte, leżały ciała zabitych.
Noc, w czasie któréj ciury nie próżnowały, — już wszystkie te trupy odarła z sukni, stada kruków ulatywały nad niemi, to spuszczając się na pole, to ulatując i krążąc spłoszone...
Od lasów... sunęły jakby cienie, ukazujące się i niknące w kotlinach... psy czy wilcy?
Starzec jechał, spoglądał i łzy stawały mu na oczach... Nie wiedział nawet, gdy koń go zaniósł przed namiot królewski i stanął przed nim...
Starcem tym był Matjasz, biskup Kujawski.
Łoktek w szaréj swéj opończy wyszedł przeciw niemu...
Spojrzał na biskupa, uśmiechając się — lecz starczyło tego wejrzenia, by się przekonał, że starzec nie z radością zwycięztwa tu przybywał, lecz z boleścią nad tylą ludzkiemi żywotami, którem ono opłacone było.
Król widział w tém tryumf, duchowny płakał nad ofiarami...
Matjasz skłonił głowę sędziwą przed witającym go panem.
— Widzicie — ozwał się król — Bóg to zrządził. On mi dał nad dumnym wrogiem zwycięztwo, chwała niech mu będzie na wieki, iż się ulitował nademną...
— Ten sam Bóg — odezwał się biskup spokojnie — sprowadził mnie tu, miłościwy panie, abym ja, sługa jego — spełnił chrześciański obowiązek — wrogom zarówno i swoim należy pogrzeb i modlitwa...
Dozwól mi, abym ciała te pogrześć mógł — a okazał nieprzyjaciołom, iż chrześcianami jesteśmy i obowiązki nasze pełniemy...
Król milcząco skłonił głowę...
— Poniosłem i ja straty dotkliwe — odparł.. — Zginął mój wierny Żegota z Morawicy, niema Krystyana z Ostrowa, Prandoty i Jakóba z Szumska... bronili moich chorągwi i położyli głowy..
Biskup ze smutkiem spoglądał na obnażone trupy wymordowanych Krzyżaków, na których szyjach postronki jeszcze zastrzęgły... któremi ich poduszono.
— Bogdajbyśmy za to drogo i długo nie musieli płacić! — odezwał się — możni są, mocni są, a mściwi i okrutni!
Pozostał kto żyw z wodzów ich? — spytał cicho.
Łokietek z niechęcią wymówił Marszałka imie.
— Jednego jego ocalić mogłem — rzekł — resztę ci wymordowali, którzy na ich niecne morderstwa patrzali.
Biskup natychmiast z konia zsiadłszy, z gromadką swoich ludzi i dodaną mu służbą obozową, poszedł dozorując, aby ciała zebrano i kopano mogiły...
Nad ranem z lasów nadciągnął na pobojowisko pozostawiony w nich obóz królewski. Z nim razem przybyła żona wojewody, która z sercem zbolałem, poszła szukać męża...
Wojewoda na uboczu stał ze swemi.. Wszystek lud jego ochoczo się mięszał z królewskim, on jeden pozostał odosobniony.. W twarzy jego nie tyle widać było radości, co niepokoju...
Pomiędzy wojskiem króla, znajdowało się niemało ziemian, których majętności zniszczyli Krzyżacy.. Winę spustoszenia tego przypisywano wojewodzie. Jego też i Nałęczów, choć się teraz przyłączyli do Łoktka, nie bardzo uprzejmie witano... Wielu się odwracało z pogróżkami i opryskliwem łajaniem.
Nałęcze radzi nie radzi wskazywali na Wincza...
Przebaczono mu było — lecz ci co ucierpieli, strat swoich darować nie mogli.
Wincz też po pierwszem z królem spotkaniu, napastowany pół słowy i wejrzeniami, poszedł z gorzkiem uczuciem schronić się do swojego namiotu i siedział bolejąc nad tem, że się przeszłość zatrzeć nie dała...
Tu zastała go żona nie jakby zwycięzko wyszedł z walki, lecz niemal jako pobitego i upokorzonego...
W milczeniu uścisnął ją. — Czytała w twarzy męża, iż cierpiał.
— Nie dano mi było zginąć — odezwał się — choć pragnąłem śmierci... Ciężkie będzie życie moje...
—  Wszystko przebaczone — przerwała Halka — król łaskaw.
Wojewoda wskazał po za namiot, na kupy, które się snuły.
— A kto im pamięć odejmie?. — rzekł — ci mi nie przebaczą... Król — dodał po przestanku — ciągnie ku Poznaniowi, odstać od niego nie mogę, pójdę i ja.. Ale tam — poproszę, by mi ciężar z ramion zdjął... Nie chcę dowództwa — pragnę spokoju.. Siądziemy na wsi...
Halka pocieszać się go starała, lecz czoło zostało nawisłe chmurami. On sam sobie przebaczyć nie mógł.
Floryan Szary za staraniem Hebdy złożony w jego namiocie, opatrzony przez kanonika Wacława, w strasznéj gorączce marzył o pobojowisku...
Pamiętna opieki, jaką miał nad nią, Halka, natychmiast szukać go poszła, dowiedziawszy się o ranach okrutnych, jakie mu zadano.
Ksiądz Wacław powiadał o nim, iż mógł się wyleczyć z nich, lecz długiego potrzeba było czasu i starania, nimby życie za ocalone uważać można. Król sam pamiętny tego słowa, które na pobojowisku od mężnego rycerza usłyszał, zalecał pieczę mieć nad nim.
Prosto z pod Płowców, Łoktek nie tracąc czasu, wraz z wojewodą ciągnąć musiał do Poznania, aby Czechów uprzedzić...
Biskup Matjasz litościw nad umarłemi, dla rannych téż miał serce ojcowskie, Florjanowi i innym ciężko okaleczonym, których rany spokoju i ducha bezpiecznego potrzebowały, ofiarował schronienie we dworze swym w Brześciu Kujawskim. Tu łatwo ich nawet na noszach przenieść było...
Wojewodzina, która czekać musiała z powrotem do domu, aż by się wojna w Poznańskiem skończyła — schronić się miała z woli męża do Brześcia.
Tak więc Szary, który wprzód nią się opiekował, zyskał teraz w niéj opiekunkę troskliwą.
Brześć i Radziejów napełniły się rannemi — których liczba znaczną była.
Po pierwszem opatrzeniu ran przez kanonika Wacława, i po przebyciu gorączki, a niemocy jaka nastąpiła po niej, Szary, przeciwko wszelkim lekarskim przepowiedniom, w dziwny sposób szybko do zdrowia przychodzić począł.
Obietnica króla, w któréj spełnienie święcie wierzył; niecierpliwość powrotu do domu, zobaczenia żony, dzieci, ojca, dawały mu siłę cudowną, która z każdym dniem rosła.
W izbie dworca biskupiego, leżało ich trzech porąbanych, których wojewodzina odwiedzała codziennie. Jeden z nich Starża, młody był i rękę tylko miał przeciętą, silny i zdrów, przeciez[17] rany mu się jątrzyły i cierpiał więcéj, niż Szary. — Drugi w wieku Florjana ze zgniecionemi nogami, żyć sobie obiecywał, lecz na koń już siąść nie spodziewał się nigdy.
Szary, choć tak straszliwie poszarpany, wierzył w to mocno, że byle zszyte rany się zrosły, zdrów musi być...
Codzień prawie tęskniło mu się tak za domem, a niepokój go ogarniał o sąsiada tak wielki, iż by się był zerwał i jechał na wozie, byle do swoich.
Nie puszczano go.
Biskup Matjasz, co grzebał umarłych, przychodził do nich codzień i uczył cierpliwości.
— Ojcze mój — mówił Florjan całując go w rękę — ja dla siebiebym cierpliwość miał, ale dla żony i dzieci, dla starego ojca, których tam porzuciłem na łasce Bożéj i rodziny méj, trudno mi tu zcierpieć... Na woziebym się dowlókł...
— Drogi złe, zimno okrutne... rany niezgojone — mówił biskup. — Czekajcie...
Wojewodzina, przed którą bolał i skarżył się Szary, w ostatku się jego niepokojowi ulitowała.
Miała wóz i woźniki dobre, ludzi podostatkiem; sama tu zmuszona siedzieć, tęskniła wielce. Gdy Szary począł, obwiązany cały, poruszać się i wstawać na gwałt, aby siłę swą pokazać, rzekła dnia jednego.
— Niema z wami rady, jeźli ks. Wacław dozwoli, odwiozę was żonie.
Gdyby był mógł Szary paść jéj do nóg! lecz z łóżka mu się ciężko podjąć było. Ręce jéj tylko ucałował.
Tegoż dnia kanonik rany opatrzył i na nalegania odpowiedział, jak to lekarze i duchowni zwykli, groźném słowem a szorstko.
— Chcesz się koniecznie zgubić, trudno ci zabronić — rzekł — zamiast pociechy żonie i dzieciom smutek sprawisz... Czekaj aż powiem... Nie zatrzymam dnia jednego, gdy ujrzę, że podróż znieść możesz.
Florjan zmilczał, ale w oczy księdzu patrzał co dnia, a ten się uśmiechał.
Jednego dnia wreście, ręką rzucił, gdy wojewodzina go spytała po cichu i — dał do zrozumienia, że jechać z biedy było można...
Wysłano tedy najlepszy wóz, okryto go kabłąkami i skórami, przyodziano Szarego, i po pożegnaniu, a błogosławieństwie biskupa Matjasza, wojewodzina z nim wyruszyła w drogę.
Jesień była późna, pospieszyć z rannym, choćby i chciano, nie pozwolił lekarz, musiano się wlec noga za nogą. Wojewodzina, miasto na drugim wozie spoczywać, niemal całą drogę, pieszo szła z różańcem w ręku, jakby pielgrzymkę pobożną odbywała.. Była téż to pielgrzymka miłosierdzia.
Florjan leżał osłonięty, coraz to się po cichu ludzi rozpytując, kędy byli, jak się miejsca zwały, ile drogi zrobili...
Jemu podróż wydawała się nieskończoną, a im się bardziéj ku Pilicy zbliżali, tém niepokój rósł.
Zdrowie się nie pogorszyło w drodze, bo je nadzieja utrzymywała.. Uśmiech czasami zjawiał się na bladéj twarzy jego — to go spędzał niepokój.
Wojewodzina, sama w trosce o męża, krzepiła go jak mogła...
— Miłościwa opiekunko moja — rzekł jéj jednego wieczora Florjan, gdy go ludzie na noc do izby znieśli... — Myślę ja sobie ciągle o żonisku i dzieciach... Kto tam wie, czy do nich doszło co już o bitwie, a o mnie pewno żadnéj wieści nie mają. Co się tam z niemi dzieje, jeźli Domna wie, że naszych tylu padło??
Jak mnie tam na wozie im przywieziecie, gotowi pomyśleć, że im trupa odsyłają z pobojowiska...
Półtora dnia powolnéj drogi, jeszcze zostawało do Surdęgi, gdy wojewodzina odezwała się.
— Chcecie, to pojadę przodem do waszéj??
Florjan odpowiedział tylko spojrzeniem wdzięczném.
Nazajutrz wojowodzina[18], starszego sługę zostawiwszy przy Szarym, sama pospieszyła do Surdęgi, jednego dnia się tam dostać spodziewając..
Ludzie, choć im drogę dobrze rozpowiedziano, pobłądzili trochę i noc nadeszła, a Surdęgi widać nie było... W ostatku po przepaścistych groblach i moczarach wlokąc się, wóz złamano, koło pękło i z jednym z czeladzi musiała Halka pieszo iść, szukając schronienia.
Wedle powieści ludzi, zamek miał być niedaleko...
Uradowała się wielce, gdy na pagórku ujrzała zabudowania, a w nich światło. — Nie wątpiła wcale, iż gródek to być musiał, do którego dążyła i, dobiwszy się po grobelce do wrót, słudze stukać kazała...
Wrzawę jakąś słychać było na zamku, dla któréj pewnie, bicie do bramy, nie rychło usłyszano, aż wrótny się zjawił klnąc, z drzazgą w ręku, a za nim kilku strasznych parobków, którzy na widok kobiety samej ze służką — śmiać się okrutnie i do środka wojewodzinę ciągnąć zaczęli.
Przelękła się w pierwszéj chwili, widząc, iż chyba omylić musiała, lecz mężna i przytomna wnet odzyskała odwagę — odparłszy więc groźno tych, co ją za ręce chwytali, poczęła naprzód pytać o Surdęgę...
— Toć to! trafiliście, jak raz... Surdęga jest zaśmiał się jeden z chłopów...
Wojewodzina stała jeszcze w progu, gdy rozpychając gromadę tę, zjawił się mężczyzna, twarzy dzikiéj, porąbanéj, na którego widok wszyscy rozstąpili się i umilkli. Poznała w nim pana...
Śmiało więc ozwała się do niego, z zapytaniem, czy to w istocie Surdęga była...
Zagadnięty nie odpowiedział na to pytanie.
— Powiedźcie mi, kto wy jesteście i jakim sposobem się tu znajdujecie? — rzekł gburowato — ja to naprzód prawo mam wiedzieć...
Spokojnie i wcale nie okazując obawy, wojewodzina odparła...
— Jadę z rannym, z pobojowiska pod Płowcami, gdzie król moc krzyżacką pobił na głowę, a mąż mój, zowie się Wincz z Pomorzan, wojewoda Wielkopolski.
Nachmurzył się słuchając — ten który badał i głową potrząsł...
— Ranny? któż ranny? — spytał...
— Florjan Szary...
Pytający, Nikosz Bąk, rozśmiał się na całe gardło..
— Że go nie zabili — tego... — zawołał.
Wojewodzina z tego wykrzyku domyśliła się, w czyje ręce wpadła, a dość jéj o nim rozpowiadał Florjan. Nie strwożyła się tém jednak...
Zamiast wyrywać się precz, postąpiła dumnie kilka kroków.
— Widzę — rzekła — żem nie trafiła do Surdęgi, jakom chciała, ale pod nieprzyjacielski dach. Przecież żonie wojewody królewskiego i tu odpocząć dadzą...
Nikosz milcząc, cofnął się...
Naprzeciw drzwi stały otworem, w których się świeciło.
Śmiało wojewodzina szła ku nim. Nikosz nasępiony za nią, reszta ludzi prowadziła ich oczyma zdala...
Izba, do któréj weszła Halka, nizka, obwieszona do koła odzieżą, bronią, skórami pobitych zwierząt, miała duże ognisko, na którem ogień płonął z jednéj strony, z drugiéj wysłane było łoże na ziemi. Dwa psy wyciągając się, mruczeniem przyjęły gościa...
Nikosz, jakby jeszcze niepewien był, co pocznie, wskazał miejsce na ławie, sam stojąc przed nią. — Halka usiadła...
— Król pobił Krzyżaków? — zapytał gospodarz.
— Zwycięztwo wielkie Bóg mu dał, starszyzny i rycerstwa zginęło wiele... — rzekła wojewodzina.
— Szary ranny? — hę? — mruknął Nikosz...
— Ranny, ale mu to wyjdzie na dobre, dał Bóg — poczęła wojewodzina spokojnie. — Bił się jak lew... Już pod koniec dnia, gdy posiłki Krzyżakom nadciągały — chciał własną ręką komtura wziąć... Broniący go Krzyżacy trzema włóczniami brzuch mu rozpruli.
— Ha! — rozśmiał się Nikosz...
— Nadjechał potém król — ciągnęła Halka, patrząc na gospodarza — i zobaczywszy go tak strasznie okaleczonym, zawołał.
— Co człowiek ten cierpi... Szary zaś miał jeszcze tyle siły, iż królowi odpowiedział... — Mniéj ja tu cierpę, niż od złego sąsiada!!
Nikosz przerwał takim wykrzykiem, i pięści mu się nagle ścisnęły tak groźno, iż inna by niewiasta ulękła się go — wojewodzina spojrzała nań tylko i dodała.
— Otóż król mu swe słowo pańskie dał na pobojowisku, że go od sąsiada uwolni...
Nikosz, któremu oczy zdawały się z pod powiek wyskakiwać, usta zagryzł i krok się cofnął... Milczał długo...
— Król! król! — wyjęknął szydersko... ale z twarzy i głosu, poznać było można, iż sam przed sobą kłamał odwagę, któréj nie miał.
Począł się wpatrywać w wojewodzinę, niedowierzająco, ale razem trwożliwie.
— Gdzież ranny ten... jest? — zapytał...
— Leczy go królewski doktór, kanonik Wacław w Brześciu na Kujawach — odparła wojewodzina... — Król mu go sam polecił...
Nikosz spojrzał z podełba i znowu mruczeć zaczął.
— Król! król!!
— A cóż król ten, sąsiadowi jego zrobić może? — ozwał się po chwili zadumany...
— Albo to kobieta jak ja, wiedzieć ma?... Jam się podjęła tylko żonie dać znać, że żyw jest — i z tém jechałam do niéj...
Wóz mi się na drodze ułamał.
Nikosz słuchał, dumając ciągle.
— Król! król! — zamruczał pod wąsem...
Ale nie w smak mu pono była ta zapowiedziana opieka pańska. Zawrócił się od ognia wgłąb izby kilka kroków, przyszedł bliżéj i wojewodzinie się przypatrywał bacznie.
Walka jakaś w nim, toczyła się widocznie, która dlań była nieprzyjemną.
— Jakeście ludzcy — rzekła Halka po chwili — pomóżcie mi, abym się do Surdęgi dostać mogła.
— A mnie co wy i Surdęga waszal[19] — zżymając ramionami zawołał nagle Nikosz. Może to ja jestem tym sąsiadem, na którego ten pies, co go trzy krzyżackie włócznie nie dobiły, skarżył się królowi?.. To ja za to, że on na mnie nasadził króla, będę wam pomagał dla niego?
Rozśmiał się na głos...
— Gdybyście to uczynili, rozum byście mieli, nie powiem już więcej... bo lepiéj wam pono króla nie gniewać i nie drażnić. Mały on jest, ale ręce długie ma...
— Jakby to wszystko prawda była! — ze śmiechem odparł Nikosz...
— Wolno wam wierzyć lub nie — zawołała wojewodzina. — Czyńcie jak wam lepiéj.
I zamilkła dumnie, Nikosz popatrzył na nią. Dziwném mu się to zdawało, że słaba, jedna kobieta, w jego rękach będąca, wcale się go lękać nie zdawała, i takie męztwo okazywała.
Mięszało go to widocznie — przeszedł w koniec izby zamyślony, mrucząc coś sam do siebie.
Wojewodzina wstała z ławy, otrzęsła nieco obmokłe suknie, zwróciła się ku niemu.
— Dacie mi ludzi do pomocy?? — zapytała.
Nikosz podumał znowu.
— Ludziom i mnie, trzeba za to zapłacić — rzekł gburowato. — Innego czasu i z was by mi się okup należał, bo odemnie nikt tak nie wyszedł bezkarnie... — dodał patrząc na nią — ale z babami wojować nie chcę...
Zapłacicie — poślę po wóz ludzi.
— Zapłacę — cóż mam robić! jeźli u was taka gościnność! — odezwała się wojewodzina.
— Jam nie chłop, abym przewód dawał darmo — ofuknął Nikosz...
— Zapłacę — potwierdziła Halka...
Nikosz ku drzwiom podszedłszy, wychylił głowę i na swoich huknął. Czekali oni w pobliżu, może innego spodziewając się końca, gdy im kazał światło wziąć i wozu pójść szukać...
Stało się, jak zlecił. Tymczasem udobruchany nieco gospodarz, może napomnieniem o gościnności zawstydzony, jedzenie kazał podać...
Sam stał nieco opodal i znowu o Florjana, o rany jego, o przygodę i rozmowę z królem rozpytywać począł. Wojewodzina powtórzyła mu, co powiedziała wprzódy, rozwodząc się nad tém, jak król sam wielkie miał o rannym staranie.
Nikosz mruczał — król! — śmiał się, ale jednak niepokój go ogarniał.
Dawszy się posilić wojewodzinie, sam potem ogień na kominie przykładał i po troszę jéj służył — zbywszy się pierwszéj swéj gburowatości.
Na ostatek o sobie mówić zaczął z żalem i bólem wielkim, że mu sąsiad wziął, co on najdroższego miał, że gdyby nie on, Domny by był dostał i na ziemianina takiego wyszedł, jako drudzy...
— Zalał mi on za skórą, com nie miał mu oddać! — zawołał... — Król nie wie nic.. niechby mnie posłuchał...
Złagodniał wreście, na świat i ludzi tylko narzekać poczynając, gdy służba wóz wojewodzinéj przyprowadziła. Nie upominając się już o zapłatę Nikosz, koło podprawić kazał i dał przewodnika do Surdęgi...





IX.


Radość i przestrach razem przyniosła z sobą żona wojewody, przybywszy w nocy do zameczku, który zawsze jeszcze w obawie o sąsiada, tak czujną był otoczony strażą, jak czasu wojny.
Wrót jéj w początku otwierać nie chciano, chociaż mówiła im o sobie i o Florjanie — obawiano się zdrady. Nareście wyszedł stary ojciec na wyżki, rozpatrzył się w szczupłym orszaku wojewodzinéj, i na zamek ją puszczono.
Domna stała tu już, z mniejszem dziecięciem na ręku, posłyszawszy o mężu, niecierpliwa, by się coś o nim dowiedzieć.
Wieść o bitwie pod Płowcami głucha i niepewna, doszła tutaj, ale z niéj o losie tych, co walczyli, nic wnieść nie było można.
Opowiadano, że padło ich wielu, że zwycięztwo było okupione drogo.
Wszyscy więc tu w trwodze byli o Szarego, wiedząc, jak rad niebezpieczeństwa szukał i siebie nie szczędził.
Wojewodzina poczęła od tego, że im oznajmiła o Florjanie...
Domna poskoczyła do niéj żywo, z radością i niepokojem, nie umiejąc sobie wytłumaczyć, co wojewodzina w tych stronach — mogła mieć za sprawy i dlaczego się tu znajdowała.
— Jam ci téż Leliwianka — rzekła przybyła Halka — i dla tegom się czuła obowiązana, Florjanem zaopiekować.
— A on! on! gdzież jest? — zapytała Domna.
— Nadąży wkrótce — odezwała się Halka — wyście mężnego serca niewiasta, nie będę więc taiła przed wami, że rannym był w bitwie...
Domnie oczy się załzawiły, dziecko przycisnęła do piersi.
— Ranny był? — szepnęła, pilno się wpatrując w mówiącą.
Stary ojciec drżał słuchając...
— Dziś już rany znacznie pogojone, a że mu pewnie nigdzie lepiéj być nie może, jak w domu — więc przybędzie wkrótce...
Wszystko to Domnie się jeszcze nie dość wydawało jasnem — stała, czekając coś więcej.
Weszły razem do dolnej izby, w któréj młoda pani ze swemi prządkami i dziećmi siadywała wieczorami. Stary powlókł się za niemi...
Wojewodzina obejrzała się do koła, zaczęła podróżną odzież zdejmować, ale nie spieszyła z opowiadaniem, na które oczekiwano.
— Pani moja miłościwa — odezwała się podchodząc ku niéj Domna, która dziecię złożyła w kolebce... — Nie kryjcie nic przedemną — mówcie mi o moim... wszystko.
To, czém się Bogu jego dotknąć podobało — ja z nim podzielać powinnam. — Bóg mi da męztwo! ja wszystko chcę wiedzieć!
Jestem córką ojca, który za młodu rycerzem był — ród mój cały nie inną sprawą się parał — my niewiasty ich, choć zbroi nie wdziewamy, serca zbroić musiemy...
Uściskała ją wojewodzina.
— Siostro ty moja — rzekła z rozrzewnieniem — my! my wprawdzie ran nie odnosim, krwi nie lejem, ale odboleć musiemy za wszystkich — i w naszych sercach odbija się, co oni cierpią... — Bóg z tobą. Florjan żyw powraca, zdrów będzie — ale wycierpiał wiele...
Trzy krzyżackie włócznie, rozdarły mu wnętrzności — cudem ocalony został... Jedzie on tu i jutro będzie przy tobie...
Król sam znalazł go na pobojowisku, a mężny człek, gdy nad nim się użalał, jeszcze miał siłę mu się poskarżyć, że od sąsiada cierpiał więcéj, niż od tych ran, które mu włócznie zadały...
Domna rękami zakryła twarz... Starzec załamał dłonie, milczeli wszyscy, wojewodzina daléj mówiła.
— Król mu przyrzekł, że go od sąsiada uwolni, sam opatrzyć go kazał, i dziś już niema niebezpieczeństwa...
Z płaczem rzuciła się młoda pani dziękować zwiastunce, potém jak nieprzytomna pobiegła uklęknąć i pomodlić się — potem chciała natychmiast choćby na koń siąść i naprzeciw męża jechać — lecz Halka nie dozwoliła na to, ojciec się oparł...
Wojewodzina nie powiedziała nic jeszcze o swéj bytności u Bąka, i teraz dopiero, gdy Domna zaczęła się kłopotać, aby mściwy sąsiad nie napadł w drodze na Forjana — o swojéj przygodzie mówić poczęła.
Wszyscy wydziwić się nie mogli, iż z niéj cało wyszła.
— Powiedziałam ja mu — dodała wojewodzina — o tém, co król przyrzekł Florjanowi, i zdaje się że Nikosz, choć się uśmiechał z tego, musiał wziąć do serca królewskie słowo...
Domna się przecież nie uspokoiła, poki[20] naprzeciw męża ludzi kilku zbrojnych nie wysłała...
Halka, która choć zdala, patrzała niemal na straszną walkę pod Płowcami, i dla męża swego — o którego się lękała, o najmniejsze jéj szczegóły dopytywała — poczęła teraz opowiadać o tym dniu pamiętnym, w którym krzyżacka duma ukróconą, a okrucieństwo ich ukarane zostało...
Co żyło we dworze, cisnęło się słuchać do izby, pode drzwi — i milczenie uroczyste, okrzykami radości i znakami krzyża świętego przerywane tylko — panowało w czasie powieści Halki, która sama się nią zapaliła i unosiła...
Młoda pani swym mężem i jego męztwem bohaterskiém, czuła się dumną. Łzy jéj wysychały od tego uczucia radości i czci dla człowieka, który tak prostym być umiał, tak skromnym, a tak rycersko w życiu się całém sprawował...
Rósł w jéj oczach ukochany mąż, potężnego ducha, który blizkim śmierci będąc, pamiętał o tém tylko, aby królowi rodziny swéj spokój i przyszłość polecić.
Przy nim maleli inni, którzy wielkiemi być chcieli, a nie mieli cnoty jego żelaznéj... zwyciężającéj cierpienie, urągającéj się śmierci...
— Mój Florek! — powtarzała sobie z bijącém sercem i wracającemi do łez oczyma... — Mój!!
Całowała dzieci i chciałaby była powiedzieć im, jak mieli czcić ojca — na to jéj słów brakowało...
Nazajutrz zameczek od rana gotował się jak do uroczystości wielkiej, na przyjęcie swojego pana.
Wieść od dworu poszła po wioskach — z echem królewskich słów i obietnic.
Gromady zbierały się witać wracającego na granicy. Ze wszystkich wsi, postrojony świątecznie lud, cisnął się na drogę wiodącą do zameczku.
Opowiadano sobie i to co było i to, co każdy z serca dodawał do powieści o trzech włóczniach i o złym sąsiedzie. Historja stawała się już legendą, która wieki przetrwać miała,[21]
Na zamku Bąka, postrzeżono ten ruch wielki i niepokój około Surdęgi, lecz ztąd nikt się nie ruszył, ni pomagać, ni przeszkadzać. Z za ostrokołów Nikosz patrzał niespokojnie, rozkazawszy zamek zaprzéć, a ludziom broniąc wychodzić z niego; jakby się lękał o siebie.
Domna zaraz dała znać do Lelowa, zkąd brat jéj i co żyło, skoczyło także na spotkanie Florjana.
Z woza swego, przysłoniętego skórami, Szary zbliżając się ku domowi, wyglądał coraz niespokojniej. Znajoma okolica dozwalała mu obliczać czas i odległość, mierzyć biciem serca zbliżanie się do Surdęgi.
Napróżno jednak naglił i prosił powożących, aby pospieszali — rozkaz był wydany, aby rannego wieźli powoli, wozowi się nie dając przechylać. Szli słudzy z obu stron po złych przeprawach podtrzymując go, aby wstrząśnienia nie czuł. Lecz o ranach swoich i o cierpieniu zapomniał Florjan, tak pilno mu było swoich zobaczyć, Domnę uścisnąć.
Dobili się tak do granicy, gdzie krzyż stał, a koło niego ludzi kupa... Włodarz z częścią gromady z Lasek i Woźników, podbiegł pierwszy do pana.
Stary sługa po nogach go całował, a gromada wołała radośnie i ciągnęli z nią daléj. Czuł się już między swojemi.
— Miły Boże! — mówił w duchu — leżąc na pobojowisku, gdym sądził, że mi już ostatnia nadeszła godzina, czym się ja spodział, że téj chwili dożyję?
Gdy przeciągali naprzeciw zameczku Bąka, drżącą ręką Florjan nieco skórę odgarnął i spojrzał na Wilczą górę. Stała, jakby na niéj żywéj duszy nie było — choć skrycie wiele oczów ciekawych patrzało z niéj na ten orszak, posuwający się dołem ku Surdędze.
— Hej! hej! — mruczał Nikosz z za płota — prowadzą go, jak z pogrzebem idąc. Któż wie? Może mu życia nie wiele zostało, a z nim, gdy zdechnie, i obietnica królewska pójdzie do dołu.
Stanął wóz nagle, choć do zamku jeszcze kawał drogi było — przed Florjanem ukazała się siwa głowa ojca i biały czepiec żony, na ręku trzymającéj dziecinę.
Płakali wszyscy i ściskali ręce, a mówić nikt nie mógł...
Gdy wóz się zatrzymał w podworcu, a ludzie na ręce wziąwszy Szarego, do izby go nieśli — on trzymając za rękę żonę, uśmiechał się wesoło do niéj i do dziecka.
— A no! — zawołał — smutkom tym i łzom daćby pokój! Jest się z czego radować i Bogu dziękować.
Podniósł do góry drugą rękę i zakrzyczał wesoło.
— Ojcze kochany, kubka, choć kroplę wypijemy prze zdrowie króla i korony naszéj...
Do żony się zwrócił.
— A wy! odezwijcie się co wesołego. Piosnkę zanucić! Rycerska rzecz zawsze dobréj myśli być w złéj i pomyślnéj doli równo.
Wziął kubek podany i do ojca obracając się.
— Króla zdrowie! niech nam długo i szczęśliwie panuje!!





X.


Od powrotu Florjana, choć na zamku zawsze się po staremu strzeżono od sąsiada — Bąk najmniejszego powodu do obawy i znaku życia nie dawał.
Na Wilczéj Górze wszystko się zdawało usypiać, jakby go w niéj nie było. Ludzie nawet jego, dawnym swym zwyczajem, psot żadnych nie czynili.
Stary Dalibor, zawsze niedowierzający, utrzymywał, że chyba podłe owe człeczysko coś bardzo niegodziwego gotuje i ma na wątrobie. Nie dawało się to jednak czuć wcale.
Tymczasem wojna się skończyła, z Krzyżakami niby to jakieś układy i pokojowe rozmowy poczęto, choć w dobry ich skutek nikt nie wierzył. Tracono tylko czas, który oni zyskać chcieli, a do końca dobić się z niemi nie było można.
Króla Jana odpędzono od Poznania, doma ludzie trochę spokojniéj oddychali do czasu.
Szary zaraz po godach wstawać począł, chodzić, z włodarzem się naradzać, na koń mu się chciało, ale żona nie dozwalała się wybrać, dopóki by do lepszych sił nie przyszedł.
Często gęsto wspominano o królu, czy téż on obietnicę swą strzyma.
— Król stary, a ma tyle na swéj głowie spraw głównych, iż pewnie zapomniał, co mu się na pobojowisku z ust wyrwało — mówił ojciec. — Nie grzech by mu było pokłonić się pójść i przypomnieć.
— Nie uczynię tego — odpowiadał Florjan. — Nikosz jakoś cicho siedzi, a iść do króla po zapłatę za krew, nie ziemiańska rzecz, ale żołdacka. Dla swojéj ziemi i dla korony Chrobrego się to czyniło — niech będzie Bogu na chwałę!
Tyle zrobiemy, że kozła na hełm wyprawim, a moje trzy włócznie w tarczę włożym tak, jak one mi w brzuchu tkwiły! Dość mi na tém.
Żona nigdy się mężowi nie sprzeciwiała, dla niéj on zawsze słuszność miał. Ojciec téż zamilkł, nie nalegał.
Począł się Florjan coraz pilniéj krzątać około domu, bo się wcześnie jakoś na wiosnę zbierało, a na wsi, nim ona przyjdzie, trzeba być gotowym na jéj przyjęcie.
Z Krakowa jak nie było, tak nie było wieści żadnéj.
Ale poczęły po kraju chodzić pogłoski, że Krzyżacy się znowu na Kujawy wybierają i na Brześć chcą ciągnąć.
Drogi ledwie obsychać zaczynały, gdy dnia jednego do izby chłopak wpadł, do siedzącego na ławie pana wołając, że do zamku ktoś w kilkadziesiąt koni ciągnie.
— A no! — odparł spokojnie Florjan — jak gość przybędzie — wrota mu otworzymy, czém chata bogata... Dostojny pan, czy ubogi człek, tém go przyjmę, co mam — choćby i król sam, więcej nie dam, nad to co mogę.
Jeszcze sobie tak wesoło żartował, a żona do okien biegła wyglądać, gdy od wrót szum się stał — wołano...
— Wojewoda!
Stary z Florjanem wyszli naprzeciw niego.
Zsiadał właśnie z konia, rozglądając się po zameczku — a twarz miał dosyć wesołą.
— Oho! — zawołał do Szarego, patrząc nań — jużeście to na nogach?
— Dzięki Bogu, a pono w sam czas — odparł Florjan z pokłonem — bo coś o wojnie bąkają. Krzyżacy na Brześć mają ciągnąć. — Trzeba będzie spróbować na siodło.
— No, wy jeszcze spocząć możecie — odpowiedział Hebda — téj biedzie na Kujawach jednakże jesteście winni, że gdy o niéj była mowa u króla — stary sobie was przypomniał i nakazał mi zaraz jechać, abym złego sąsiada okupił, choćby najdrożéj.
I z tém ja do was przybywam.
— Bóg zapłać królowi panu.
Wprowadzili do izby wojewodę. Przyjmowano go serdecznie, ale po ziemiańsku, jak Florjan mówił, chlebem powszednim, dostatkiem domowym, żadnego nie czyniąc zbytku.
Po kubku jednym, drugim, odezwał się Hebda.
— A co, miły bracie — u mnie czasu omal zawsze, zawezwać by go tu w imieniu króla i....
Syn i ojciec, oba głowami potrzęśli.
— Jakośmy żywi, ten zbój naszego progu nie przestąpi. — Darujcie panie wojewodo, ani on nie zechce, ani my tego dopuścim...
Stary wtórował — Hebda się zadumał, nie w smak mu to było.
— Nadtośmy sobie nadojedli — mówił Dalibór. — Człek zły jest i my z nim zgody niechcemy, bo z takimi jak on, drużba nic potém. Niech idzie na kraj świata, by go nasze oczy nie oglądały — i tyle.
Nie spierał się już wojewoda. Dworu swojego część zostawił w Surdędze, konia kazał przyprowadzić i pojechał sam do Bąka.
U niego ciągle jeszcze od powrotu Florjana, cicho było i pusto... Ludzie nawet z Wilczéj Góry nie zadzierali się z chłopami z Wożnik jak dawniéj — do bójek na granicy i po lasach nie przychodziło.
Zdawało się, jakby i sam Nikosz zmęczył się tem, i spokój wolał.
Wojewoda przodem posłał urzędnika swojego z laską białą, aby o nim oznajmił, powiadając, że od króla był wyprawiony.
Gdy nadciągnął — wrota już stały otwarte na oścież, a w nich Nikosz czekał ubrany na prędce w szubę dostatnią, z łańcuchem na szyi, w kołpaku na głowie sobolowym, z mieczem u boku. Straszniejszym i brzydszym był jeszcze, niż zwykle.
Twarz miał jak wosk żółtą, a oczy mu biegały jak u kota, gdy psy za nim gonią.
Wprowadził milcząc Hebdę do izby, w któréj, zda się, na umyślnie służba dzbanów srebrnych, i kubków nastawiła więcéj, niż było potrzeba, aby się bogactwem pochlubić. Zbieranina to była różności, nie jednéj matki dziatki, jakby i z kościołów i ze dworów się to poschodziło — ale błyszczało.
Wojewoda nim siadł na ławie, rzekł...
— Jadę do was, od króla z rozkazaniem... Musicie mu z téj posiadłości ustąpić — nie komu ale królowi samemu.
Nikosz głowę bardzo nizko skłonił, ale śmiał się szydersko.
— A jakbym ja dać jéj nie chciał? — zapytał.
— To król znajdzie, za co dać was sądzić, bo skarg i żalów na zbytki wasze dosyć jest. Więc i ziemia się nie ostoi — i głowa w dodatku...
Bąk szuby poprawił.
— Z królem a z biskupem — rzekł — ziemianinowi się nie borykać. Wiem ci ja, zkąd to wszystko płynie, za co na mnie ta groza.. Siła by mówić o tém, ale mnie nie posłuchają.
— Słowo wam nie pomoże nic — przerwał wojewoda. — Mówić możecie, co chcecie, a ziemię królowi trzeba dać.
Nikosz się strząsł tylko.
— Wojny prowadzić trudno! — burknął.
— Król niczyjej krzywdy nie chce — ciągnął daléj Hebda, przypatrując mu się ciekawie. — Otóż wiedźcie, że wam daje ziemi w dwójnasób tyle, koło Nowego Sąndcza. Jest i dwór i ludzi trochę i młynek.
Nikosz począł słuchać z uwagą większą — kłaniał się.
Wojewoda odpowiedzi czekał, ale jéj nie otrzymał. Bąk milczał, tarł w ręku połę sukni i w ziemię oczy wlepiwszy, ustami ruszał.
— No, cóż? — zapytał Hebda.
— Cóż ma być! — zamruczał Nikosz — kiedy mus...
— Zatém — podchwycił wojewoda prędko — czém prędszy koniec, tém lepszy. Wynieście się rychło, a w Sąndeczczyznie osiadłszy, z ludźmi żyjcie we zgodzie; aby na was żalów i skarg nie noszono.
— Miłościwy panie — zawołał, zwolna głowę podnosząc Nikosz — człek, gdyby chciał, ze skóry swéj nie wylezie. Będą mi ludzie dobrzy, będę im druhem; zajdzie mi kto w drogę, jako tu Szary, krew nie woda.
Raz człek żyje i raz umiera.
Musiał wojewoda podany kubek przyjąć, choć mu się pić nie chciało. Miód był stary, i jak smoła czarny.
Nikosz począł rozwodzić żale, a sam pił chciwie i dużo. Blade jego lice rozgorzało, i z żółtego stało się niemal siném, widać było, że się w nim burzyło wszystko.
Hebda słuchał obojętnie.
— Kiedyż mi puścicie wasz gródek? — zapytał — bo ja tu urzędnika mojego do odbioru zostawić muszę.
Nikosz się trochę nasrożył.
— Wypędzacie mnie — rzekł — pilno się mnie im pozbyć.
I chwilkę podumawszy, rzekł ze słością[22].
— Za dzień, za dwa — wozy moje gotowe będą — bylem zaraz tamtę ziemię dostał... pójdę ztąd, pójdę bez żalu...
— Ziemię król przeznaczył, i rozkazy a pisanie dostaniecie w Krakowie — rzekł wojewoda.
To powiedziawszy, wstał zaraz Hebda i przynaglając jeszcze, począł iść do konia.
Razem wyszli w podwórze, gdzie już urzędnik czekał, który miał pozostać, aby mu zamek był zdany.
Nikosz uśmiechnął się, spojrzawszy na tego przystawa, którego mu dawano — nie opierał się.
Wojewodę do wrót odprowadziwszy, z pychą wielką do swéj izby powrócił.
Hebdzie pilno było, więc ledwie do Surdęgi zajechawszy z dobrą nowiną, nie patrząc nocy, która nadchodziła, natychmiast daléj pociągnął.
Radość była wielka, jakby wszystkim z serca kamień spadł — króla pod niebiosa wynoszono. Teraz dopiero swobody zażyć mieli, wrota otworzyć, zbyć się nieustannéj trwogi. Florjan z ojcem naprzód już układali, jak ziemię, któréj obszar był znaczny, osadzać będą, gdzie młyn pobudują, jak w lasach z barciami się rozgospodarują, bo pszczół był dostatek, a z nich ziemianinowi najwięcéj grosza płynęło.
Domna, uśmiechając się mówiła.
— Barcie dobre, ale sen spokojny, jeszcze lepszy.
Stary Dalibór niemal po całych dniach, na wyżkach stał wypatrując, kiedy się ten Nikosz w drogę wybierać zacznie. Przez trzy dni nic widać nie było, czwartego otwarły się wrota, wozy poczęły wyciągać, potem stado pędzili, daléj ludzie szli i jechali — całym obozem — kobiety i dzieci.
Droga najprostsza byłaby im musiała iść koło Surdęgi, ale umyślnie sobie dalszą i gorszą wybrali, aby się im nie przypatrywano i nie urągano.
Do wieczora ciągle się jeszcze coś z Wilczéj Góry wlokło — aż nareście i psa nie zostało. Urzędnik dał znać, żeby przybywano, bo nikogo nie było.
Włodarz posłany, bo ojcu i synowi nie było pilno, zastał pustkę, jak po Tatarach — i urzędnika, który już się w drogę wybierał, podarku nie czekając, bo mu pobyt u Nikosza dokuczył.
Florjan nie spieszył do nowéj posiadłości, ludzi tylko wysłał, aby gródek osadzili i opatrzyli wszystkie kąty. Dalibór chciał się sam wybrać, lecz syn go po rękach całując, zatrzymał.
— Djabeł tam mieszkał długo — rzekł. — Poślemy naprzód po księdza, niechaj wszystkie kąty poświęci i oczyści słowem Bożém.
Natychmiast więc włodarz z wozem po wikarego pojechał, i nazajutrz owo gniazdo plugawe pokropiono wodą święconą, aby je dla Szarych przystępném uczynić... Mogli więc już jechać bezpiecznie, lecz Florjan się i teraz nie kwapił. Odłożyli do jutra.
Szli tedy spocząć i Dalibór w swojéj izbie właśnie miał się do snu położyć, bo zawsze najpóźniéj szedł na spoczynek, a wstawał najraniéj, gdy przez szczeliny okiennicy dostrzegł promyk jakiś, jakby na dworze coś świeciło.
Odsunął prędko okienniczkę i — stanął przerażony.
Ogromna łuna gorzała na niebie. Nie mógł się w początku z przestrachu opamiętać — gdzie pożar się wszczął i zląkł o samą Surdęgę — ale ogień, choć blizki, z za wałów się ukazywał.
W tem i stróże poczęli wołać.
— Gore!!
Płonęły zabudowania na Wilczéj Górze — do których już z wiosek biegli ludzie na ratunek.
Ani oni jednak, ani ci, co na zamku byli, ogniowi strasznemu nie mogli dać rady, ani się nawet zbliżyć do niego.
Zabudowania podpalone na wszystkie cztery rogi, gdyż pakuły i smołę poznajdowano pod ścianami — gorzały tak szybko, iż ci, co w izbach spać się pokładli, ledwie uszli z życiem.
Nie dość na tém, chałupy i szopy na podzamczu, które dla nowych osadników służyć miały, płonęły też wszystkie i do rana nie zostało z nich nic, oprócz kupy popiołów...
Ostatnia to była zemsta Nikosza Bąka, który wszystko zdawszy w całości, postarał się o to, aby po nim Szary nie wziął nic, oprócz pustki i zgliszcza.
— Kat go bierz — zawołał Florjan patrząc na pogorzel zdala — ja na téj górze nie pobuduję nic, niechaj pustką stoi, a świadczy na wiek wieków, o miłym sąsiedzie!!





XI.


Było to w roku następnym 1332, na dni kilka jakoś przed uroczystością narodzin św. Jana Chrzciciela — Florjan z ojcem i żoną, brata Leliwę i kilku ziemian przyjmowali u siebie.
Powieściom o zwycięzkiéj owéj wyprawie starego króla pod Płowce, nie było końca; bo gdziekolwiek się Szary ukazał, nie dawano mu spokoju, zagadując go o to co widział, słyszał, czego naówczas był świadkiem.
Mówiliśmy już, że owe trzy włócznie Krzyżackie, które mężnego rycerza przebodły, wziął on był sobie do szczytu, a że stary swój w Krakowie przemalować kazał. Opatrywano tarczę nową, skórą ociągniętą i gwoźdzmi złocistemi obitą, na któréj dosyć misternie skrzyżowały się trzy kopje — zawołanie téż rodu z Koźlarogów zmieniło się na Jelita... aby dzieci i wnuki pamiętały, czém swój szczyt opłacił nowy.
Setny może raz Szary powtarzać musiał, jak to król długo potajemnie za Krzyżakami chodzić musiał, wyczekując chwili, gdy się pomścić będzie mógł za kraju zniszczenie; jak wojewodę Wincza, poczciwa żona odwiodła od zdrady, z królem pojednała, skłoniła go, aby Krzyżaków porzucił.
— Swięta[23] to niewiasta — mówił Florjan — nie żałowała trudu, nie zważała na niebezpieczeństwa, i męża ocaliła od sromu, a król z jego pomocą pokonał Krzyżaków...
— Prawda to — odparł Leliwa — że juści po troszę to złe, które uczynił, naprawił. Król mu przebaczył, zatarło się niby — a no szlachta wielkopolska nie zapomniała mu, że z Krzyżakami majętności jéj najeżdżał.
Po tém com słyszał, w skórze jego do dziś dnia bym nie chciał być.
— Mój bracie — odezwał się Florjan — ziemianie nasi, prawda, na razie krwi są bardzo gorącéj, i gdy ona w nich zakipi, rąbać i zabijać gotowi, ale téż nikt tak prędko nie ostyga, jak my.
Wojewoda do domu powrócił, ludzie z lasów też i na nowo poklecili chaty; straty się po troszę zapomniały — dadzą mu pokój. Ma to za sobą Wincz, że Krzyżackiemu łupieztwu na żaden sposób zabieżeć nie mógł.
— Ale się na nie patrzał, ale z niemi chodził — dodał Leliwa — Nałęcze nie Nałęcze gromy nań ciskają — on wszystkiemu winien. On!
Mówię ci, w skórze jego nie chciałbym być. Z dobrego to źródła wiem, że się nań naposiedli, i że go zgładzą, a z nim wszystkich, kto żyw...
Florjan się porwał z siedzenia niespokojny.
— Niechże Bóg uchowa! — zawołał. — Gdybym wiedział, że mu grozi w istocie niebezpieczeństwo, jemu i Halce pobiegłbym na pomoc, bo mi téj kobiety żal... okrutny...
Leliwa głową pokręcił.
— Niewiele byś tam pomógł — rzekł. — To wiem, że nań spisek jest, że ludzi do niego należy siła, i że im nie ujdzie!
Grzymała opowiadał, niedawno powróciwszy ze zjazdu ziemian, który we Srodzie był, iż tam się sprzysięgali nieprzyjaciele wojewody, krzywd swych na nim powetować... Zdrajcy łeb ściąć, z rodziny nikogo nie szczędzić i wszystko z dymem puścić...
Szary się wzdrygnął.
— Jeżeli tak jest — rzekł — jutro na koń z ludźmi siadam i do Pomorzan muszę.
Rzucili się mu wszyscy odradzać, poczynając od ojca, ale Szary twardo przy swojem stał.
— Nie może to być, abym naszą powinowatę, która mnie chorego pielęgnowała i do domu wiozła, opuścił... Pomogę nie pomogę, powinność spełnię.
Domna nie mówiła nic, błagająco patrzała na męża. Dalibór rozjątrzonego łagodził.
— Bajki plotą — szeptał cicho — darmo się zerwiesz — a i ludzi sobie narazić nie dobrze... Dać temu pokój. Palca we drzwi wkładać nie trzeba.
Florjan milczał, lecz po wyjeździe Leliwów drugiego dnia w drogę się wybierać zaczął..
Ludzi dobrał sobie zbrojnych kilkunastu, żonę pożegnał, ojca i ruszył najprostszemi drogami na noc całą.
O mil sześć od domu, przyszło spocząć. W gospodzie siedzieli podróżni przy piwie. Jechali do swoich do Sieradzia, a byli wielkopolanie.
— Co tam słychać koło Poznania? — zapytał Szary.
Wąsaty, gruby ziemianin śmiać się począł dziko.
— Dobrze słychać! dobrze — rzekł, panosząc się i w bok biorąc — łotrom łby ścinają, aby drudzy się kajali.
— Jakim? komu? — rzekł Florjan pobladłszy nieco.
— Tak ci jest, tak — ciągnął daléj podróżny. — W samą wigilią narodzenia Ś. Jana Chrzciciela, nasi najechali na dwór w Pomorzanach, i — stała się sprawiedliwość, zdrajcę wojewodę posiekano w kawałki, nie zostało żywéj duszy, dwór spalono...
Kara boża, choć przez ręce ludzkie. Tak niech wszystkim zdrajcom bywa. Amen.



KONIEC.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – podskakiwała.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – I dzwony.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – królewiczowscy.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wojewodowie.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – którego.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – której.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – i słuchał, wpatrując.
  16. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wystąpił.
  17. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przecież.
  18. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wojewodzina.
  19. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wasza!.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – póki.
  21. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
  22. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – złoscią.
  23. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Święta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.