<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jermoła
Podtytuł Obrazki wiejskie
Wydawca Henryk Natanson
Data wyd. 1857
Druk Drukarni Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zmierzając do chaty garncarza, położonéj na wzgóreczku, gdzie pod wspaniałą starą gruszą widniał zasklepiony świeżemi garnkami piecyk garncarski; Jermoła począł się bardzo namyślać i zdało mu się wreszcie, jakoby wpadł na niewinny a szczęśliwy podstęp: rozjaśniła mu się twarz stara i pomarszczona, zatarł ręce, raźniéj i ochotniéj przestępując próg Prokopa.
Po wydaniu za mąż córki, stary zdun małyczkowski mieszkał z parobczakiem i gospodynią młodą jeszcze rekrutką, uchodzącą za jego ulubienicę, w opustoszonéj chacie, wiodąc życie wiejskiego hulaki i wygodnisia. Pracował mało, wierząc już w stare ruble, rzadko się brał do toczenia i wypalania, częściéj w karczmie zasiadywał, lub w domu z gosposią wywczasu zażywał.
I teraz właśnie zastał ich we dwoje Jermoła nad kwartą wódki i misą kwaśnego mléka ze śmietaną. Prokop poszpakowaciały już starzec, krzepki był jeszcze: ogromne chłopisko, barczysty, silny jak dąb, z brodą po pas. Spojrzawszy nań znać było, że się jeszcze mógł poborykać z niedźwiedziem. W karczmie gdy sobie podpił, obawiali się go wszyscy, bo chłopami jak gruszkami rzucał, pod oś plecy podłożywszy wóz ładowny dźwigał, a korcem zboża zamiatał jak plewą.
W butach juchtowych po kolana, w szarawarach białych, skrojonych z kozacka, w szaréj koszuli z guzem ogromnym i sutym czerwonym pasie; Prokop siedział z łyżką nad misą naprzeciw rekrutki, która do niego białe wyszczerzała zęby i śmiała się ręką zasłaniając. Znać jéj niedorzeczności prawił, gdy Jermoła pokazał się z pobożném pozdrowieniem w progu.
— Sława Bohu!
Trochę się znali i wprzódy, ale Prokop dla każdego był gościnny póki nie podpił i nie zadarł się, a nie począł być strasznym; wstał więc z ławy, rekrutka uciekła, a starzy się przywitali.
— A z czém Pan Bóg prowadzi? — zapytał gospodarz — napijemy się na dobry czas?
— Napijemy — odparł Jermoła — choćto ja nie zwykły.
— E! jeden nie zaszkodzi.... i zaraz do dzieła, jeśli jakie macie.....
— A jest tam coś trochę — rzekł przybyły — ale to długo gadać.
— No, to wcześnie zaczynać trzeba...
— Poczekajcie, niech trochę odetchnę...
— Jak sobie chcecie.
Powoli i rekrutka pokazała się z alkierza. Sprzątnięto misę, zostawując wódkę; poczęli stękać na czasy, na drożyznę: Prokop jął kląć rzemiosło i rozgadali się jakoś serdecznie.
— Otóżto trzeba wam wiedziéć — rzekł Jermoła nie bez obawy — że i ja jestem także syn garncarski, a dziadowie moi z dawien dawna byli zdunami.
— Oho! — z niejakiém podziwieniem odezwał się Prokop — doprawdy?
— Tak jest w istocie, ale ojciec i matka odumarli mnie w maleństwie: ledwie troszynkę mogłem się przypatrzéć rzemiosłu. Jeszcze dodziśdnia na dawnym naszym ogrodzie jest stare piecysko zielem zarosłe, ale ta ojcowizna poszła w obce ręce...
— Jak świat światem w Popielni o garncarzu słychać nie było.
— Bo ojciec był z Wołynia, a tu krótko robił.
— A to co innego — wódkę popijając rzekł Prokop.
— Otóż widzicie, na starość zachciało mi się powrócić do rzemiosła — wybąknął Jermoła.
Prokop spojrzał mu w oczy i poskrobał się w głowę coś mrucząc.
— To ty mi kawałek chleba chcesz odebrać? — ofuknął się groźno.
— E! posłuchajcieżno — rzekł Jermoła — jeszcze go może i wam dam: nie strachajcie się-no zawczasu.
— Gadajże, gadaj.
— Syna nie macie, córkę wydaliście za gospodarza, sami dosyć nachowaliście grosza: jużby wam i czas odpocząć. Tu glina nie do rzeczy, musicie jeździć z garnkami daleko, bo koło siebie ich nie sprzedacie, takieto nicpotém....
— O! o! a ostrożnieno bracie! co gadasz! — ofuknął się, pięścią w stół stukając gospodarz.
— Nie gniewajcie się: toć się bez was nic nie zrobi.....
— Ty mnie chcesz obedrzéć!
— Nie! nie, jeszcze się wam z tego darmo kawał chleba okroi.
— A nu! to gadaj, czortby miał twoję duszę...
— Ot jak: ja sobie łatwo przypomnę rzemiosło, byle mi cokolwiek pokazać, bo ono we krwi jest..... Założycie wy ze mną piec w Popielni, dopilnujemy razem wypalenia, a za to póki waszego życia, połowę zarobku mego do was należéć będzie, choćbyście sobie do góry brzuchem leżeli...
Prokop bardzo zaczął trząść głową.
— Dobreby to było; a kto za was zaręczy?
— Wasz pan...
— Rotmister! stary rotmister! — krzyknął Prokop.
— A no, on! bo téż to on widząc gorzką moję dolę na starość, tę radę mi podał.
Prokop zafrasowany aż się za brodę targnął.
Hde rym, hde krym! Rotmister! on tobie to poradził? Alboto wy wiecie co nasze rzemiosło? Wam się zdaje, że garnek zlepić jak grzędę skopać, albo piec wypalić i to mała sztuka. Atoć ja całe życie robię garnki i niezawsze mi się udaje.
— Bo wam już się niebardzo chce tém zajmować: macie grosz, chatę, chléb, a na co wam to?
— Nu! to prawda... ale ty mój stary także niełatwo się nauczysz: tu potrzeba młodéj głowy...
— Poprobujcie, i Rotmister wam będzie wdzieczen.
— Kroćsetby diabłów zjadł ze swoim Rotmistrem; — mruczał Prokop — jemu człowieka obedrzéć to nic.
— A jeśli w Popielni lepsza się glina znajdzie na białe garnki? Wy to tylko palicie czarne, a to lichota...
Prokop aż się zerwał z gniewem; oczy mu krwią zachodziły.
— Lichota! — krzyknął — ej stary! jak cię pochwycę, to cię i twój Rotmister z moich łap nie wyrwie.
— A co wam z tego przyjdzie, jak biédnego człowieka i sierotę zgubicie — rzekł potulnie Jermoła.
To rozbroiło starego Prokopa. Uśmiechnął się.
— Jaką sierotę? — zapytał.
— A to nic nie wiecie?
— Nic, jeździło się po świecie; gadajże co to za sierota?
Rad z uspokojenia gospodarza, który choć gwałtowny i popędliwy, niezłe w istocie miał serce: dworak rozpoczął swoje dzieje z tą szczegółowością, z jaką zwykle wieśniacy każdą rzecz opowiadają, nie pomijając najdrobniejszéj okoliczności. A potrafił je tak rozpowiedzieć, że Prokopa i zajął i poruszył; zawołał gospodarz rekrutki żeby słuchała także, i ani się opatrzyli, jak godzina upłynęła wśród gawędy z Jermołą. Uczucie wywołało uczucie, zbudziła się w sercach litość; Prokop klął, ale już nie gościa, tylko te gadziny, które śmiały biédne dziecko porzucić tak na drodze na los szczęścia, na sierocą dolę. Położenie Jermoły usposobiło go do przyjścia mu w pomoc, a może téż i wspomnienie rotmistrza, którego się wszyscy obawiali, pomogło nieco do tego; dosyć, że gdy wstali od stołu po kilko-godzinnéj gawędzie, stary garncarz obiecał nazajutrz przyjechać do Popielni dla zobaczenia razem i dziecka i gliny.
Wziąwszy odeń słowo, które zapić potrzeba było dla mocy kieliszkiem wódki, Jermoła wstąpił jeszcze do dworu opowiedzieć się rotmistrzowi, i pospiesznie, naprost, ścieżyną przez lasy mało komu znaną pobiegł do Popielni, co chwila już niespokojniejszy będąc o swego wychowanka, że mu Horpyna spać nie da pieszczotami, lub przysmakami zakarmi.
Spocony, umęczony, z zaschłemi usty, padając ze znużenia, miotany niepewnością co jutro będzie z garncarzem i czy się uda lub nie proba; w obawie, żeby darmo czasu nie stracić, wrócił Jermoła do chaty kozaczychy, a pochwyciwszy Radionka, którego jak po pół-roczném niewidzeniu wyściskał, niebardzo chcąc się spowiadać z tego co zrobił, pospieszył do swojéj chaty.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.