<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jermoła
Podtytuł Obrazki wiejskie
Wydawca Henryk Natanson
Data wyd. 1857
Druk Drukarni Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wioskato była o miedzę niewielką, ze znacznym lasów i błot obszarem, w gruntach dosyć jałowych, sapach, torfowinie i piaskach; ale bogata, bo przemyślna i z samych niemal rzemieślników złożona. Włościanie tutejsi prawie co roku chléb kupować zmuszeni, bo tak jak w Opoczyńskiém, jeśli nie gorzéj, korzec posiawszy kopę zbierali, i ze zmłóconéj ledwie się dopytali korca ziarna, słomę za pracę mając w zysku; nawykli byli już inaczéj sobie zarabiać na życie. Palili węgle, przedawali korę, wycinali obody, strugali niecki i naczynia gospodarskie, stelmachowali, bednarzowali, bawili się ciesiełką, tkactwem, wyrobem sukien i pasów czerwonych, a jeden nawet był garncarzem. Ale mu to rzemiosło niebardzo poszło: zysk miał, wyrobu nie chwalili ludzie. W ogólności garncarze rzadko tam biorą się do roboty, gdzie ich z dawnych czasów nie bywało; a piece po największéj części utrzymują się od niepamiętnych wieków z ojca przechodząc na syna. Znać w przedhistorycznéj epoce, gdy zdunowie potrzebniejsi byli, dostarczając naczyń poświęcanych, znali się téż lepiéj na gatunku ziemi, na wypalaniu, trafniéj wybierali sobie miejsca, i lepszą mieli tradycyą rzemiosła; dziś ledwie się kto ośmieli założyć piec nowy, a garnki teraźniejsze wyrabiają się tam jeszcze, gdzie przed wieki toczyły i lepiły drogie starożytnikom popielnice, z tejże gliny, która dostarczała grobowego sprzętu pradziadom.
Ostatni potomek małyczkowskiego garncarnstwa bardzo był zszedł nizko w swéj sztuce: napijał się, rozwłóczył, o glinę nie dbał, ladajako lepił. Garnki jego nie miały dźwięku, czarne były i pękały tak łatwo, że ich we wsi już nie kupowano, chyba w ostatniéj potrzebie. Ale i ta lichota przecież odbyt miała, a stary Prokop i za majętnego uchodził, i niczego sobie nie żałował: słoninę jadł, wódką popijał, kożuch nosił wyszywany z siwym kołnierzem, opończę z kapturem, czapkę czarną baranią wysoką jak u dobrodzieja... Syna nie miał, córkę tylko jedynaczkę, wydaną za najlepszego we wsi gospodarza, któréj taki dał posag, że ludzie wierzyć nie chcieli: bydło, konie, trzy bodnie odzieży i rubli całą czapkę. Wiedział o tém wszystkiém Jermoła, bo i dawniéj i teraz dwór popielnicki z małyczkowskim, a wieś z wioską częste miewali stosunki: myśl staréj kozaczychy zajechała mu furą w głowę. Nie chciał się z nią jednak wydać zrazu, żeby nie narobić śmiechu, i jak zwykle wieśniacy, udał inną potrzebę, zawróciwszy się do dworu.
We dworze tym od bardzo dawna mieszkał niegdy przyjaciel popielańskiego pana, starzec już niemal zgrzybiały, rotmistrz jeszcze kawaleryi narodowéj, Felicyan Drużyna. Dawniéj bogaty, ale w zamieszkach krajowych straciwszy tak majętność, że przy jednéj małéj został wiosce, wałęsał się długo po świecie na zachód i północ; potém powrócił na Polesie, i ledwie z fortuny znacznéj ocaliwszy ten okruch mały, ożenił się, owdowiał, oślepł, i zaniemógłszy tak, że nie chodził, umrzéć już chciał tylko, bo się straszliwie męczył, a śmierć codzień wywoływana nie przychodziła.
Dom w Małyczkach dawniéj fundum dóbr znacznych, obszerny, stary, ciemny, z ogrodem strzyżonym, sadzawkami, kaplicą, skarbcem, tak pozostał jak go byli rodzice jeszcze rotmistrza zbudowali; ale się to wszystko chyliło do upadku: na jednéj wiosce nie było sposobu utrzymać tych splendorów. Życie starca było najosobliwszego rodzaju. Czy się z tém urodził, czy ludzie go tak zagryźli, czy choroba skwasiła, stał się najnieznośniejszym pod starość. Nie odstępował go nigdy syn już blizko trzydziestoletni, i uboga krewna wychowanka jego żony, skazani na nieustanne męczeństwo i najdespotyczniejsze kaprysy rotmistrza.
Pomimo ślepoty i niedołężności taki się duch krzepki trzymał w tym człowieku, że dotąd nic z rąk nie chciał puścić; z synem się obchodził jak z dwunastoletnim dzieciakiem, z wychowanką jak ze sługą, czeladź trzymał w najostrzejszym rygorze. Klucze mu przynoszono codzień pod poduszkę, a jeśli komu kazał za karę wsypać, nigdy mniéj nad 50, starszym po 100. Wszystko w domu ulegać i służyć mu musiało na skinienie, z każdéj najmniejszéj rzeczy zdawano przed nim rachunek.
Ślepy, znudzony ciemnościami w których był pogrążony, a co gorzéj bezczynnością, w zarządzie domem i gospodarstwem szukał roztargnienia, a w męczeństwie najbliższych sobie istot żywiołu i zajęcia. Jemu służyło tylko to, co go otaczało; nikt dla siebie prawa żyć nie miał. Szpiegowstwo uregulowane na wielką stopę weszło w obyczaj, wieczną wrzawą i niepokojem napełniając dom ten nieszczęsny, w którym nikt od niego wolnym nie był: syn nawet, poddany ojcu, przybity, Jan Drużyna siedział u łoża chorego, straciwszy nawet ochotę do życia.
Rotmistrz znowu srogi władzca dla swoich, obcym wydawał się najmilszym w świecie człowiekiem: w istocie innym był całkiem dla świata, innym dla domowników i rodziny. Dla gości uprzejmy nad wyraz, uczynny dla sąsiadów, wylany dla biédnych; przemawiał słodko, żartował, uśmiechał się, przysługi robił, i kto go nie znał, zdaleka zaledwie mógł wierzyć, żeby stary wojak takim był tyranem. Zapewne choroba nieznośna, męczarnia ślepoty, boleści i nocy bezsenne tak zgryźliwym i przykrym uczyniły jego charakter; serce widać zostało nienadwerężone, choć się niém ze swemi nie dzielił przez jakiś dziwny system surowości. Przesadzone pojęcie karności wojskowéj i potrzeby silnéj ręki w rządzeniu domem i gospodarstwem, przyczyniały się do utrwalenia tego despotyzmu. U łoża starca dwie istoty: syn Jan i kuzynka uboga Marya wiedli dni, któreby żółcią samą były zaprawne, gdyby ich nie osładzało wzajemne przywiązanie. Domyślił się go starzec, wyprowadził sam nawet na wyznanie, ale otrzymawszy je podstępnie, obojgu pod przekleństwem myśleć o połączeniu zakazał. Zostawił ich tak osamotnionych, jedno z drugiém nie rozłączając, a rozkazem absolutnym sercom ich pozamykać się kazał, sądząc, że słowo jego będzie wszechmocném, że nic sprzeciwić się mu nie ma prawa. Młodzi zamilkli i we łzach spełniali daléj ciężką powinność, tając się z przywiązaniem przed starcem.
Dzień i noc potrzeba było zostawać przy rotmistrzu, który ze spuchłemi nogami w łóżku leżąc lub z krzesłem wytaczany na kilka godzin do pokoju, zawsze przy sobie kogoś, najczęściéj Maryą lub Jana miéć musiał. Sen mając przerywany i krótki, zadrzémywał o dziesiątéj, budził się z północy, po kawie nadedniem trochę zasypiał i potém do obiadu ciągle się czémś zajmował, zwołując do łóżka z kolei sług i oficyalistów; ledwie oczy przymrużywszy nieco po jedzeniu, budził się znowu, by rozkazywać i pędzić do nocy. Z kalectwem podwójném, przy męczarniach swych rotmistrz wcale się nie szanował: pił wódkę kilka razy, jadł za cztérech, a żadna rada lekarska ani perswazya powstrzymać go od tego nie mogły.
U krzesła jego lub łóżka wytaczały się sprawy o najdrobniejsze gospodarskie i zarządu domowego szczegóły: konfrontowano ludzi, inkwirowano, sądzono; a Drużyna tak dobrze wiedział i pamiętał co raz mu powiedziano, że mimo braku oczu nic się przed nim utaić nie mogło.
Zdrowszy jeszcze nieco i nim oczy stracił, za życia popielańskiego pana, rotmistrz był jednym z największych jego przyjaciół i najczęstszych gości; widywał go tam Jermoła, a starzec przez pamięć dla przyjaciela, czasem mu w jego osieroceniu czémś pomagał. Poszedł więc i teraz naprzód do niego do dworu poradzić się Jermoła, ufając wielkiemu rozumowi i dobremu dla siebie sercu pana Drużyny.
Radzi tam byli każdemu nowemu przybyszowi we dworze, bo albo od rotmistrza odrywał na chwilę jego niewolników, dając im cokolwiek odetchnąć, lub rozweselał go potrzebą przybrania tego tonu, jaki miał zawsze w pogotowiu dla obcych schorowany starzec.
Gdy znać dano panu Drużynie że Jermoła widziéć się z nim żąda, zaraz jął wszystkich pędzać, żeby go przyprowadzili, przynieśli wódkę i przekąskę dla gościa, i z uprzejmości dla niego znalazł sposób wyłajać połowę swego dworu. Usłyszawszy kaszelek w progu, powitał go swoim najsłodszym humorem:
— Jak się masz stary? co tam słychać w Popielni.
— A cóż? nic, Jaśnie panie: pustka tylko i biéda.....
— No, a ty co tam porabiasz? Co tam nowego?
— O! i bardzo nowego — westchnął Jermoła — pan nic nie wié?
— A zkądże u kroć sto tysięcy kaduków miałbym wiedzieć — zawołał rotmistrz. — Widzisz, że jak Łazarz leżę w ciemnościach, a ci co mnie otaczają, nie powiedzą pewnie coby mnie rozweselić lub zająć mogło: wolą milczéć lub stękać i wzdychać. Cóżto się tam stało?
— To taka przygoda, żem ja myślał, że o niéj już i o sto mil wiedzą?
— No, ale cóż, cóż przecie mój bracie, gadajno?
— Pan Bóg mi dał dziecko.
— Co u diabła? czyś się oszalawszy ożenił?
— Ale nie, proszę Jaśnie pana.
— A, to coś gorszego jeszcze.....
— Jaśnie pan nie rozumié.
— Mówże jaśniéj mój Jermoło, co u licha?
— Trafiło mi się to jeszcze w kwietniu, że ktoś mi chłopaczka podrzucił.
— Jak? co? kiedy? — niespokojnie podchwycił rotmistrz...
— W kwietniu.
— Ano, powiédże mi jak się to stało?
Jermoła ze szczegółami opowiedział przygodę swoję, pociechy, kłopoty, historyą całą kozy i dziecięcia; daléj trudność zarobkowania, naukę czytania, chęć wyuczenia się jakiegoś rzemiosła. Starzec słuchał bacznie, a co dziwniejsza, pan Jan u drzwi stojący, choć miał już wyjść na świeże powietrze odetchnąć, tak się uczuł pochwycony opowiadaniem Jermoły, że do końca téj historyi pozostał.
— To dalipan coś ciekawego! — zawołał rotmistrz wysłuchawszy. — Jakaś wyrodna natura rzuca pod drzewem sierotę, a Pan Bóg mu stręczy takiego ojca, jakiegoby krew nie dała! Tylko stary mój przyjacielu, zapóźno ci przyszło to błogosławieństwo, widzi mi się; jak świat światem nie słyszałem, żeby się kto w twoim wieku uczyć czegokolwiek poczynał, o rzemiośle nowém zamyślał, i tak dalekie snuł projekta. Wiele ty masz lat?
Jermoła w istocie wiedział bardzo dobrze, że ich liczył sześćdziesiąt kilka, ale się obawiał przyznać, żeby go rotmistrz nie zbijał i nie straszył: odparł więc poprostu:
— Albo się to u nas liczy? Jak siwy, to i stary; jak niezdara, to grzyb: zresztą Pan Bóg tam najlepiéj wié tę liczbę.
— Pan Bóg! ba! ba! wiedzą i ludzie! Ja ci sam powiem wiele ty lat miéć możesz — przerwał rotmistrz obrachowując na palcach. — Mogłeś mieć sześć, siedm, gdy cię z pastuszka wzięto do dworu. Mnie tu jeszcze nie było; ale lat 40 jakem powrócił, już wówczas nieboszczyk mi mówił, żeś u niego był około lat siedmnastu: obliczywszy się szczelnie, sześćdziesiąt z czubem mój bracie.....
— Może to być, ale kiedy człek zdrów i silny.
— A! to wielkie szczęście — zawołał rotmistrz — nie tak jak ja kaleka od Boga nawiedzony i ludziom ciężarem będący, którego ziemia nawet nie chce, choć się jéj dawno należę.
— Co tam Jaśnie pan mówi!
— No! no, praw swoje: człek stęknąć musi, gdy go boli.
— Ot — rzekł Jermoła powoli — malca mojego wychowuję, pracować muszę na niego i na siebie, a w polu niebardzo zdążam: chciałbym sobie inny zarobek wymyślić, rzemiosła się jakiego wyuczyć.
— Toś ty trochę podszalał mój poczciwcze — zaśmiał się Drużyna — a toćto ci sama nauka dużo czasu zabierze. Gdzież będziesz terminował? ani ręce, ani oczy, ani siła potemu...
— Juściż żebrać pójść nie mogę.....
— Nie zechcesz.....
— I dla siebie i dla dzieciny..... wstyd jakoś z torbami się wałęsać... Nie... nie...
— No! ale jakże potrafisz na starość wyuczyć się rzemiosła?
— Mnieby się zdawało, że to łatwiéj przyjdzie jak młodemu: człek uważniejszy i wié na co się to przyda, nic go nie odrywa, siedziéć na miejscu lubi, a ręce toć takie same.
— A! a! kochanku! jeszcześ ty bardzo młody, kiedy tak mówić możesz.... Cóż wspólnego staremu z młodym?? — nic, nic: inne serce, inna głowa, inne ciało, inny człowiek; i gorszy i biedniejszy. Szczęśliwyś, że jeszcze tak odważnie brać się możesz do dzieła.
— Bo mnie się zdaje, że kiedym się dla tego dziecka czytać nauczył, to i rzemiosła potrafię...
Rotmistrz westchnął.
— Wybierzże sobie co łatwego przynajmniéj — rzekł kiwając głową.
— Radzili mi krosna, ale nie mam ani za co kupić, ani gdzie postawić: u mnie ciasnota.....
— A ty co myślisz?
— Ja, prawdę powiedziawszy, przywlókłem się tu do Prokopa...
— A! garnki lepić! — począł śmiać się rotmistrz — jeśli takie jak on, to niedaleko zajedziesz.....
— Byle mi cokolwiek pokazał, to i lepsze potrafię; ale Prokop zazdrosny podobno, uczyć mnie nie zechce.
— Na to byłaby rada — rzekł rotmistrz — kazałbym go zawołać i rzekłbym tylko słówko; nie ma tajemnicy, żeby ci jéj nie wydał, jak mu nakiwam.
Jermoła głową potrząsł.
— E! z musu, jakoś to nie idzie....
— Poprobujże dobrą wolą, a jak ci się nie uda, już ja na to poradzę.
I nakarmionego odprawiwszy Jermołę, rotmistrz kazał mu jeszcze przyjść do siebie wieczorem z doniesieniem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.