<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jermoła
Podtytuł Obrazki wiejskie
Wydawca Henryk Natanson
Data wyd. 1857
Druk Drukarni Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pan Bóg radzi o swéj czeladzi, powiada przysłowie, a czeladź Boża to wszyscy ludzie dobréj woli, w których życiu tak znać widoczną rękę i pomoc Bożą, jak często w losach dzieci ciemności i zła, widome są skutki grzechu. Świat ten zbudowany tak przemądrze, kierowany tak cudownie, że na nim samo dobro spełnione owocuje naturą swoją, a złe niesie karę i zgniliznę jak chorobliwy pierwiastek. Często dla oczu ludzkich niewidocznemi zrazu są te działania wielkich owych czynników, ale w końcu wychodzi na jaw głośno, co się wśród ciszy fermentując przygotowywało. Często znowu ostateczne skutki dobra i zła spełnionego na świecie, poza granicami jego dopiéro się rozwijają: tam już sprawiedliwość Boża każe ich się tylko domyślać. To pewna, że w żywocie ludzkim gdziekolwiek znajdziesz miłość i poświęcenie, za niemi idą w ślad spokój wewnętrzny, ubłogosławienie ducha, siły nadspodziewane, potęga sięgająca cudu. Nic dzielniéj nie kieruje wolą i nie nadaje jéj większego znaczenia. Miłość ma jasnowidzenia nieziemskie, ma wiedzę wlaną, instynktową, niechybność zdumiewającą.
Gdziekolwiek się ona i w jakiejkolwiek objawia formie, poznasz królowę: w zwierzęciu nawet wydziedziczoném, ilekroć je instynkt podnosi chwilowo do przeczucia miłości wyższéj, macierzyńskie przywiązanie, związek dwóch istot uszlachetnia je i niemal przybliża do człowieka. Nie ma smutniejszego bytu nad żywot anormalnie nacechowany samolubstwem, nienawiścią, wydzieleniem się z ogółu. Świat stoi tą wielką więzią miłości, która go czyni całym i jednym, a w czyjém sercu jéj nie ma, odpadł od wielkiéj Bożéj rodziny.
Miłość bezsilnego starca, jakim był Jermoła, przetworzyła go cudownie: nad grobem tchnęła weń życie nowe, i dała mu siły, jakich nie miał w młodości. Spytacie może: czemu-m tak maluczką istotę wybrał na przedstawiciela skutków tak wielkiego i wzniosłego uczucia? Ale jestże co małem i lichem z miłością w sercu? Zresztą powtórzę zawsze: natura maxime miranda in minimis. Prawda ta nie do jednego mikroskopowego świata naturalistów zastosować się daje: w świecie moralnym czasby ją téż przystosować.

Po znalezieniu garncarskiéj gliny w Popielni, wielkim w życiu Jermoły wypadku, poszło już wszystko staremu jak z płatka, choć nie do wiary zdawało się prawie ludziom, żeby zgrzybiały niemal staruszek, jął się skutecznie zupełnie sobie nieznanego rzemiosła. Ale wola wszystkiém jest w człowieku, a kiedy nią skieruje uczucie silne, czegóż we dwoje nie dokażą?
Na probie w Małyczkach, gdzie się piec właśnie zasklepiał do wypalania, gdy parę garnków wytoczył Prokop z nowéj gliny, i poznaczywszy, umieścił je między swojemi; kiedy następnie ostudzono je i rozebrano, wyszły potém dwa białe, śliczne, dzwoniące, lekkie, a tak różne od wyrabianych z małyczkowskiéj ziemi, że i Prokop i wszyscy przytomni osłupieli.
Żaden z nich nie pękł przy wypale, i kiedy je przywieziono do Popielni do chaty kozaczychy, zeszła się gromada podziwiać tę osobliwość, a Jermoła całował je i płakał.
Z Prokopem umowa o naukę, o postawienie pieca, urządzenie garncarskiego warsztatu stanęła bardzo łatwo; szło już tylko o ekonoma Hudnego, od którego téż pozwolenia było potrzeba na kopanie gliny i wystawienie pieca w ogródku. Szczęściem pani ekonomowa obiecywała sobie z tego wygodę: podarowano jéj jeden z garnków na probę wyrobionych, i pan Hudny nie mógł być bardzo przeciwny. Nie chcąc jednak wyjątkowo odstąpić od prawa przyjętego, dał do zrozumienia, że Jermoła powinien mu się będzie opłacić. Tymczasem nowemu garncarzowi nim został rzemieślnikiem, tyle razem wypadków spadło na głowę, że nie miał im czém podołać; Prokop darmo się nie ofiarował, a warsztat i kopanie, i cegła, i przyrządy kosztowały także. Izba okazała się zamałą, drugą więc, obok potrzeba było wyłatać i oporządzić: czasu straciło się dużo, grosz zapaśny wprędce się wyszastał.
Nim cokolwiek przyszło z tego korzyści, trzeba się było zadłużyć po uszy. Przychodziło wprawdzie na myśl staremu ruszyć owo złoto Radionka, schowane skrzętnie, ale miał wstręt od tego; a obawiał się nie bez przyczyny, żeby pokazanie się dukata nie obudziło niepotrzebnych domysłów i nie spowodowało jakiego prześladowania.
Stara kozaczycha choć skrobiąc się i kiwając głową, ale że lubiła malca i Jermołę, potrosze rozwiązywała węzełki i podsycała go ciągle: im większy jednak był wydatek, tém więcéj obawiała się, żeby całéj téj garncarki licho nie wzięło, i wyrzucała sobie, że do niéj namawiała w początku.
Prokop, którego rotmistrz zawołał do dworu i surowe dał mu napomnienie, żeby się zajął nauką Jermoły, potrosze w tém i swego pilnując zysku, wziął się zaraz do roboty.
Hudny dostał 20 złotych za pozwolenie kopania gliny i wystawienie pieca; najęto dwóch ludzi do wyporządzenia izby, i w kilka tygodni stary Jermoła już niesił, gnoił, toczył, suszył, zabierając się do wypalania piérwszych garnków popielańskich. Sam Prokop pilnował ognia, i tak ślicznie wyszły, że ich w stratę nadzwyczaj mało odpadło; a kiedy je rozstawiono w izbie aż się oczy radowały, tak wyglądały schludnie i pięknie, tak dzwoniły, obiecując być trwałemi. Probę gotowania i drugiego ognia wytrzymały zwycięzko; a że nowość i na wsi popłaca, w kilka dni nie było jednéj misy i jednego garnka na składzie, tak się doskonale sprzedały. Nie popłaciło to długów, ale kozaczycha odebrała część jakąś, grosz się staremu został, Prokop się pożywił swoją częścią, ekonomowa uprowidowała, a nadzieje na przyszłość jak najpiękniejsze się być zdawały.
W czasie całego tego zamętu, małego Radionka Jermoła nie spuścił z oka ani z rąk, o ile tylko mógł. Chłopak się téż stawał coraz mniéj zawadny: rósł, roztropniał i już można było przewidziéć, jak śliczne zeń będzie pacholę. W najkłopotliwszych chwilach Jermoła porzucał go u Horpyny, która temu gościowi zawsze była bardzo rada; ale nocy nigdy mu nie dał przebyć pod obcym dachem, bo smutno już było na dłużéj pozostać bez dziécięcia. Nawet biédna koza w takich razach nie wiedziała co począć: zostawszy przy dziecku beczała za starym; pobiegłszy za Jermołą, tęskniła do Radionka.
Szczęściem najtrudniejsze do przebycia piérwsze chwile nauki i wprawy przeszły wprędce. Jermoła przekonał się o prawdzie przysłowia, że nie święci garnki lepią, i uczeń pojętny pochwycił żwawo piérwsze zasady swéj sztuki; ale toczenie i lepienie, przysposobienie gliny, daleko było łatwiejsze od układania garnków w piecu i wypalania ich. Tu umiarkowanie ognia, dopilnowanie go, zagaszenie w porę, poznanie dojrzałości, żeby wpół surowe lub przepalone nie wyszły: stanowiły dość trudne zadanie, potrzebujące i wprawy, i doświadczenia, i wiadomości pewnych.
Prokop, który chciał zawsze być staremu potrzebny, tajemnice owe półgębkiem tylko wyjawiał: musiał je odgadywać Jermoła, sam niejako domacując się prawdy. Silna wola skupiająca wszystkie władze umysłu na ten jeden przedmiot, i to mu wielce ułatwiała.
Piérwsze lody były przełamane, a gdy zima przeszła, a druga wiosna zalała brzegi Horynia; gdy znowu flisacy pokazali się nad rzeką, Jermoła już naprawdę został garncarzem, i cały swój zapas garnków sprzedał cieślom i robotnikom przy drzewie. Rozerwano je w okamgnieniu: ekonomowa się pogniéwała, stary swoje nawet garnuszki musiał pooddawać.
Mały Radionek rósł tymczasem szczęśliwie i tak się bujnie rozwijał, że w sercu było błogo nań patrzéć. Bełkotał już to słodkie imię ojca, które łzy z oczu wywoływało Jermole: probował chodzić, nie potrzebował staréj kozy, bo i ze skórką chleba dał sobie rady, a żydówka poczciwa służyła mu tylko do zabawy.
Przybyło i koźlę do tego gospodarstwa, za co się Jermoła nie gniewał, choć więcéj niém zajęta żydówka, przeniosła często naprzykrzone dowody swojego przywiązania na rodzonego syna. Radionek téż zabawiał się z tym braciszkiem jeszcze wcale niestrasznym w sposób tak śmieszny, że stary często patrząc na nich dwoje, brał się za boki; a że późniéj miał zawsze powód do tego wyściskać dziécię, i koźlęciu był wdzięczny.
Do téj smutnéj i osamotnionéj przed rokiem pustki, dziś z podrzutkiem razem wstąpiły: nadzieja, wesele, i życie. Trudno było poznać Jermołę, tak wymłodniał, tak się stał czynnym i żwawym. Część karczmy, którą zajmował wyłatano, na nowo pokryto, wyporządzono drugą izdebkę, ogród gdzie teraz był piec miał już płoty i wrota porządne: widać było choć powolny wzrost zamożności. Do kozy i jéj synka przybył służka nowy, którego do pomocy wziął Jermoła: chłopak lat około dziesiątka, sierota także, zwany Huluk. Samemu trudno już było podołać na wszystko, a wyrostka miał czém zapłacić. Kobiéty tylko brakowało w chacie, ale stara kozaczycha zastępowała im gospodynią: u niéj się chléb wypiekał, bieliznę szyła i prała, a poczęści warzyła strawę, i przygotowywała zapasy spiżarniane.
Ile razy Jermoła chwalił się swojém garncarstwem, wdowa zawsze przypominała mu ów pęknięty garnek, który do niego piérwszą myśl podał; a jak często zdarzenie to opowiadała, wyliczyć trudno. I jéj téż jakoś Bóg szczęścił w tém, czego najmocniéj pragnęła, bo Horpyna nareszcie wyszła za mąż bardzo świetnie. Pisarz ów, który oddawna do niéj dojeżdżał, umizgał się, kręcił, rozpatrzywszy lepiéj, a serca widać pohamować nie mogąc, naostatku oświadczył się staruszce. Nie było jéj to może zupełnie po myśli, bo choć córka szła za jednodworca i niby los robiła, ale wdowa wolałaby gospodarza, wieśniaka, któryby przy niéj został pryjmakiem. Chłopcu zaś o tém ani gadać było: na gospodarstwo wiejskie przechodzić nie myślał, wybierał się ekonomować i robił Bóg wie co: kozaczycha więc traciła córkę i sama jak palec zostawała w Popielni na dożywociu. Po szumném weselu, kiedy żonę nazajutrz wziąwszy, pisarz odjechał z nią do domu: wdowa w swéj pustéj chacie wytrwać nie potrafiła, tak jéj te kąty przypominające córkę osmutniały, i poszła na cały dzień do Jermoły. Odtąd rzadko doba upłynęła, żeby go nie odwiedziła, mogąc się z nim przynajmniéj wygadać o Horpynie, o swém sieroctwie, a taki i Radionek ją trochę obchodził, bawił i rozrywał: starucha przywiązała się doń powoli.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.