<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jermoła
Podtytuł Obrazki wiejskie
Wydawca Henryk Natanson
Data wyd. 1857
Druk Drukarni Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przeskoczym teraz lat więcéj dziesiątka i spojrzym znowu na tych, których porzuciliśmy dziećmi i starcami, pracujących z nadzieją na przyszłość.
Wiele się tu odmieniło, a naprzód niktby Radionka nie poznał, tak wyrósł i dojrzał zawcześnie.
Ludzie wiejscy, których dzieci pracą przybite powolniéj odrastają od ziemi, patrzyli nań z podziwieniem i potrząsali głowami, szepcąc pocichu, że w nim krew musiała być szczęśliwa i silna, która taki wzrost, wejrzenie i raźność mu dawała. W istocie ani go było porównać do rówienników ulicznych, ale téż żaden z nich takiego jak Jermoła nie miał ojca, i nie wyrósł na kolanach ukochanym jedynakiem. Wśród tłumu zaraz na siebie ściągał oko: rysy twarzy miał bardzo regularne, owal nieco przedłużony, oczy piwne pełne życia, nos prosty, usta małe, i nieco wystające, co im nadawało wyraz szczególny, niby z odrobiną dumy, niby z uczuciem siły. Ten charakter fizyonomii powiększało jeszcze podgolenie głowy wysokie, będące we zwyczaju na Polesiu, istotnie twarz uszlachetniające uwydatnieniem czoła; na wierzchu tylko głowy pozostawiony włos długi, piękny, spadał na tył z fantazyą w puklach złocistych. W budowie jego ciała nie znać było, że mu brakło macierzyńskiego pokarmu: tak była silną i krzepką. Barczysty w ramionach obiecywał wzrost więcéj niż mierny, a wychowanie proste i nawyknienie wczesne do pracy, powietrza i niewygód, dało mu gibkość, sprężystość i zręczność niemal dzikiego zwierzątka.
W wejrzeniu Radionka malował się rozum bystry: śmiałe było i pewne, jakby o walce życia i ciężarach jego nie miało pojęcia, lub całkiem się ich nie obawiało. Gorących uczuć, ciekawy, żywy młody chłopak, wychowaniu starca troskliwemu i pieszczotliwemu winien był rozwinienie swoje, ciepłém sercem i miłością ojcowską przyspieszone. Miłość przelewa się w otaczające istoty, uzacnia, podnosi, nadaje rozum i władzę, jakiemi nic w świecie obdarzyć nie może. Otoczony opieką, czuwaniem i staraniem Jermoły, wszystko co go okalało od dzieciństwa widząc łagodném i przyjazném, przywykł do tych uczuć Radionek i upodobał w nich sobie: kochał wszystkich i czuł, że mu z tém było dobrze. Cała téż wieś uważała go, rzec można, za swojego wychowańca; i wyjąwszy ekonoma Hudnego, zawsze jeszcze mieszkającego w Popielni, chociaż wybierającego się co roku na dzierżawę, który chłopca nie lubił, reszta go kochała i pieściła.
Wioskowa młodzież, chłopaki i dziewczęta szli na jego skinienie w każdéj sprawie, a on choć trochę lepiéj od nich wyglądał, choć więcéj umiał, nigdy nie pomyślał nadużyć swéj siły, albo się nią przechwalać. Usługiwał się drugim, ale nie szkodził nikomu. Żaden téż ojciec ze krwi nie wychucha tak swego dziecięcia, jak Jermoła Radionka. W piérwszych latach hodował ciało; późniéj, gdy się oczy i usta otwarły, począł wypieszczać duszę i zbroić ją w siły na życie.
Instynkt przywiązania wskazał mu wybornie drogę, jaką miał postępować.
I stał się tu cud, który często niepostrzeżony przechodzi po świecie: nauczyciel wykształcił się razem z uczniem, wola wyrobiła serce, uczucie rozjaśniło rozum. Szukając dobra dla dziecka, Jermoła znalazł je dla siebie: z zamarłych nasion wyrosły owoce późne, ale piękne.
Chcąc nauczyć dziécię, musiał sam wprzód szukać nauki starzec: ślęczał, zgadywał, badał, modlił się i trafiał na to sercem, na co rzadko rozumem wpaść można.
Maluczko tam było téj nauki, ale wielkiéj. Dziécię umiało czytać, a innéj książki nie znało nad ewangelią... Ta je odrazu wykarmiła zdrowém słowem życia.
Oprócz tego starzec zawsze w obawie, by sieroty zawcześnie nie odumarł, jak tylko rękami władać począł Radionek i siłę miał potemu, wprawiał go do rzemiosła, oswajał z potrzebniejszemi w powszedniém życiu tajemnicami, które oswobadzają człowieka, czyniąc go mniéj zależnym od drugich. Wieśniacy nasi wszyscy są jeszcze na tym stopniu pół-dzikich ludów, które wyższość ich nad ucywilizowanemi stanowią, mogąc bez cudzéj pomocy prawie wszystkie swe zaspokoić potrzeby. Chłopek umie mnóstwo rzeczy; codzień co innego robić będąc zmuszony, jest zarazem rolnikiem, cieślą, stolarzem, budowniczym, mularzem, farbiarzem, tkaczem, a w gwałtownéj potrzebie wynajduje łatwo środki poradzenia sobie.
Inaczéj się ma wcale z ludami w stanie wyższéj cywilizacyi żyjącemi, i spojonemi w solidarniejszą całość. Nie powiem żeby to stanowiło ich wyższość; przemienieni na osadników w krajach nowych angielscy wysłańcy, po większéj części upadają pod ciężarem życia, któremu podołać nie mogą. Nietylko w wielkich miastach, ale po wsiach nawet każdą rzecz kupuje się gotową, a zatém jedno się tylko umié, i zamianą zdobywa resztę. To prawda, że to jedno fabrykuje się dobrze, tanio i zyskuje na zamianie; ale takie wyłączenie człowieka i uczynienie prostém kółkiem machiny, które tylko na swojém miejscu na coś się przydało, a wyrzucone z osi nie przyda się nigdzie: nie może być zdrowéj cywilizacyi wynikłością. Nieopatrzny to i niespodziewany skutek zbytecznego podziału pracy, który ma wielkie korzyści, ale posunięty do ostateczności jest także wielkiém niebezpieczeństwem. Myśmy w tym względzie nie podpadli jeszcze przesadzie, na jaką już Zachód chorować poczyna.
Jak każdy chłopek wiejski tego wieku, Jermoła umiał wiele rzeczy, które nabył w codziennych wypadkach pospolitego życia, a nie liczył ich nawet za umiejętność: przecież były to zapoznane skarby.
Z rzemiosła garncarz i garncarz wyborny, oprócz tego potrosze był rybakiem, nauczywszy się za zabawkę stawiania więcierzy i użycia ości; siekierą robił zręcznie, nie obca mu była ciesiołka, znał się z wozem, a w powszedniém gospodarstwie potrafił mnóstwu drobnych zajęć dać radę, które gdzieindziéj są rzemiosłem wyłączném.
Gdy dziécię to tak szczęśliwie podrastało i stawało na nogi, Jermoła przez ten lat dziesiątek niewiele na oko postarzał. Powierzchownie zmienił się mało: trochę nagiął się tylko, skurczył, posuwał nogami czasem, ale wespół z przybranym synem garncarzował, krzątał się, i ciągła czynność utrzymywała w nim siły. W nauce życia, któréj niestety nie uczą nigdzie z katedry, wielkato także tajemnica czynność nieprzerywana; wielu starców zawczesnych sami się wyrzekli życia, któreby przedłużyć mogli, nie dając ognisku wygasać. W pracowitéj doli wieśniaka do ostatniéj godziny, do choroby ostatniéj, dni są zawsze zajęte, ciało nie twardnieje w gnuśnym spoczynku: ruch je podsyca, krzepi, zastala. U nas często dobrowolnie pieszczota i niemoc umysłowa zabija ciało, nieużyte organa ulegają rodzajowi atrofii, władze moralne nawet niszczeją nie wprowadzone w czynność: kładziemy się spać i już późniéj nie wstajemy. Jermoła żył w ruchu i pracy, i niestarzejąc widocznie, zawiądł tylko.
Wprawdzie robota około garnków dość lekka i krzątanie się domowe, całém były jego zajęciem, bo go w cięższych rzeczach wyręczał Radionek i Huluk; ale życie było nie próżne, a pod pozorem starości, ani godziny więcéj nie dawał sobie spoczynku. Spokój umysłu i serca wpływał na utrzymanie go w tym stanie błogiego bytu i zdrowia. Nigdy mu nawet na myśl nie przyszło, żeby kto kiedy o dziécię jego mógł się upomnieć i śmiał mu je odbierać. Jeszcze lat kilka, a spodziewał się je widzieć usadowione bezpiecznie, ożenione, niepotrzebujące pomocy, idące o własnych siłach. Garncarstwo szło im coraz a coraz pomyślniéj: stary Prokop zmarł coś w lat kilka po przelaniu swojéj umiejętności na Jermołę, piec jego utrzymywany zrazu przez parobka, późniéj coraz gorszych dostarczając wyrobów, upadł w ostatku całkowicie. Nie potrzebował tego Jermoła dla odbytu swoich garnków, które i tak rozprzedawały się wybornie; ale nie zaszkodziło mu i to, że Małyczki zasposabiały się w Popielni. Zresztą garnki tutejsze tak były lekkie, mocne, tyle miały przymiotów, że się z niemi zapraszać nie mieli potrzeby; a nawet rzadko wozić je musieli, i to nie daléj, jak na targ do miasteczka, gdzie żydzi i przyjezdni natychmiast je rozchwytywali. Sąsiedzi zdunowie robili tylko czarne i kruche: ukazanie się więc białych na targu, zabiło całkiem odbyt pośledniejszych.
Jermoła robił wedle form i zwyczajów tylko różnych miar garnki gospodarskie, misy i hładysze, nie myśląc o czém inném; ale gdy podrosł Radionek, chłopak przebiegły a żywy, znudziło go wkrótce jedno toczyć a jedno. Najprzód owe czerwone pasy, pręgi i lęgotki zawsze jednostajne na wszystkich garnkach, począł coraz przemieniać i bawić się figlami, które na nich rysował; potém przyszła mu ochota dziwaczna wyrabiać niebywałych kształtów garnuszki, dzbanuszki, dwojaczki: aż do tego przyszedł, że i koniki ze świstałkami (zabytek indyjski pono, bo tam koniki takie gliniane są talizmanem strzegącym pól i ogrodów), i różne dla dzieci małe zabawki wyrabiać sprobował. Wszystko źle się wypalało, nie udawało zrazu, ale stary na te trzpiotowate proby pozwalał.
Kiedy to piérwszy raz na targ wywieziono i rozstawiono na rynku, zleciały się baby i spostrzegłszy różne rzeczy nowe, bardzo potrząsały głowami: garnki niezwyczajnych rozmiarów przerażały je, przywykłe były już do swoich znajomych, krytykowały więc tę reformę niepotrzebną. Ale młodszym i dzieciakom te drobnostki tanie a pocieszne podobały się: bogatsze gospodynie zamiast obwarzanków powiozły dzieciom koniki i dwojaczki maciupeńkie, a koniec końcem rozkupiło się to bardzo dobrze. Jermoła śmiał się i rad był, w głowę Radionka całował; chłopiec klaszcząc w ręce wieszał mu się na szyi.
Ale na tymże targu wpadły mu w oko gdzieś misy polewane, tygielki w środku zielone i różne wyroby ze szklistą powłoką, któréj dawać nie umieli; chłopiec począł się już tém niepokoić.
Wrócili do domu, Radionek posmutniał.
— A toż się cieszyć powinieneś — rzekł mu Jermoła — powiodło ci się nad moje spodziewanie; czego się znów chmurzysz moje dziecko?
Chłopak uściskał go w milczeniu.
— Ot co, ojcze — rzekł — polewa ta spać mi nie da.
— Polewa! znowu co nowego: a nam to na co? Garnki nasze i tak się dobrze dzięki Bogu sprzedają! Na polewane roboty innéj podobno gliny potrzeba, robota insza koło tego, zachód nowy: do czego sobie tém głowę suszyć?
— Ale bo to nie widziałeś ojcze, jaką cenę brał garncarz za polewane misy.... A jakie to harne!... malowane w liście różne i taki czyściejsze i mocniejsze... Ludzie mówią, że strawa się w to nie wjada i nie przechodzi, wymyć łatwiéj. Czemubyśmy, batku, i my nie mieli się nauczyć polewy?
— Ot! co ci się zachciewa — westchnął Jermoła ciężko, obawiając się zmiany, bo z dotychczasowéj doli był kontent. — Nie wiész dziecko, jak to rzecz trudna! Mnie już do nowego ciężko, tobie jeszcze zawczasu: gdy zechcesz, to się i późniéj nauczysz.
Radionek nic już nie odpowiedział, ukrył w sobie gorące pragnienie, ale polewy nie zapomniał, tylko dla spokoju starego już o niéj nie mówił.
Ale ojciec, który pragnął nad wszystko dziecku swojemu dogodzić, choć nie był pewien czy się uda, i dlatego nie łudził go nadzieją zawcześnie, aby na zawodzie nie cierpiał: nie omieszkał starania, i począł przemyślać o owéj nieszczęsnéj i kłopotliwéj polewie. A że u niego nic się nie działo bez kozaczychy, więc poszedł wieczorem do niéj na radę.
Tu także lat dziesiątek wielkie, choć powolne zrobił zmiany: wdowa podupadła na siłach, choć zawsze jeszcze trzymała się na czele swojego gospodarstwa; Horpyna już gdzieś we wsi była ekonomową o mil parę, i zacząwszy nosić szlafroczki i chustki na głowie, a nareszcie czepeczki i kapelusze, niebardzo się do matki przyznawała, chcąc trochę za szlachciankę uchodzić. Rzadko już przyjeżdżała do Popielni i to zawsze tylko z jakąś potrzebą; ale stara Harasynicha błogosławiła chwile ciężkie, gotową będąc do datku, byle się przez dni kilka córką i wnuczętami pocieszyć. Gdy się przyszło rozstawać, a nigdy jéj nawet dziecka zostawić nie chciano, kozaczycha upłakała się: siedziała potém dni kilka milcząca u pieca łzy łykając, ale i w tém dogadzając córce, wstydu jéj sobą robić nie chciała i nie jeździła do niéj. Ten stan ciągłego pragnienia i samotności zrobił kozaczychę smutniejszą niż dawniéj była: jedyną dla niéj pociechą stał się Jermoła, z którym o Horpynie mówić mogła, poskarżyć się i poboleć: on nawzajem naradzał się z nią o Radionku i bez niéj nie wziął się do niczego ważniejszego. Teraz téż, gdy się począł polewą zajmować, zaraz z nią do staréj przyjaciółki pospieszył, zostawiwszy Huluka i Radionka uprzątających coś koło warsztatu.
— No! a coście tam nowego przywieźli z jarmarku? — zapytała wdowa — nie było tam mojéj Horpyny?
— A była! rzekł Jermoła — O! ani jéj poznać, taka teraz pani: przyjechali parą końmi w półszorkach rzemiennych, wózkiem malowanym: kudy mene wedesz!! Stanęli w karczmie i kupowali coś po sklepach!
— A nie pytała się ona o mnie? — westchnęła stara.
— Owszem, owszem, jakże nie: kazała się kłaniać — podchwycił dworak — wołała mnie umyślnie do siebie, pogładziła pod brodę mego Radionka.
— A miała z sobą które z dzieci?
— Nie, żadnego....
To rozpytywanie nie miałoby końca, gdyby smutny wyraz twarzy przyjaciela nie uderzył kozaczychy.
— A co ty, nie słaby? — zapytała — coś tobie jest?
— Oj! odgadliście matko — zawołał siadając na ławie staruszek — mam znowu biédę....
— A no! to mi ją powiédzcie, poradzimy.
— Trudno! Mój chłopak, jakto gorączka a młode, najrzał na targu polewanego naczynia; teraz mu go z głowy nie wybić, zachciało się polewy!
— A co? nie mówiłam?
— Mówiliście?
— Jakże nie! Przypomnijcieno sobie, jak zaczął koniki lepić, i te garnuszeczki nie do rzeczy, w które ledwie półkwaterek włazi: zarazem prorokowała, że mu się poczekawszy polewy zachce.
— Otóż się tak i stało — rzekł Jermoła — ani teraz wyperswadować; ja go trochę pomiarkowałem, ale chciałoby się dziecku dogodzić, a nie wiem jak.
— No! to pójdziesz się polewie przypatrzéć.
— Moja matko, jabym to zrobił, ale czy potrafię? Garnek zlepić to inna rzecz, polewa trudniejsza daleko; bo to tam, słyszę, do niéj różne kramne rzeczy wchodzą: trzeba wiedziéć jak to smażyć.... Oczy mi nie służą: pamięć nie potemu — westchnął stary: — A! a takby się chciało dziecku dogodzić!
— Cóż zrobicie? — spytała kozaczycha.
— Sam nie wiem jeszcze: kupić nie kupić, potargować można — rzekł Jermoła — juściżby choć sprobować potrzeba.
— Byłam tego pewna — odpowiedziała stara z uśmiechem — jakbyście to wy potrafili oprzéć się w czém swojemu dziecku. Znam ja to, znam; to tak właśnie, jak ja z moją Horpyną: człowiek stęknie, ale musi robić co oni zechcą.... Pójdziesz gdzieś nieboraku za polewą.
— Juściż pójdę — westchnął Jermoła — alebym chciał, żeby dziecko o tém nie wiedziało. A nuż się tam nie uda? będzie go już korciało: za to jak się zrobi, o to będzie radość!
— Zupełnie tak jak ze mną — zawołała kozaczycha — słowo w słowo. O mój Boże! ja to znam; ale dokądże pójdziecie?
— A cóż? wezmę trochę grosza i pociągnę do tych garncarzy, co na targ polewę wywożą: za pieniądze mnie nauczą. Bylebym ja cokolwiek rzecz pokosztował, byleby się zresztą zgodzili. Jak ja nie potrafię, zaprowadzę malca: on to odrazu pojmie! Boję się tylko, żeby mnie nie przegnali.... A jak się tu do tego brać? przyjść z tém do nich żeby im chléb odbierać?
— Już to prawda, że nie z każdym tak pójdzie jak z Prokopem; ale nad syrotoju, Boh z kalitoju — dodała — jakoś to będzie.
— Takto i ja myślę — rzekł wstając Jermoła. — Ja jutro niby za inną sprawą pociągnę do miasteczka: moja kumo, miejcie oko na Radionka, żeby z Hulukiem razem nie zmalowali czego, bo gotowi popłynąć dziurawém czółnem, albo co!
— E! to chłopcy stateczne.
— Niczego, chwała Bogu, ale pałki szalone; jak im co do głowy zaświta, gotowi polecieć w las, pójść nad rzekę: uchowaj Boże jakiego nieszczęścia.
— Trudnoż mnie ich dopilnować.
— Ale najrzyjcie i przestrzeżcie.
Tak się starzy rozstali, a Jermoła powróciwszy do domu, zaraz chłopcu zapowiedział, że mu żydzi w miasteczku za garnki zawinili i kazali po jarmarku przyjść po pieniądze; że musi pójść długi odbiérać, więc może kilka dni zabawi, przestrzegając, żeby pod jego niebytność domu pilnowali i wzięli się do roboty, a rzece i lasom dali pokój.
— A to wy pieszkiem iść myślicie? — zapytał Radionek....
— A cóż? wszakci konno nie pojadę? — żartując odparł stary.
— Alebyście sobie wóz nająć mogli?
— E! pożal się Boże! Koni u nas we wsi nie ma prócz Chwedkowéj kobyły, któréj się nie doprosić; a wołami jechać, to lepiéj już iść piechotą. Przytém nogi zaklękają ustawicznie siedząc, trochę się człek rozprostuje.
Stary nie liczył lat swoich, a siedzeniu tylko przypisywał osłabienie nóg, które było skutkiem wieku. Żal mu było grosza wydać, bo od czasu jak się im cokolwiek lepiéj wiodło, składał dla Radionka co mógł, żeby na czarną godzinę nie zostawić go bez zapasu. Wolałby był z Chwedkiem pojechać, ale na to trzeba było wydatku, a dla siebie Jermoła był oszczędny.
Nie mógł go chłopak namówić, żeby furę najął; ale z wieczora cichaczem posłał Huluka na zwiady, czy kto nie jedzie do miasteczka, i za swój grosz tak najął wóz, żeby Chwedko nie powiadał, że jedzie najęty, ale darmo podwozi Jermołę, mając inną sprawę do miasteczka. Trafili szczęśliwie do Chwedka, że nie był zamówiony, a stary wziąwszy dwa złote, podjął się udawać i kłamać. Z wieczora już wszystko Radionek ułożył, a po powrocie Huluka ze wsi, przyszedł starego w rękę całując:
— Mój bat’ku — rzekł — tylko cośmy się spotkali z Chwedkiem; on jutro jedzie swoją kobyliną do miasteczka, nudno mu samemu, więc prosi się, żebyście z nim jechali: grosza nie dacie.
— Chwedko? gdzie? jak? — niedowierzająco spytał Jermoła, ściskając Radionka — ej, czy tylko nie bałamucisz, moje dziecko?
— Ale nie, poświadcież Huluk? — zawołał Radionek, który nad parobczakiem taką miał władzę, jaką zawsze daje wyższość umysłowa, połączona z sercem poczciwém.
— A jakże nie! — podchwycił chłopak gorąco. — Sam słyszałem jak prosił, żebyście się bez niego nie wyrywali, bo on tu jutro dodnia przed chatę zajedzie.
Jermoła pokiwał głową, myśląc już tylko, jak się daléj dostanie; ale rad był, że Chwedka mu złapali, i nóg nie namęczy: ucałował Radionka raz jeszcze i położył się spać, przemyśliwając o polewie.
Radionek milczący dumał o tém samém, a choć się nie odzywał, żeby starego nie męczyć, wciąż mu chodziło po głowie, jakiebyto on dzbanki i misy robił, jakby je ślicznie malował zielono, czerwono, czarno, biało i żółto, gdyby tylko umiał. Usiłował odgadnąć jaka w tém tajemnica być mogła; ale biédnemu dziecku bez żadnéj skazówki niepodobieństwem było wpaść na tor jakiś: wzdychał tylko i biedził się.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.