Jerozolima/Część II/Pątnik
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jerozolima |
Wydawca | Księgarnia H. Altenberga |
Data wyd. | 1908 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Felicja Nossig |
Tytuł orygin. | Jerusalem |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga |
Indeks stron |
Przez cały czas, odkąd Gordoniści mieszkali w Jerozolimie, zjawiał się na ulicach świętego miasta codziennie człowiek, wlokący na plecach ciężki, niezgrabny krzyż drewniany. Nie mówił z nikim i nikt z nim nie mówił. Nikt nie wiedział, czy człowiek ten by obłąkanym, który wyobrażał sobie, iż jest Chrystusem, lub czy też był to pątnik, który spełniał swoją pokutę.
Nieszczęsny pątnik przepędzał noc w jaskini na górze oliwnej. Każdego poranka, gdy wschodziło słońce, wchodził na górę i patrzył ku Jerozolimie, która leżała na niższem wzgórzu tuż pod nim. Badawczym wzrokiem wodził po mieście, od domu do domu, od kopuły do kopuły, śledząc pilnie, jak gdyby oczekiwał, że przez noc zaszła tam ważna zmiana. Gdy przekonał się nakoniec, że wszystko było jak dawniej, wydał głębokie westchnienie; powrócił do swej jaskini, wziął napowrót ciężki krzyż na ramiona swe i włożył na czoło wieniec spleciony z ostrych cierni.
I zaczął znów schodzić z góry ciągnąc ciężar swój powoli i wśród westchnień przez winnice i gaje oliwne aż dotarł do wysokiego muru, otaczającego ogród Getsemane. Tu zatrzymał się przy niskiej furtce, kładł krzyż na ziemię i opierał się o drzwi, jakby czekając na coś. Raz po raz schylał się i przybliżał oko swe do dziurki od klucza,, aby zajrzeć do małego ogrodu. Gdy ujrzał jednego z Franciszkanów, którzy utrzymywali ogród w porządku, pomiędzy starymi drzewami oliwnymi i krzakami mirtowymi, twarz jego przybierała wyraz naprężenia i uśmiechał się w radosnem oczekiwaniu. Lecz wnet potrząsnął głową; zdawało» się, że poznał, że ten, którego szukał nie przyjdzie. I znów dźwignął swój krzyż i szedł dalej.
W późniejszej porze dnia schodził zwykle na. niżej położone terasy górskie, na dół do doliny Jozafata, tam gdzie leży wielki cmentarz żydowski. Wlókł za sobą ciągle długi krzyż; kołatał nim, uderzając o płytkie kamienie grobowe i staczał w bok małe porozrzucane na nich kamienie. Raz po raz zatrzymywał się, słysząc kołatanie kamieni i oglądał się, pewny, iż ktoś na nim kroczy. Ilekroć spostrzegł, iż się omylił, wydawał głębokie westchnienie i szedł dalej.
Westchnienia zamieniały się w głośne jęki, gdy doszedł do dna doliny i widział przed sobą zadanie wyciągnięcia ciężkiego krzyża w górę na zachodni stok, na którego grzbiecie leży Jerozolima. Po tej stronie znajdują się groby mahometańskiej ludności i często widział tu na niskich podobnych do trumny grobowcach siedzącą w białej szacie kobietę pogrążoną w żałobie. Zbliżał się do niej, aż ona obudzona hałasem spowodowanym uderzeniem krzyża o grobowce, zwróciła twarz ku niemu, twarz pokrytą gęstym czarnym welonem i robiącą takie wrażenie, jakgdyby poza welonem nie było twarzy, lecz tylko próżna ciemna dziura. Wtedy odwracał się ze zgrozą i szedł dalej.
Z niewysłowionym trudem wdrapywał się na grzbiet góry, tam gdzie sterczy wysoko mur miejski. Stąd szedł wazką ścieżką poza murem ku górze Sion z południowej strony, i doszedł do małego ormiańskiego kościoła, zwanego domem Kaifasza.
Tu położył znów krzyż na ziemię i zaglądał przez dziurkę od klucza.
Nie poprzestał jednak na tem, lecz ujął dzwonek i zadzwonił. Gdy po chwili usłyszał pantofle wlokące się po kamieniach, uśmiechał się i już. podnosił rękę po cierniową koronę, aby ją zdjąć.
Lecz skoro zakrystyan, otwierający bramę, ujrzał pątnika, zrobił głową znak przeczący.
Pokutnik wychylił się i spojrzał przez drzwi nawpół otwarte. Rzucił okiem na mały ogród, gdzie wedle podania Piotr wyparł się Zbawiciela i przekonał się, że jest pusty. Twarz jego przybrała wyraz głębokiego smutku, zamknął niecierpliwie furtkę i poszedł dalej.
Ciężki krzyż kołatał o kamienistą i starem rumowiskiem pokrytą ziemię Sionu. Wlókł go teraz z wielkim pospiechem, jak gdyby niecierpliwe oczekiwanie dodało było wielkiej siły dźwigającemu ciężar.
Przez bramę siońską wszedł do miasta i zdjął dopiero krzyż, gdy doszedł do ponurego, szarego budynku, który czczą jako grób Dawida i o którym krąży wieść, iż w nim znajduje się sala, w której Jezus zaprowadził świętą wieczerzę.
Tu stary zostawiał krzyż, a sam wchodził na podwórze. Gdy mahometański odźwierny, który zwykle rzucał chrześcijanom groźne spojrzenia, ujrzał zbliżającego się pątnika, pokłonił się temu, którego rozum „był u Boga“ i ucałował jego rękę. A ilekroć stary doznał tej oznaki szacunku, spojrzał pełen oczekiwania na odźwiernego, ale po chwili cofnął rękę, obtarł ją o swój długi gruby płaszcz, wyszedł znów za drzwi i na nowo podźwignął krzyż na plecy.
Dobroduszni wodziarze, widząc iż w tej wędrówce zlany był potem, ofiarowali mu wodę w małem cynowem naczyniu a handlarze jarzyn rzucali mu garść fasoli i pistacyi. Gdy mu podawano te dary, przyjmował je zrazu z promienną uprzejmością, lecz wnet odwracał się, jak gdyby oczekiwał był czegoś innego i lepszego.
Skoro dotarł do drogi pasyjnej, w twarzy jego wyrażała się większa nadzieja, niż podczas pierwszej części wędrówki. Nie jęczał już tyle pod ciężarem krzyża, wyprostował się i oglądał się jak więzień, który jest już pewnym uwolnienia.
Rozpoczął drogę od pierwszej z czternastu stacyi krzyżowej drogi Chrystusa, które przez całą długość oznaczone są małemi kamiennemi tabliczkami. Lecz nie spojrzał, aż nie doszedł do klasztoru Sióstr Siońskich w pobliżu wzgórza Ecce Homo, gdzie niegdyś Piłat pokazał Chrystusa tłumowi. Tu rzucił krzyż na ulicę, jak ciężar, którego już nigdy nie będzie zmuszony dźwigać i uderzył w bramę klasztoru trzema silnemi uderzeniami. Zanim jeszcze zdołał ktoś otworzyć, zdarł z głowy cierniową koronę, a czasem był tak pewnym swej sprawy, że rzucił ją pod nogi psom, które w pobliżu klasztoru miały swoje legowisko.
W klasztorze znano już jego pukanie. Jedna z Sióstr odchyliła drzwi i podała mu przez szparę mały okrągły chleb.
Wtedy wpadał w straszną złość. Nie przyjął chleba, lecz spuścił go na ziemię i wydawał dzikie okrzyki rozpaczy. Długo stał przed bramą klasztoru. W końcu jednak twarz jego przyjmowała napowrót wyraz cierpliwego cierpienia. Schylił się po chleb i zjadł go z chciwością. Potem starał się uporządkować cierniową koronę i dźwignął znów krzyż na plecy.
Za kilka chwil znów stał z promiennym wyrazem oczekiwania przed małą kaplicą, zwaną domem świętej Weroniki; ale przygnębiony rozczarowaniem, rozpoczął dalszą wędrówkę. Szedł wzdłuż całej ulicy od stacyi do stacyi, oczekiwał swego wyzwolenia z równą pewnością przed kaplicą, stojącą przed Bramą Sprawiedliwości, przez którą Chrystus opuścił miasto, jak i na miejscu, gdzie Zbawiciel przemawiał do kobiet jerozolimskich.
Gdy przeszedł całą Drogę Krzyżową zaczął przerzynać całe miasto w niespokojnem poszukiwaniu. Na ciasnej, gęsto zaludnionej ulicy Dawida, stanowił taką przeszkodę dla komunikacyi, jak wielbłąd obciążony wiązkami chrustu; lecz nikt nie przeklinał go, ani nie dokuczał mu.
Podczas tych wędrówek zdarzało się czasami, że dostał się na ciasne podwórze świętego Grobu. Tu jednak nieszczęsny pątnik nie składał swego ciężaru, ani nie zdzierał z głowy korony. Skoro haczył szarą, ponurą fasadę, odwrócił się i uciekał. Nie widziano go tu przy żadnej świetnej procesyi, nie było go nawet przy wielkim Cudzie Wielkanocnym. Stary pokutnik miał widocznie przekonanie, że jedynie na tem miejscu, nie znajdzie z pewnością tego, co szukał.
Zresztą jednak uważał dobrze, aby spotkać się z karawanami, które towary swe składały przed bramą Jaffa.
Siedział więc przed gospodą i oglądał badawczym wzrokiem wszystkich obcych przybyszy, a gdy otwartą została kolej między Jaffą a Jerozolimą, podejmował prawie codziennie wędrówkę na dworzec. Odwiedzał patryarchów i biskupów w ich mieszkaniach i co piątku był na placu przed muzeum, gdzie żydzi twarze przyciskali do zimnych kamieni i opłakiwali pałac zburzony i mury zwalone, i minioną potęgę i proroków co leżeli w grobie, i kapłanów, co zeszli na bezdroża, i królów, co wzgardzili Wszechmogącym.
Pewnego pięknego i bardzo gorącego sierpniowego dnia pątnik wyszedł przed bramę Damaszku i wałęsał się po nagiej samotnej okolicy, otaczającej kolonię Gordońską. Gdy tak wlókł się wzdłuż drogi, ujrzał długi szereg wozów, które z kolei podążały do kolonii. W wozach siedzieli ludzie z surowemi, poważnemi twarzami. Niektórzy z nich byli bardzo brzydkimi, mieli blond włosy z rudawym odcieniem, ciężkie powieki i wystające dolne wargi.
Gdy ludzie ci przejeżdżali przed pątnikiem, uczynił on to samo, co zawsze czynił, gdy nowi pielgrzymi przybywali do Jerozolimy. Powlókł swój krzyż na brzeg drogi, twarz jego rozjaśniała się, a ręce wzniósł ku niebu.
Gdy przejeżdżający ludzie ujrzeli go, stojącego z krzyżem, wzdrygnęli się, lecz nie z przerażenia. Wyglądało raczej, jak gdyby byli oczekiwali, że to właśnie będzie pierwszą rzeczą, którą obaczą w Jerozolimie.
Niektórzy z nich podnieśli się pełni współczucia. Wyciągnęli ramiona i widziano po nich, że byliby chętnie zsiedli z wozu, aby pomódz staremu dźwigającemu ciężar.
Lecz kilku kolonistów, osiadłych już w Jerozolimie, rzekło do nowoprzybyłych:
„To tylko biedny obłąkany, który codziennie tędy się włóczy. Zdaje mu się, że niesie krzyż Chrystusowy i że musi dźwigać go tak długo, aż znajdzie się taki, który będzie musiał dźwigać go zamiast niego“.
Nowi przybysze obejrzeli się i patrzyli za biednym pielgrzymem. Jak długo mogli go widzieć stał z podniesionemi ramionami w pozycyi nieopisanego zachwytu.
Było to jednak po raz ostatni, że widziano w Jerozolimie starego pątnika. Następnego dnia trędowaci wylęgujący się przed bramami miasta daremnie czekali jego zjawienia się. Nie przeszkadzał już żałobnikom na cmentarzach, nie narzucał się dozorcy w domu Kaifasza, pobożne kobiety Jerozolimskie nie miały sposobności darzyć go chlebem, po który codziennie przychodził był. Turecki strażnik w kościele świętego Grobu mimowoll czekał, aby nadszedł a potem uciekł, a dobroduszni wodziarze dziwili się, że nie ujrzeli go na ludnej, ulicy.
I nigdy już nie ujrzano tego nieszczęsnego w mieście świętem i nie dowiedziano się także, czy leżał martwy w swej jaskini na górze oliwnej, czy też wrócił do dalekiej swej ojczyzny.
To tylko wiedziano na pewno, że nie wlókł już za sobą, swego ciężaru. Rano bowiem, po przybyciu chłopów z Dalarne, Gordoniści znaleźli ów ciężki krzyż, leżący na terasie u wejścia do ich domu.