Jesienią (Kraszewski, 1886)/Tom III/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jesienią
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.

Ubrana skromnie, ale starannie, własnemi hrabiny rękami, Dosia, której w tych nowych sukienkach dosyć było ładnie, choć się w nich jeszcze poruszać swobodnie nie umiała, upadłszy do nóg rodzicom, popłakawszy trochę i łzy otarłszy prędko, siadła do powozu. Stary Wilczek i żona jego i chłopak i Grzmilas długo stali u wrótek zagrody, patrząc, jak im zdala wiewała chustką córka. Matka żegnając ją krzyżem świętym: ocierała łzy. Pana Krzysztofa nie było dnia tego, niechciał być natrętnym. Któż wie, może obrachował sobie by mieć prędki pozór do zjawienia się w Zamostowie?
Gdy Dosi nie stało we dworku, jakby z niego życie uciekło, posmutniało wszystko. Każdy kątek ją przypominał. Matka tę sukienkę, którą zrzuciła, przycisnęła do piersi i popłakała znowu. Stary ojciec rozumem się pocieszał, ale czemże jest rozum, gdy cierpi serce?
Tymczasem Dosia jechała milcząca i coraz większą czuła w sobie trwogę, jakby przeczuwała Kornelię, która tam czekała na nią. Przez ten dzień kuzynka miała czas pomyśleć nad sobą, położeniem i przyszłością; zdawało się jej, iż powinna była zakochać się w wychowanicy i faworycie i być dla niej bardzo czułą. Tym sposobem tylko zbliżyć się do niej mogła, a potem... Myśli nie dochodziły do końca. Któż wie co tam wypaść mogło...
Gdy powóz się zatrzymał u ganku i hrabina wysiadłszy, za rękę wzięła Dosię, aby ją zaprowadzić do jej pokoiku, na drodze znalazła się panna Kornelia z najmilszym swym uśmiechem. Nie mogła się powstrzymać od wykrzyknienia i zachwytu nad tą śliczną wiejską, skromną pięknością. Znajdowała, że hrabina, szczęśliwszego wyboru uczynić nie mogła, że twarz była sympatyczna, wzrok pełen bystrości i rozumu, uśmiech pełen słodyczy, postać nieszukanego wdzięku... Czy hrabinę ucieszyło to przyjęcie, niewiadomo, zmilczała...
Poszły do pokoiku Dosi, w którym było wszystko czego tylko dziewczę potrzebować mogło, nawet wiązanka kwiatków witała ją na nowem mieszkaniu. Jej się to wydawało tak wspaniałem, tak pięknem, że prawie tknąć niczego nie śmiała. Potem oprowadziła ją hrabina po domu, a gdy podano wieczerzę, posadziła ją przy sobie, aby każdy ruch jej i słowo pochwycić.
Dosia była trochę niezgrabna, lecz wpatrywała się w drugich i do nich zastosowywała. Panna Kornelia, która się przysiadła z drugiej strony, podszeptywała też jej życzliwe przestrogi, aby ją sobie pozyskać. Mówiło dziewczę mało, trwożliwie, rumieniąc się mocno, wstydząc za siebie, lecz, że oprócz starego regenta nikogo więcej nie było, wieczerza przeszła szczęśliwie.
Pokój hrabiny przez ścianę był tylko od gabinetu Dosi, drzwi łączyły je z sobą. Wanda nie uspokoiła się, dopóki jej spać nie położyła. Ale dziewczę wstało po cichu, klękło przy łóżku i modliło się płacząc, długo, bo i szczęśliwe było i trwożne.
Nazajutrz, gdy zrana Wanda otworzyła drzwi znalazła Dosię już ubraną, a przy niej usłużną pannę Kornelię, która już troskliwie różne jej dawała przestrogi. Tak się rozpoczął ten dzień drugi w Zamostowie, za którym iść miał cały szereg jemu podobnych. Wanda sama zasiadła z nią do lekcyi i uczuła się tak rozgrzaną tą myślą nauki, iż dzień jej niepostrzeżony upłynął.
Gdy się to działo w Zamostowie, nasi panowie zaspali nieco po ponczu i jego wrażeniach. Teodor wstał z bólem głowy i trwogą tego terminu, który sam oznaczył. Pamiętał o nim dobrze.
— Nie mam znowu tak się czego trworzyć — rzekł do siebie — powiem jej co chcę. Wszakże nie wie co jej miałem zwierzyć. Zobaczemy, zawsze dobrze namyśleć się trzeba.
Pojechali do Pobogowszczyzny. Tu zastali w gotowości wszystkich. Matka ze szczególną troskliwością przystroiła Magdzię.
— Żeby była choć do ojca podobną — szeptała — łatwiejby łaskę znalazła u stryja, a tu na nieszczęście do mnie, którą jeśli znosić zechce, to już dobrze!
Magdzia z zaplecionemi koskami, rumiana, świeża, wyglądała hożo, nie miała w sobie nic arystokratycznego, lecz śmiało się w niej i promieniało życie bujne i zdrowe. Sama pani ubrała się skromnie, w suknię czarną, nie chciała być ani piękną, ani nawet miłą, chciała pokorą zdobyć serce szwagrowe.
Wacek był śmiały, czuł że on miał grać tu pewną rolę ważną, a wiedział, że u stryja, był w łaskach.
— Niech mama będzie spokojną — szeptał ciągle — niech Magdzia się nie boi, stryjo jest bardzo dobry, tylko z nim trzeba odważnie i obcesowo. Wszystko pójdzie doskonale.
Pomimo zapewnień Wacka, im bardziej zbliżała się chwila wyjazdu, tem twarze posępniały, pan Paweł mocno był zamyślony, jej łzy w oczach stawały. W milczeniu odbyto podróż polami najprzód, potem lasem aż do owego krzyża i ławki. Tu się pani Pawłowa przeżegnała ukradkiem i z bijącem sercem szli pod górę. Teodor i Adryan torowali drogę, za niemi postępował Paweł, a Wacek prowadził matkę i siostrę.
Pustkowie to, choć piękne, strasznem się im wydało. W dziedzińcu nie było nikogo, nawet stary Hermes gdzieś się skrył w cieniu i zasnął. Sunęli się więc na górę, Teodor otworzył drzwi. Za parawanikiem w przedpokoju, stary sługa chrapał i nie przebudził się. W salce siedział pan Krzysztof nad rozwartą książką nic nie posłyszawszy, nie czytał jednak w niej, przed nim leżała kartka zapisana ręką Wandy, i zgubiona jej rękawiczka. Usłyszawszy kroki, Krzysztof co prędzej zamknął foliant i wstał.
Teodor i Adryan rozstąpili się, Paweł postąpił parę kroków, a Wacek, prowadząc siostrę i matkę, podszedł odważnie do stryja.
— Stryjcio do nas nie chce przyjechać — odezwał się — otóż my wszyscy napadamy na niego, bo nie może być, ażebym ja jeden miał być tak szczęśliwy. To mama, to Magdzia.
Pani Pawłowa zmięszana skłoniła się, Krzysztof chwilkę zdawał się namyślać, podszedł skwapliwie i dawnym obyczajem pocałował ją w rękę.
— Zawstydziłaś mnie pani bratowo! — rzekł głosem cichym — jam to powinien był pierwszy przybyć wam podziękować za pociechę, jaką z Wacka miałem.
Magdzia przypadła w rękę stryja całować, on ją w czoło, Pawłowi podał dłoń.
— Przebaczcie zdziczałemu — rzekł — już się to wszystko skończyło. Każdy tak życie sobie tworzy, jak umie i może.
Wielka radość z tak szczęśliwego rozwiązania długiego nieporozumienia zapanowała na wszystkich twarzach. Krzysztof się śmiał i dziećmi cieszył. Pani Pawłowej podano krzesło i wody, gdyż ze wzruszenia trochę się jej słabo zrobiło. Dopiero głośna mowa w pokoju przebudziła starego sługę, który zerwał się z tapczana, stanął we drzwiach nie ubrany i oczy przecierając; pojąć nie mógł, co się tu stało.
Wiele i różnych przyczyn złożyło się na zmiękczenie pana Krzysztofa, może najwięcej to, że się z własnym losem pogodził, że z Wandą był dobrze, i że miła, pokorna twarz pani Pawłowej, ujęła go wyrazem dobroci i skromności. I była to godzina, jakie rzadko dziś biją dla rodzin, których węzły z każdą chwilą stają się wolniejsze. Łzy stały na oczach, wszyscy lepszymi się czuli i silniejszymi, stanowiąc tę całość, którą mogłaby być każda rodzina, każda społeczność, któż wie, ludzkość nawet może, gdyby członkowie jej poczuli w sobie braterstwo, które dotąd jest czczym wyrazem. Pan Krzysztof był szczęśliwym, zapomniał o wszystkiem przeszłem, oprócz tego, co pocieszać mogło...
Dzieci ucałowawszy ręce stryjcia pobiegły do okien, bo Wacek chciał pokazać Magdzi, ze znajomością miejscowości nabytą w czasie odwiedzin, piękne widoki na góry lesiste dokoła. Paweł się nawet uśmiechał i rękę brata ściskał w milczeniu. Adryan stanąwszy z boku, świadkiem chciał być tylko tego przejednania, do którego się najwięcej przyłożył. Nie śmiano mówić o niczem, oprócz rzeczy obojętnych, aby nie potrącić o coś, coby dysharmonijną nutą mogło tę świętą zgodę zakłócić.
Chciał u siebie czemś gości przyjmować pan Krzysztof, i nie wstydził się wyznać, że oprócz poziomek, trochę mleka i chleba nie było nic więcej.
— Ale ja biorę na siebie urządzić podwieczorek — zawołał Adryan — niepotrzebuję nic więcej nad ten wiejski zapas, jakim zamek rozporządza.
I skoczył do starego sługi, a z nim naprzeciwek do jadalnego pokoju, gdzie stał otłuczony kredens, dzbanek jagód, chleb i mleko. Cukier był szczęściem zapasie i nic więcej nie potrzebowano.
— Toby wszystko dobrze było — odezwał się stary — ale policzmy-no osoby, żeby nie było kompromitacyi, bo z talerzami będzie krucho.
— No, osób siedm! — rzekł Adryan.
— Tak, a talerzy pięć, i to liczyć z tym, który pękł przez środek i ledwie się trzyma.
— A spodków od filiżanek.
— E! — odparł sługa — o tych nie ma co i mówić, było trzy, jeden wyszczerbiony, a dwa co zostały, niebiesko jeden malowany, drugi biały, nieuchodzi.
— Kto tam na to będzie patrzał! — odezwał się Adryan. — Pięć talerzy dla starszych, dwa spodki dla dzieci, i wykręcimy się jakoś.
— Co się tyczy łyżek — gładząc głowę zawołał stary — tych nigdy nie było więcej srebrnych jak trzy, pobielanych dwie.
— A małych łyżeczek?
— Dwie, trzecią mularz bodaj świsnął, gdy piec naprawiał, bo od tego czasu ani śladu po niej.
Tak rozmawiając przygotował Adryan ubogie przyjęcie. Gruby obrus jeden znalazł się czysty, chleb był świeży, poziomki śliczne, mleko wyborne, czegóż więcej pożądać było można.
— Ale ba — mruknął sługa — na dziś, to już nie ma co pana pytać, trzeba do loszku zejść i parę butelek wina wydobyć, których my prawie nie tykali, bo to jeszcze ojcowskie i dziadowskie, ale na taki dzień, pan się gniewać nie będzie.
Jedna rzecz o mało nie wstrzymała starego, pomyślał o kieliszkach. Kieliszków, licząc te, co stały na kominie w pokoju z herbami saskiemi, nie było więcej nad cztery i jeden mały do wódki z prostego szkła zielonego.
— Pani Pawłowa i dzieci nie piją, kieliszek zielony dla mnie, a dla trzech panów dosyć tego będzie.
— Łaska Boska — rzekł stary — więc się jakoś wywiniemy, bo juściżby, po polsku i po szlachecku, bez kropli wina nie uszło.
Wziął zatem klucze od lochu stary i poszedł zapaliwszy świeczkę, a Adryan nie czekając na niego opanował talerze i spodki od filiżanek, obrus wziął pod rękę i wszedł z nakryciem tryumfalnie do pokoju. Spełniał swe obowiązki z taką młodzieńczą wesołością i ochotą, iż wszystkich tem pobudził do śmiechu. Pan Krzysztof zrazu się namarszczył trochę, ale i on wreszcie zgodził się z przeznaczeniem.
Stół postawiono w pośrodku, pani Pawłowa podjęła się gospodarstwa. Adryan został marszałkiem dworu, a Krzysztof nie powiedział nic choć mu z komina zapylone, pamiątkowe wzięto kieliszki, choć na jednym z nich naprzeciw saskich herbów był Pobóg. Domyślił się, że stary stróż jego honoru, pamiętny dawnych czasów, sięgnął do zapomnianej piwnicy. Jakoż w chwilę potem, na czarnej tacy, z której wszelki ślad ozdób i malowania dawno był starty, wjechały dwie przysadziste zielone butelki okryte pleśnią. Dopiero przyniósłszy je z przerażeniem przypomniał sobie sługa, że o trybuszonie na zamku od bardzo dawna słychać nie było. Głucha tradycya mówiła o nim na zapiecku, ale ztąd zniknął, na gwoździu przy kluczach także go niewidziano dawno. Mieszkańcy zamku nigdy podobnego narzędzia nie potrzebowali. Przewidujący pan Adryan miał nóż, w którym się trybuszon znajdował, ocaliło to zamek od niesławy. Dobyto korki.
Dzieci i starzy posiadali do poziomek, pan Krzysztof sam Wojewodę nalewał, tak się bowiem owo wino, już prawie zdębiałe, zwało. W milczeniu spozierając na siebie trącono w kieliszki, i pani Pawłowa przyszła z kroplą, którą sobie nalała do szwagra. Ten ją po raz drugi w rękę pocałował.
— Teraz kochany Krzysiu — zawołał Teodor — jak mi Bóg miły, na uświęcenie dnia tego pamiątki, musicie do mnie jutro na obiad wszyscy. Właśnie się restauracya domu skończyła, ostatni rzemieślnik do miasteczka odjechał wczoraj, pokój jadalny odświeżony, a na wypadek deszczu ciec już nie będzie. Czego mi zabraknie pożyczę u Zamorskich, a i ich też prosić mi wypadnie. Uczyńcież mi ten zaszczyt i przyjemność.
Krzysztof się skłonił.
— Zgoda — rzekł — już po dawnemu pustelnikiem mi być nie dacie.
— Ale to niedosyć, i prawdę powiedziawszy, to nadużycie ze strony pana Teodora — rzekła pani Pawłowa — nam się należało jutro, tylkom nie śmiała być natrętną.
— Nie, od jutra ja nie mogę odstąpić — zawołał Teodor — bo nam pan Adryan uciecze.
— Nie puścimy go! — rzekł Paweł.
— O mnie najmniejsza — odezwał się wesoło chłopak. — Zresztą kilkanaście godzin nie uczyni mi różnicy, będę służył państwu.
Zaczęto oglądać zamek, w którym tak bardzo nie było co widzieć, oprócz małej kapliczki i pustej na pół rozwalonej baszty w rogu, w której stała improwizowana ława kamienna na przeciw okna wyszczerbionego; przez ten wyłom widać było u stóp wzgórza stojący krzyż i część drogi ku niemu wiodącą.
Mrok już padać zaczynał, gdy się żegnali, nie było tam słów wiele, wszyscy, czuli, że najgorszemi sługami byłyby wyrazy, i że w nich więcej było niebezpieczeństwa, niż pomocy. Pan Krzysztof milczał, mówił o rzeczach obojętnych lub bawił się dziećmi, które lgnęły do niego, Wacek z poufałością starego faworyta. Magdzia udając poważną i dojrzałą niewiastę.
W uściskach dłoni i wejrzeniach było całe uczucie dnia tego. Gdy goście posiadali do powozów, Krzysztof został długo u krzyża nad drogą, patrząc za niemi.
— Jutro o dwunastej czekam w Zieleniewszczyznie! — wołał Teodor z bryczki — będziemy czekali.
— Tylko obiad, żeby był skromny — dodał Krzysztof — a nie, to myśleć będę, żeś się uwziął mnie zawstydzić.
Zostawszy sam z sobą, nie mógł się pan Krzysztof powstrzymać od zastanowienia, czy dobrze postąpił.
Był trochę niespokojny. Składało się tak dziwnie wszystko, ażeby zupełnie zmienić tryb jego życia? Z ubóstwem swem mógł łatwo i dobrze na zamku siedzieć odosobniony, ale jakże z niem było wejść wśród ludzi. Na to zapytanie odpowiedział sobie zawstydziwszy się go, dlaczegóż śmiało z niem wystąpić nie mógł, ani się niem chlubiąc, ani się go wstydząc. Ci ludzie, co go poszanować nie będą umieli, rzekł w duchu, nie są sami szacunku godni, i ani nie mogą wymagać, abym dostatek kłamał. — Będę czem jestem.
Trudniejszem zdało się na nowo zastosować do towarzystwa, oswoić z gwarem jego i ruchem. Pan Krzysztof nawykł był i potrzebował pokoju, obiecywał więc sobie uciekać do zamku dla spoczynku i dumania, które dlań stały się nałogiem.
Nazajutrz dosyć wcześnie wyszedł pan Krzysztof pieszo, miał zamiar dojść tak do chaty Wilczków, a ztamtąd wózkiem leśniczego pojechać do Zieleniewszczyzny. We dworku zastał jeszcze wszystkich smutnych i nieoswojonych z położeniem nowem.
Wilczkówna milcząc popłakiwała, potrzebując nieustannego przypominania, że ofiara uczyniona potrzebną była dla dobra Dosi. Ale to dobro jakoś jej nie było zrozumiałem, a obawę daleko czuła więcej uzasadnioną.
Stary leśniczy pobiegł sam po klacz, która się spętana pasła na wygonie za ogrodem, przyprowadził ją wziąwszy za bujny włos od grzywy nad uszami, a posłuszna Jaroszowa przyszła dogryzając trawę do nagotowanych hołobli i chomąta. Siedzenie pokryto kilimkiem i wprędce wózek zajechał przed wrota.
My się musimy cofnąć nieco, do dnia poprzedzającego, bo na wieczór oznaczonym był przez pana Teodora termin do powiedzenia czegoś ciekawego i ważnego pannie Lizie. Niecierpliwiła się też wielce widząc jak długo niepowracał dziedzic i gdy obaj z Adryanem zajechali wprost przed folwark, pierwsza na spotkanie ich wybiegła. Zamorskiego nie było, niepowrócił jeszcze od siana, którego sterty składano, pani Zamorska była nieubrana, Misia chora na fluksyę, a podwiązana za nic w świecie by się była nie ukazała.
Sprawozdania tego za niebytności członków rodziny w progu wysłuchawszy Męczyński, mocno się zafrasował.
— Wiesz pan co — szepnął mu Adryan — pan będziesz miał tu pewnie do pomówienia o jutrzejszym obiedzie, ja mogę być zawadą, pójdę do ogrodu.
Przeraziło to pana Teodora.
— Na miłość Bożą — odparł na ucho — nie opuszczaj mnie, proszę najmocniej.
Adryan więc cofnąwszy się tylko kilka kroków w tył, pozostał w ganku.
— A jaka to kobieta — rzekł Teodor — że mamy pani widzieć nie mogę, mam do niej prośbę — a tu...
— O cóż idzie, przecież sekretu pewnie nie ma, ja za pośredniczkę służę.
Spojrzała mu w oczy, jakby wczorajszą przypominając obietnicę, a razem cofnęła się z progu do pokoju, zmuszając go wnijść za sobą.
Teodor obejrzał się na Adryana, Adryan, przez szkiełko właśnie się przypatrywał krowie pasącej na dziedzińcu, jakby chciał z niej studyum malować.
— Służę panu! — odezwała się wszedłszy do pokoju Liza — co pan każe mamie powiedzieć?
— Mam prośbę — rzekł skuszony Teodor biorąc ją za rękę i całując, czemu się nie opierała wcale — prośbę wielką. Jutro u mnie obiad, będą oboje państwo Pawłowstwo z dziećmi i panem Wikarskim, osób pięć, pan Krzysztof, pan Adryan, ja, osób już osiem, państwo Zamorscy z córkami... osób ogółem dwanaście.
— Misia na fluksyę chora — dorzuciła Liza.
— E! to do jutra przejdzie — mówił Teodor ciągle patrząc w jej w oczy. — A! pani, jaka pani jesteś śliczna dzisiaj!
— Jakto? tylko dzisiaj? — spytała Liza.
— Zawsze, ale dziś... wydajesz mi się pani...
— Dlaczego?
— Nie wiem. Więc; proszę pani, żebyście mi pomódz raczyły do obiadu. Ja nic nie wiem, co jest, czego nie ma, od Olszaka się niczego dopytać nie mogę. Bóg wie co się dzieje z bielizną, ze srebrem.
— A widzisz pan, jak to źle gospodyni w domu nie mieć — poczęła Liza — czemuś się pan nie ożenił?
Zagadnięty Męczyński stanął jak słup.
Wie pani, po części dlatego, żem nie znalazł dotąd osoby... pani mnie rozumie, a więcej dlatego, że znając siebie, sądzę, iż kobieta, coby za mnie poszła, byłaby najnieszczęśliwszą w świecie.
Liza niby przestraszona aż się cofnęła kroków parę.
— Cóż to ją ma tak nieszczęśliwą uczynić? bałamuctwo pańskie...
— No nie, ale wieleby o tem mówić potrzeba, więc z obiadem jak?
— A jakże dzierżawca i jego rodzina może co miłościwemu odmówić dziedzicowi? — rozśmiała się szydersko Liza. — Ja się z wielką ochotą podejmuję zostać na ten dzień... klucznicą.
I dygnęła.
Adorable! — zawołał w uniesieniu stary kawaler, przypadł do rączek i całował.
— A to coś mi pan miał dziś powiedzieć? — szepnęła Liza.
— Ja miałem co powiedzieć? — pochwycił niby zdumiony Teodor.
Pogrożono mu na nosie.
— Pan jesteś krzywoprzysiężcą! jakto pan się zapierasz uroczystego słowa? a to szkaradna zbrodnia.
Namyślał się Męczyński, naostatek heroizm posunął do tego stopnia, iż zawołał:
— Tak jest, miałem pani wyznać, że gdybym był albo ja młodszym, albo pani starszą, niezawodniebym się... zakochał... i...
Nie dokończył. Liza oczy spuściła.
— Ale ja nie jestem tak bardzo młodą, a pan mi się wcale nie wydajesz starym!
— A pani! pani.
Trzeba było koniecznie z drugiej strony zręcznego wystąpienia, ażeby nie dać się wyśliznąć panu Teodorowi. Liza podała mu rękę sama, którą on pochwycił z młodzieńczym zapałem.
— Rozumiem pana — rzekła Liza — tak, zdaje mi się żem go zrozumiała, niech pan mówi z ojcem i mamą, ja nic nie mam przeciwko temu.
I zawstydzona oczy spuściła, a drżąca dłoń, jak przybita została w rękach Teodora, który pobladł ze strachu, ze szczęścia i z desperacyi.
— Mnie idzie o szczęście pani!
— Ja będę z panem szczęśliwą — szepnęła Liza — a o jego szczęście starać się będę.
Teodor o mało nie przykląkł przed nią, skończyło się jednak na przybliżeniu czułem i na szepcie bardzo pośpiesznym.
Gdy Liza zarumieniona odbiegła do matki, Teodor jak wkuty stał na środku pokoju. Adryan wchodził właśnie, i znalazł go tak zadumanym, iż pierwszych słów przemówionych doń nieposłyszał.
— Stało się — mruknął po cichu — stało się!
Ponieważ i Zamorski wrócił właśnie od siana, dłużej mówić o tem nie było można. Pan Teodor wyglądał jak z krzyża zdjęty.
Liza tymczasem wprost poleciała do pokoju matki, zajętej krajaniem bielizny, Misia z podwiązaną twarzą siedziała przy niej. Otworzyła drzwi gwałtownie, wbiegła i rzuciła się na kanapkę, twarz zasłaniając rękami.
— Co tobie, szalona dziewczyno! — zawołała matka.
Liza zerwała się na nogi, twarz jej promieniała, rzuciła się matce na szyję.
— Matusiu! — oświadczył mi się!
Misia krzyknęła, matce nożyczki wypadły z rąk, ale z powagą wielką zawołała:
— Przecież go sumienie ruszyło.
Nikt nie rozbierał ściśle tego wykrzykniku, który bardzoby fałszywie mógł być tłómaczonym, gdyby nie był czysto przypadkowym i bezmyślnym. Matka chciała powiedzieć, iż dawno już powinien był to uczynić.
Odesłałam go do tatka i mamy — mówiła zdyszana Liza klaszcząc w ręce. — Jutro u niego obiad, Pawłowstwo całym dworem, Krzysztof, my, prosił, żeby mu dopomódz, no, i tak się szczęśliwie zgadało. Niezawodnie dziś wieczorem powie ojcu...
Zamorski chociaż bardzo prostego człowieka udawał, spojrzawszy na twarz pana Teodora niemal z niej wyczytał, że coś zaszło ważnego, a gdy mu się dziedzic wyspowiadał, że przed chwilą prosił panny Lizy o pomoc, odezwał się zaciekawiony:
— Pozwolisz mi pan dobrodziej, żebym się poszedł rozmówić z żoną.
Gdy do pokoju jejmości wszedł, po rozpromienionych twarzach odgadł resztę. Liza i jemu rzuciła się na szyję.
— Tatku, oświadczył mi się.
— No, patrzcież! tę psotnicę — rzekł Zamorski — z cicha pęk, postawiła na swojem — zatarł czuba Zamorski, pocałował córkę w czoło. — Daj Boże szczęście!
Zamorska, skłonna do łez, płakała. Misia siedziała markotna, Liza całowała z kolei wszystkich.
— Łysy, to prawda! — poczęła szczebiotać — ale mało to łysych w dwudziestym roku, a taki dystyngowany, taki dystyngowany, miły i kocha się we mnie szalenie.
W czasie tych zwierzeń, pan Teodor w saloniku stał oparty o krzesło, przed nim Adryan milczący. Stary kawaler powtarzał jakby sam do siebie:
Ośmnaście i pięćdziesiąt, i Maciorkiewicz w dodatku. Głupstwo kapitalne, ale to było mojem przeznaczeniem. Musiałem coś podobnego zrobić.
— Zrobiłeś pan coś mógł najlepszego uczynić — rzekł Adryan — rzecz jest skończona, będziesz pan szczęśliwy!
Teodor westchnął.
— W dodatku, śmiech ludzki!
Powracający co żywiej Zamorski, oświadczający gotowość urządzenia obiadu na jutro w imieniny żony, przerwał tę niefortunną rozmowę.
Z oczów jego wyczytał Teodor, że wiedział o wszystkiem, nie było już co udawać i odkładać. Adryan przepatrywał nuty na fortepianie w drugim końcu salonu.
Kochany Zamorski — rzekł smutnie Teodor — było snać przeznaczeniem pańskiej córki, ażeby miała starego męża. Chcesz mnie za zięcia?
Zamorski zachłysnął się i padł w objęcia dziedzica.
— Panie — zawołał — czynisz honor mojej rodzinie ubogiej, hreczkosiejowi biednemu, wdzięczni jesteśmy! Niech Bóg błogosławi! Liza będzie szczęśliwą, ona pana kocha, wyznała to przed matką.
— Tsyt, na miłość Bożą! — rzekł przelękły impetem Teodor — ale na cóż tak... głośno...
— Niech świat cały wie, o szczęściu mojem — wołał Zamorski — wychowałem dzieci jak oka pilnując w głowie, i mogę się pochlubić, wstydu mi nie zrobi. Będziesz pan szczęśliwym.
Teodor ledwie potrafił uprosić, aby dla nieprzerywania jutrzejszego przyjęcia jego osobistą sprawą, na kilka dni ogłoszenie ważnego tego wypadku odłożyć. Zgodził się na to Zamorski, lecz w duchu obiecując sobie, że się zdradzi.
Do późna zabawił Męczyński sam u państwa Zamorskich, bo Adryan się wcześnie wysunął. Dozwolono mu z Lizą na osobności wynurzać sentymenta i czynić plany na przyszłość. Dziewczę skorzystało z tej chwili, aby go podbić i upoić ostatecznie: tak, że gdy wyszedł nacałowawszy ręce jej do czerwoności, zapomniał nawet o Maciorkiewiczu. Był niezawodnie jednym z najszczęśliwszych ludzi na kuli ziemskiej. Idąc przez ogród śpiewał głośno i fałszywie, palił cygaro zagasłe machał rękami i w progu zastawszy Olszaka, który nań czekał dla łajania go, krzyknął mu w ucho:
— Winszuj mi, żenię się, jestem szczęśliwy! rozumiesz! wiesz!
— No, wiem i wiedziałem o tem wprzódy od pana, że się ożenisz ze starszą — zawołał stukając kijem Olszak — musiałeś głupstwo zrobić, i tyle!
To mówiąc wyszedł, Teodora zostawując jakby oblanego zimną wodą.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.