Joanna (Sand, 1875)/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Joanna |
Rozdział | IV. Burza |
Wydawca | J. Breslauer |
Data wyd. | 1875 |
Druk | S. Burzyński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Bogumił Wisłocki |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zostawiliśmy młodego barona de Boussac razem z lubą Joanną, jego siostrą mléczną, chrzestnicą jego matki, która się także jego chrzestnicą mianowała w skutek zwyczaju miejscowego i téj myśli szczerodusznéj i życzliwéj, że nie można być przyjętém za dziecko przez głowę rodziny, aby zarazem nie zostać dzieckiem rodziny całéj. Słowo to dziécięcość wyrażające, mój chrzestny paniczu, brzmiało dźwięcznie w uszach Wilhelma pośród wycia burzy, a zbieg dziwnych okoliczności, które go do Joasi sprowadziły właśnie w téj chwili, aby ją wydrzéć niebezpieczeństwu, które jej zagrażało, sprawiło mu radość wspaniałomyślną. Nie żałował wcale, że śród rozkoszy swéj przejażdżki tak nagle został przerwanym wydarzeniem tak smutnym. Już teraz w marzeniach swoich tworzył cały poemat sielski w rodzaju Goldszmita, i nie gniewał się o to, że on miał być jego bohaterém cnotliwym i bez samolubnych zamiarów.
Ale brakowało mu jeszcze w tym poemacie bohatérki, któraby i swoją rolę i rolę swego opiekuna pojęła. Joanna tak mało się czuła zagrożoną sidłami zgubnemi młodego rzecznika, że w młodym swoim paniczu niewidziała tylko osobę szacunku godną, ale zupełnie żadnego wpływu na jéj przeznaczenie nie mającą. Wreszcie téż żaden z tych ładnych panów nie zajmował w téj chwili myśli Joanny. Ciągle bowiem przed swojemi oczyma widziała tylko swoją matkę konającą, a uczucie usamotnienia mniéj ją dręczyło jak raczéj obawa, że nie dość jeszcze starań dołożyła, aby ułagodzić ostatnie chwile istoty, która dotąd jedynymi przedmiotem jéj czułości była. Joanna po za obrębem domu swojego uchodziła za dziewczynę bardzo ograniczoną, z powodu że była skromną, i dziką prawie odrazę miała do wszelkiego pokazania się. Nie lubiła tańcu, i nigdy jej niewidziano na zabawach lub odpustach, tych wiejskich uroczystościach, dokąd wszystkie młode wieśniaczki się zgromadzają aby rozwinąć swoje wdzięki i ułowić szarmanta. Poważna, pilna przy robocie, zamiłowana w strzeżeniu i chodowaniu swego bydełka, zawsze prawie chodziła sama z kądzielą przy boku po miejscach najdzikszych, żyjąc przez cały dzień kawałeczkiem czarnego chleba, i powracając na noc aby spokojnie i bezpiecznie zasnąć pod skrzydłami czujnemi swéj matki.
Matka Tula i jéj siostra, Wielka-Gotha, uchodziły za czarownice, z tą tylko różnicą, że matka Joanny kochana i szanowana od całego świata uważana była raczéj jako kobiéta mądra; a ciotka przeciwnie osławiona jako czarownica złośliwa. Uważano bowiem, że chudoba Tuli zawsze dobrze się miała, że zawsze z pełném wymieniem z paszy wracała, i żadna z chorób zaraźliwych jéj się nie imała; i że ta kobiéta tak uboga straciwszy wszelkie zasoby swoje z śmiercią męża i synów, w tém tak lichém zatrudnieniu, jakim jest chów bydła na pastwisku wspólném, znalazła jeszcze środek, dla drugich wcale nie wystarczający, zachowania się od zgrozy nędzy i biédy zupełnéj. Utrzymywano téż zarazem, że Wielka-Gotha, która nigdy nie była zamężnią, i w haniebném skępstwie żyła, nie mając pozornie żadnego zarobku, jednakowo workami talary miała ukryte w sieniku swoim, i że te bogactwa pochodziły z tajemniczych jéj związków z złym duchem. Wieśniak zawsze krzywém okiem patrzy na zbogacającego się sąsiada swojego, i chociaż żadnych wiadomości niéma z gospodarności spółeczeńskiéj, tę jedną znajomość prawdziwą składu społeczeńskiego jednak posiada, że nikt nie może korzystać z pomyślności szczęścia, tylko ze szkodą tych którzy z tego nie korzystają. Ale te istoty proste i cierpiące, które światło wiadomości o rzeczach i świecie tylko w gorączce wyobraźni w siebię przejmują, chętniéj przypisują skutek pomyślny ludzi przebiegłych i oszukańców wpływom tajemnym, jak czynnościom zbrodniczym, daleko łatwiejszym do zapewnienia się o nich. Wieśniak poczyna od niewiadomego, aby dojść do wiadomego. Wywoływa urojone władze nadprzyrodzone nieba i piekła dla rzeczywistości na piérwszy rzut oka pojętnych i zrozumiałych. Składa śluby, i odbywa pielgrzymki bardziéj pogańskie jak katolickie aby wybłagać błogosławieństwo dla swojéj rodziny, na swoję rolę, dla swego wołu i osła, a pogardza wezwać pomocy umiejętności lub przestróg Hygieny, aby zbawić osoby lub zabytek, którym zemsta jakiéj czarownicy lub gniéw jakiego złego ducha niebezpieczeństwem nieznaném zagraża.
Dla tego téż mówiono, że Wielka-Gotha nigdy nieprzeszła koło stajni swoich nieprzyjaciół, aby tam czego nie miała podrzucić. Na kogo jéj spojrzenie padło, ten gorączki dostawał, i nic szkodliwszego nie było jak spotkać się z nią wieczorem koło skał krwawo-ofiernych przy zejściu lub zachodzie księżyca. Jeżeli to komu się zdarzyło w noc bożego narodzenia, w ową godzinę nieszczęsną, kiedy owe wielkie druidzkie grzyby drzą i tańczą skrzépiąc na tych trzech kamieniach, które je w równowadze utrzymują, mógł być pewnym, że się nazajutrz do łóżka położy i nigdy już z niego nie wstanie. Najlepszym dowodem że Gotha była czarownicą złośliwą było to, że kozy téj pastuszki z którą częściéj rozmawiała, widocznie chudły i nikły; owce ich traciły wełne przed strzyżą, a kury ich łamały nogi biegając po schodach, lub się w mokrzyskach gubiły.
Wszystkie te cuda można było jednak wytłómaczyć bardzo przyrodnim porządkiem rzeczy; ale nadaremnie ludzie światlejsi z Toulli i okolicy jéj całą tę rzeszę do cudowności skłonną o tém przekonać się usiłowali. Chudoba Joasi dobrze się miała, bo Joasia nie była ani zalotnicą, ani gnuśną, i z wielkim staraniem koło niéj chodziła; chudoba zaś tych z towarzyszek jéj, które słuchały złych porad Gothy, coraz to gorzéj się miała, bo Gotha w ścisłych zostawała związkach z pewnemi ludźmi z okolicznych miast i dworów, bogatemi i rozwiozłemi, którzy ją używali do swoich poleceń, i téj zbrodniarce powierzali środki zepsucia niekiedy, niestety! nieprzezwyciężone. Tu to było to źródło owych worków z talarami, które ta czarownica w swoim sieniku ukrywała. W tém była także przyczyna chorób i przypadków chudoby zaniedbanéj i niekiedy całkiem opuszczonéj przez niedbałe pastérki, najczęściéj czém inném zajęte.
Joanny piękność w ukryciu się rozwinęła. Unikając wszelkich zabaw, i nigdy nogą w mieście żadném niepostawszy, od nikogo téż nie była znaną, i trzeba było życia błędnego Marsillata podczas wolniejszego od zatrudnień czasu, jego oka sępiego i zamiłowania w zwycięztwach trudnych na to aby ją odkryć. Dziewczyna w swéj prostocie dotąd jeszcze pojąć nie mogła, dla czego od piętnastu dni prawie przynajmnijé dwa razy na tydzień pana Leona zdybuje na swojéj drodze, kiedy chudobę swoją do domu zagania. Myślała, że on się tylko Klaudyją zajmuje, a jéj uczucie dziewicze powodowało nią unikać téj parki, która ją szukać się zdawała, gdyż Marsillat w bujnéj swojéj wyobraźni zawsze pozór wynaleźć umiał, pod którym by czułe przechadzki z Klaudyją skierować mógł w stronę, którędy Joanna przechodzić miała. Ostrożność bojaźliwa i dumna, która stanowiła pozorny układ Joanny nie była jednakowo skutkiem ducha wyniosłości i nieufności; widząc jak wysługiwała i pomagała matce odkąd tylko na świat przyszła; z jakim zrzeczeniem się wszystkiego życie swoje jej poświęciła, z jaką żarliwością dzień i noc aż do tchu jéj ostatniego ją pielęgnowała, można było sądzić, że posiadała serce zdolne do największego poświęcenia; ale, wyjąwszy Tulę, któż znał Joannę? Kto ją nawet mógł znać? I teraz, kiedy już niema nikogo komuby życie swoje poświęcić była mogła, któż mógł powiedzieć czy ona jest istotą jakąkolwiek wartość mającą lub stworzeniem głupiém, przywiązaném do wiejskich zatrudnień, jak wół do pługa? Marsillat w niéj widział dziewczynę z niebieskiemi oczyma, bieluchną jak lilia, kształtną jak posąg starożytny, i głupią jak łabędź — było to jego własne wyrażenie. — Wielka-Gotha wściékająca się ze złości że jej dotąd jeszcze nie było podobna niczyjéj uwagi na nią ściągnąć, niewidziała w swojéj siostrzenicy nic innego, tylko przedmiot korzystny starań młodego rozpustnika; aby ją zaś zmusić do wejścia w służbę do domu i rodziny pana Leona, postanowiła ją teraz, kiedy już matki Tuli na przeszkodzie nie miała, prześladować i znieważać.
Wilhelm de Boussac zaś nie widział w Joannie nic innego, prócz piękności angielskiéj ryciny; najwięcéj może przedmiot do Ballady w téj biédnéj dziewczynie, dla któréj tyle obowiązków miał dopełnić. Joanna przeto była w téj chwili życia swojego duszą zatraconą w nieskończoności świata umysłowego, istotą nieznaną, nie spostrzeżoną, jak owe wspaniałe miejsca samotne na Nowym-Świecie, któreby, tak powiedziawszy, nigdy może nie były istniały, gdyby się nie były objawiły jakiemu artyście lub poecie; podobnie jak piękności owych wysp nieznanych, których żaden jeszcze żeglarz nie zwiedził, i które w istocie tak są, jak gdyby ich nie było.
— Joasiu, ozwał się Wilhelm, który długo po głowie szukał, jak tu przemówić aby go wieśniaczka zrozumiała; nazwałaś mnię twoim chrzestnym, i to mnię bardzo raduje; tyle mnię bowiem twoje nieszczęście obchodzi, żebym przynajmniéj dowiéść ci chciał, żeś dzisiaj podporę dla siebię znalazła.
Joanna podniosła swoje ładne z płaczu zaczerwieniałe oczęta na Wilhelma, i starała się pojąć to słowo, podpora, w tém dla niéj zupełnie nowém znaczeniu. Ale umysł wieśniaków zwykle za nadto jest wzwyczajony do przenośni, aby nie była miała odgadnąć łatwo wyrażenia obrazowego. Joanna go tedy zrozumiała, i odpowiedziała mu głosem łagodnym, ale z wyrazem ani żądania ani nadziei nie okazującym:
— Za wiele dla mnię dobroci, mój paniczu chrzestny!
— Nie, nie, moja Joasiu, nie za wiele téj dobroci, odpowiedział młody baron, kiedy tak długo mógłem o mojéj biédnéj mamce zapomniéć.
— To nic nie znaczy. Ona nié miała oto żadnéj urazy do was, chrzestny paniczu! bo co to, to prawda, że bardzo dobre miała serce. — I zaczęła płakać po cichu Joasia.
— Ty nie będziesz szczęśliwą z twoją ciotką, nieprawdaż Joasiu?
— Jak się bogu będzie podobało!
— Przecież nie czujesz odrazy i na dal z nią mieszkać?
— Nie, mój chrzestny paniczu! nie czuję żadnéj odrazy do mojéj ciotki, jest to bardzo porządna kobiécina!
— Ale bardzo przykra?
— O nie, paniczu, nie jest ona tak bardzo przykra; nie tak trudno jej zrobić do woli; a potém, ona najwięcéj sama wszystko robi.
Prostota Joanny psuła nieco romans Wilhelma. Odpowiadała mu prostotnie, z uległością dziecka, które niewie, dla czego się go pytają, które jednak wszelkich sił dokłada, aby zadowolnić swojego pana.
— Zapewne ją nudzić muszę, bo mię nie pojmuje, pomyślał młodzieniec; wolałaby zapewnie, aby jej nieprzeszkadzano w boleści jéj. Czyliż nie będę w stanie wynaleść ściéżki do jéj serca przez jaki sposób mowy zupełnie prosty i początkowy?
— Powiédzno mi, moja kochana, ozwał się do niéj, czyli matkę twoją nigdy ta myśl nie zatrwarzała, że cię samą zostawia?
— O i jak, mój chrzestny paniczu! odpowiedziała Joanna, która mówniejszą się stawała, skoro jej przyszło opowiadać o swojéj matce. Jeszcze dziś rano mówiła: Niech się dzieje wola boga! ale to mnię tylko martwi najbardziéj, że się moją śmiercią moja Joasia będzie bardzo gryzła! O i prawdę powiedziała! to ciężko boli stracić swoją matkę! O niech bóg wam, paniczu chrzestny! jak najdłużéj waszą zachowa!
Wyrażenie się Joanny nie było doborne, ale dźwięk jéj głosu wynagradzał sowicie to, czego słowom brakowało, a wyraz szczéry jéj rozpaczy, połączony z szlachetną dobrocią uczucia, które nią powodowało do zajęcia się przyszłością swojego chrzestnego panicza, tego w głębokie rozczulenie wprawił. Nagle oczy łzami mu zabiegły, i głosem drzącym odpowiedział:
— O ty jesteś dobrą Joasiu! bardzo dobrą!
— O nie, mój paniczu chrzestny, odpowiedziała w prostocie swojéj, to wy jesteście dobrym, że to mówicie! ależ mój chrzestny paniczu, leje jak z cebra, a wy prawie, jakbyście nic na sobie nie mieli; możecie zachorować.
— Niezważaj wcale na to, moja kochana.
— Oj niestety! mój mocny boże! toć to i moja biédna matunia przez to samo zachorowała. Chciała wyjść po mnię w pole, że téż tak brzydko było na świecie jak dzisiaj, i że się bała, że nie będę mogła przejść przez potok, i wrócić do domu. A kiedy się o mnie troskać zaczęła, to nie miała wypoczynku biédna kobiécina! napotkała mię już na połowie drogi; ale cóż, kiedy sobie nogi zamoczyła aż po kolana, i nazajutrz dostała gorączki.
— Nienajlepiéj ją lékarze léczyć musieli?
— Ah! mój paniczu chrzestny! myśmy nie wołali lékarza; my prości ludzie w to nie wierzymy. Może to źle; może by lékarz był co temu poradził; ale nie dała sobie ani słówka rzéc o tém. Powiedziała nam tylko, jak ją pielęgnować mamy, i robiliśmy to, co nam kazała. Ale to jej nic nie pomogło!...... Ależ, mój paniczu chrzestny, nie moknijcież tak! weźcie mój kapturek na głowę..... o nie jest on brudny; u nas w domu nigdzie brudu niéma. Widzicie gdyby wasza pani matka wiedziała, że na taki dészcz chodzicie po świecie, to by się nie mało zmartwiła.
— Nie, nie, moja Joasiu! nigdy bym tego niescierpiał, żebyś ty miała przemoknąć dla mnię! — i Wilhelm zarzucił na powrót na plecy Joasi rodzaj płaszczyka z wełny szaréj, któren już z siebię zdjęła była, aby go nim okryć.
— Kiedy tak, mój chrzestny panie, że niechcecie mojego kapturka, to was zaprowadzę żywo w miejsce, gdzie się będziecie mogli schronić przed dészczem; może téż wnet lać przestanie!
I wprost wpoprzek góry zwróciła swe kroki Joasia ku kupie skał, w których jaskinia wykuta była.
— Ostrożnie! chrzestny panie! rzekła Joasia, biorąc go za ramię z poufałością najniewinniejszą i troskliwością z największym uszanowaniem połączoną; jest tu studnia, którąbyście niezobaczyli.
I zaprowadziła go w głąb jaskini, bo dészcz wiatrem pędzony dość daleko na wchodzie tego ustronia zawiewał. Wilhelm znużony i wysilony, jeszcze od rana był bowiem na czczo, usiadł na ławeczce wykutéj w skale, a Joanna, za nadto dobrze wyuczona, aby wobec niego usiąść miała, oparła się o wielki kamień bliżéj trochę wchodu, to jest światła, które z zewnątrz w głąb jaskini wpadało, i odbijało jéj zarys poważny i łagodny jakby Madonny, podczas gdy Wilhelm w ciemnościach ukryty, z podziwieniem jej się przyglądał.
W piérwszéj chwili ciemność ta jaskini, ta gorliwość którą mu Joasia okazywała, to zupełne odosobnienie z tak ładną dziewczyną, daleko od wszelkich oczów ciekawych, a może i to wzburzenie gorączkowe, które sprowadza zawsze widok wzniosły i wspaniałe hałasy burzy; nakoniec trochę próżności zadowolonéj na myśl, że przebiegły Marsillat drogo by był przepłacił to sam-na-sam; a że on człowiek bez wszelkiéj przebiegłości nad nim zwycięztwo odniósł w zaufaniu Joanny; wszystkie te uczucia razem wzięte, rodzajem gorączki głowę młodego barona zapaliły. Za nadto bardzo szanował położenie swojéj chrzestnicy i swoje własne, aby wszelką myśl nadużycia go, jako nie godną od siebię oddalić. Ale tajemnie jakaś roskosz w sercu go przejmowała na myśl, że na jego miejscu wielu nie byłoby tyle uczucia szlachetnego okazało, i pieszcząc w sobie samym uczucie własnéj swojéj cnoty, doszedł nakoniec do tego, że tej cnocie więcéj zasługi przypisywał, jak by się tego był spodziéwał godzinę poprzód, kiedy z góry schodził z oskominę sprawiającą Klaudyją. Ale téż Joasia, jakżeż się od niéj różniła! jakżeż prawdziwie piękną i niewinną była! i z tak słodką i miłą dla niego przychylnością! Wyobraźnia młodego człowieka zadanie to wszystkich stron obrabiała: „gdybym ją chciał natchnąć czulszém jeszcze dla mnię uczuciem, mogłażby się w podobnéj chwili od niego obronić, gdybym jej był w stanie dać poznać że odtąd ja tylko jedynym jestem jéj przyjacielem na świecie, jedyną jéj podporą przez opatrzność boską jej zesłaną?“ — Ale na tę myśl opatrzność Wilhelm z urodzenia słabéj będąc dzielności, i teraz nawrócony świéżo chęcią odszczególnienia się chrystyjanizmem romantyczném owego czasu, obawiał się popełnić zbrodnię święto-kradztwa, wzywając boga dla usprawiedliwienia swoich mimowolnych wzruszeń; i milczał, spoglądając ciągle na Joannę przy blasku łyskawic.
Joanna przeciwnie ani myślała chronić się przed niebezpieczeństwem, którego nawet nie pojmowała; a zapadając w siebie-samą na nowo płakać poczęła. Był to płacz cichy i ulegający, któren się ani ukryć ani pokazać nie pragnął. Przyzwyczajona do życia samotnego, skoro tylko pastérka z Toull nie czuła się być drugim potrzebną, natychmiast wpadała w zapomnienie ich obecności, i gubiła się w swoich własnych myślach. Ale jakież to mogły być te myśli dziecka przyrody, które nieumiało czytać, a któréj pojętność — jeżeli jaką miała — nie otrzymała żadnego wykształcenia i rozwinięcia?
Wilhelm właśnie o tém myślał, widząc ją zostawającą ciągle w téjże saméj postawie, z oczyma wlepionemi w niebo rozdzierane połyskiem grzmotu...... I myśmy to pytanie sami nieraz sobie zadawali, widząc pastuszkę jaką z rysem twarzy szlachetnym, lub jaką matronę z obliczem surowém, przędzącą poważnie swoją kądziel godziny i dnie całe w jakim kącie łąki. Któż nam objawić jest wstanie sposób istnienia tych tak mało rozwiniętych umysłów? O czémże myśli rolnik orzący cierpliwie jednostajne bruzdy swoje? O czémże myśli wół, odżuwający leżąc na trawie, i klacz zdumiała badająca was po przez krzaki? Czyliż to samo życie krąży zwolna w żyłach człowieka, i w żyłach źwierzęcia przykutego do pracy w ziemi? Czyliż niewdzięczna Rea jednakowo głupotą i dzieci i sługi swoje obdarza?
Nie jeden dzień musieliśmy oddychać powietrzem wiejskiem, i nie jeden wieczór spędzić przy kominku zagrody wiejskiéj, aby zrozumieć ten ciąg marzeń zastępujących pracę rozmyślania w głowie wieśniaka, tworzącego sobie z swojego czuwania podobnie jak ze snu swojego, rodzaj spokojnego zachwycenia, w którem obrazy z niezmierną szybkością po sobie następują cudowne, okropne lub wesołe. Jest to ta sama ruchliwość, ta sama poezyja i ta sama nieudolność jak u dziecka usiłującego się daremnie usunąć zasłonę niewiadomości swojego bytu, która go pokrywa. Jest to jeniusz snu rzucający się gwałtownie w obszernym ale słabym mózgu Herkulesa Gallickiego.
Joanna w téj chwili myślała o swojéj matce, a jéj boleśne marzenia oprowadzały ją po wszystkich pamiątkach przeszłości, z któréj się żadną miarą wydobyć nié mogła. Niezapełniała szlochaniem téj jaskini; ale odgłosy tajemnicze tego miejsca głośnego powtarzały od chwili do chwili słabe westchnienie jéj piersi przytłumionéj boleścią, któremu, bardziéj jeszcze tajemniczo towarzyszył szmér kropli wody, odrywających się w równych przestankach od wilgotnego sklepienia, aby upadając zaginąć w źródle niewidomém.
To milczenie wymówne coraz bardziéj Wilhelma rozczulało, i już nie myślał więcéj o tém, aby go przerwać. Ale, niewiedząc sam jakim sposobem, przyszedłszy do siebie zobaczył się siedzącego obok Joanny, i trzymającego jéj rękę w swojéj dłoni.