Joanna (Sand, 1875)/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Joanna
Rozdział III. Dom śmierci
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bogumił Wisłocki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
Dom śmierci.

Mocny zapach żywicy czuć było z izby jedynéj, która wraz z stajnią poprzegradzaną, pod poddaszem stojącą, całą tę lichą chatę stanowiła pokrytą mchem i powojem; jednakowo wnętrze domu było czysto utrzymane, i okazywało zwyczaj porządku, i ruchliwego i czynnego życia. Trzy łóżek prosto zbitych jakby trumny, przystrojonych w żółte spłowiałe ozdoby zajmowało dwie ściany muru. Na śródkowém widać było ciało zmarłéj, okryte całkiem białym całunem z płótna najpiękniejszego, jakie w domu było. Cztéry świéc z wosku jak śniég białego płonęło po wszystkich cztérech rogach łóżka. Dwie lub trzy starych kobiét należących do rodzaju tych, które tak dobrze w głębi Marchii, jak i w górach Szkocyi, z gorliwością zabobonną przy wszystkich pogrzebach bywają, modliło się w koło łóżka, a pośród nich dziewczyna młoda, wysoka, piękności nadzwyczajnéj, klęcząc tuż koło ciała zmarłéj płakała w milczeniu z oczyma spuszczonemi na dół, rękami przy kolanach na pół otwartemi; w postawie, która młodzieńcowi przypomniała Magdalenę Kanowy.
W piérwszéj chwili zjawienie się Wilhelma nikomu w oczy niewpadło; mógł przeto wygodnie przypatrzyć się téj anielskiéj twarzy, którą się poznawać zdawał, chociaż od wielu lat ją już zapomniał do tego stopnia, że nawet nie pamiętał, iż żyje na świecie. Ta cera świéża Joanny zbledniała boleścią i znużeniem, białości mdławéj marmuru; te oczy przeźroczyste, otwarte, w słup postawione, z których strumienie łez płynęło po jagodach, a ona ani je otrzéć myślała; ta dziewiczość i czystość rysów surowych jéj zarysu twarzy, i ta nieruchomość jéj boleści i smutku, wszystko to się razem połączyło, aby jéj nadać pozór posągu.
Piérwsza osoba, która przybycie obcego spostrzegła, była siostra nieboszczki, kobiéta jak heród, wielka, z wyrazem srogości w sobie i uczuć nikczemnych. Przeżegnała się, chcąc niby metodycznie zakończyć swoją modlitwę i wstawszy zbliżyła się do Wilhelma.
— Cóż tu chcecie u nas mój panie? rzekła do niego głosem silnym, który się zdawał obrażać uroczystość milczenia, przynależną wiecznemu uśpieniu zmarłych.
— Przyszedłem się tylko dowiedzieć, odpowiedział Wilhelm pomięszany o stanie zdrowia choréj.
— Czy pan może lékarz powiatowy? zapytała Wielka-Gotha. Nigdym pana tutaj niewidziała..... U nas lékarz nic nie zarobi..... Moja siostra już od godziny umarła.
— Nie jestem lékarzem, odpowiedział Wilhelm.
— O, to pan zapewnie urzędnik? bardzo się wam coś śpieszy z obsygillacyją! Ale nic z tego nie będzie, nie potrzebujemy was wcale. Córka ma już swoje lata; a że ja nic niémam do żądania, dodała ze złością, nie będę téż żadnych przeszkód jej robiła. Darmoście tu do nas przyszli, bo u nas nie znajdziecie nic do roboty. Znamy się bogu dzięka na prawie, i niechcemy ponosić niepotrzebnych kosztów.
Wilhelm widząc, że się naraża na to, zostać haniebnie z domu wyrzucony, nie bez wielkiego wstydu dał się jej poznać. Uczynił to głosem cichym, obawiając się, aby go ta kobiéta jeszcze surowiéj nie skarciła, jak dotąd. Ale zamiast wyrzuty mu robić, że tak późno przychodzi z pomocą zmieniła natychmiast wyraz swéj mowy.
— Toć to wielmożni państwo wiedziało, że moja biedna siostra chorowała? rzekła głosem liszącym się; a panicz łaskawy przyszedł zapewnie, aby jej pomódz? To zawiele dobroci pańskiéj, żeś się raczył dla takich biédaków jak my, tak daleko trudzić! Człowiek się wstydzi, że niéma godnie czém przyjąć wielmożnego pana. Ale cóż robić! moja siostra biédaczka, niedawno że oczy zamknęła i niemiałyśmy nawet jeszcze czasu ład zrobić w domu. Ale, niech no sobie łaskawy panicz usiądzie na krzesełku, a nie na téj brudnéj ławce; zaraz go zaścielę białą chustką, aby sobie panicz nie zwalał swoich ładnych sukni.
— Nie przybyłem tutaj aby się wam stać natrętnym w waszym kłopocie i zmartwieniu, odpowiedział młody baron, nieprzyjemnie rażony tą przytomnością umysłu i przebiegłością téj kobiéty, co wielką obojętność i oziębłość serca okazywało. Sądziłem, że się mi uda złagodzić ostatnie chwile mojéj mamki, chcąc od niej przejąć i wykonać ostatnią jéj wolę. Ale że za późno przychodzę, więc się oddalę natychmiast, aby wam niebyć na zawadzie w podobnéj chwili, chociaż chętnie bym kilka słów pocieszenia do mojéj siostry mlecznéj przemówił, i z usługami się jej oświadczył. Widzę jednak, że co do tego, to trochę za wcześnie się wybrałem, bo niepodobna, aby w téj chwili o czém inném myślała jak o téj stracie którą poniosła.
— Nic to nie szkodzi, mój łaskawy paniczu! pomówić z nią zawsze będzie można, odrzekła Wielka-Gotha stanowczo. Wielki to dla niéj zaszczyt, że pana będzie mogła posłuchać. Joasiu! Johaś! chodź no tu! ten pan chce z tobą mówić!
— Nie przeszkadzajcie jej w modlitwie, odpowiedział Wilhelm; nie życzę sobie tego. Poczekam aż mię będzie mogła swobodniéj wysłuchać.
I odpychając ciotkę, która uwagę Joanny obudzić chciała, zbliżył się do zwłok zmarłéj, i zatopił w myślach głębokich i przykrych, które w nim rozbudziło i to łoże śmiertelne, i ta siérota opuszczona, zostawiona i powierzona opiece kobiéty nieczułéj i swarliwéj, co się widocznie w rysach jej odrażających przebijało.
Joasia oczy podniosła na nieznajomego, i spuściła je natychmiast nie pojmując, nie mogąc nawet pojąć powodów jego bytności. Reszta kobiét ani myślało więcéj o odmawianiu paciérzy. Spoglądały na niego z zadziwieniem, i jedna po drugiéj wstawała i chodziła się pytać Wielkiéj-Gothy, czego chce ten młody panicz.
Wilhelm, widząc się tym sposobem sam koło Joasi, postanowił nakoniec do niéj przemówić. Ale boleść milcząca i pobożna téj młodéj dziewczyny mimowolnym szacunkiem go natchnęła, którego mu nie podobna było przezwyciężyć. Oddalił się zwolna, a podczas kiedy stare kobiéty, pomimo jego wszelki upór, krzątały się koło nakrycia stołu i zastawienia go mlékiem, on z smutkiem w sercu zbliżył się i sparł łokciem na małém oknie, na pół zakrytym liściem zewnątrz się wciskającym, i rzucającym zielonawe światło na biały całun zmarłéj.
Ale w krótce zadziwienie zajęło miejsce jego smutku, skoro po przez gałęzie i liście jerzyny spostrzegł Leona Marsillat siedzącego obok Klaudyi na ławeczce przypiérającéj do ściany właśnie w miejscu pod okienkiem. Rozmowa ich bardzo była żywa; a Wilhelm, na pół mimowolnie, na pół ciekawością wiedziony, podsłuchał następną rozmowę:
— Już téż z pana nie lada człowiek bezczelny, mówiła Klaudyja głosem z gniewu i oburzenia przytłumionym, ażeby tak przybiédz natychmiast, zaledwie jéj matka oczy zawarła. Może pan myślisz, że ją tak zaraz z sobą na swoim koniu uwieziesz? O, daremnie się pan chował, widziałam ja dobrze pańskiego konia uwiązanego za domem u drzewca, i zaraz sobie pomyślałam; o tóż i wilk!
— Coś ci się w głowie roi, moja kochana Klaudyjo! odrzekł Marsillat pół-głosem. Ani myślę o tém aby się kryć lub nie kryć. Cóż w tém tak dziwnego, że przejeżdżając tędy koło domu, i wiedząc, że z biédną kobiéciną nie najlepiéj stało, chciałem się dowiedzieć, jak się ma?
— A dla czegóż to nie wszedłeś pan do domu, tylko się skrył po za tymi krzakami, gdzieś się pan tak mocno zdziwił, żem cię tak niespodziewanie przydybała? o, widziałam ja dobrze pańskie zwroty! o tak! widziałam ja pana z góry; ale pan toś mnie nie widział! za nadtoś bardzo był zajęty oczekiwaniem, czy Joasia przez furtkę z chaty nie wyjdzie; ale psik! troszkęś się pan wybrał za późno ze swojemi zalotami! najprzód, że Joasia pana cierpiéć nié może; powiedziała mi mało sto razy, a ja téż tyleż razy panu powtórzę: żeby wolała się w studnię wrzucić, jak tylko raz dać uściskać takiemu rozpustnikowi jak pan. A potém, przybył tu jakiś młody panicz, sto razy ładniejszy od pana, który ją chce zabrać ze sobą do Paryża.
— Cóż to za bajeczki mi prawisz Klaudyjo? i cóż to wszystko mnię obchodzi? nie myślałem nigdy o Joasi, i nie kocham tylko ciebie, nie udawajże więcéj że mi nie wierzysz. Ot, pogódźmy się! odjeżdżam natychmiast.
— O nie, nic z tego nie będzie! Niechcę żebyś mnie pan ściskał. Nie trudź się pan daremnie. A potém, nie daleko pan odjedziesz.
— Daję ci moję słowo, że wracam do Boussac.
— O wiém, jeżeli się panu uda pomówić z Joasią, i powiedziéć do niéj: „Chodź do nas moja Joasiu, będziesz miała u mojéj siostry bardzo przyjemną służbę, a ja ci każę dać, co zechcesz.“ Już więcéj jak miesiąc jak jej pan śpiéwasz tę piosneczkę, ale ona nie taka głupia usłuchać pana.
— Gdybym chciał, to by mnię tak dobrze usłuchała jak i każdego innego; ale ja jej nigdy to nie mówiłem, tylko dla śmiéchu. Nie jest ona jeszcze dla mnię dość ładna, ta twoja Joasia.
— Dobrze! powiém jej to wszystko, i to nie późniéj jak jutro.
— Dziś jeszcze zaraz, jeźli chcesz! Ale, ale, któż to jest ten młody człowiek, o którymeś mi mówiła?
— O, jak to pana korci! Alboż ja go znam? Popatrz się pan sam. Będziesz pan miał zaraz po co wejść do domu.
— To prawda, odpowiedział Marsillat z przekąsem, i wstał z ławeczki; a Klaudyja udała się za nim, nie chcąc go stracić z oczu.
Nim się jeszcze ta rozmowa skończyła Wilhelm się od okna oddalił, zrażony tą sprzecznością zajęć sprośnych i rozwiozłych z szacunkiem, któren się winno obecności zwłok zmarłego i świętym łzom Joanny. Zbliżył się do niéj i powiedział jej kilka słów ubolewania i spółczucia, których zaledwie słyszała. Potém uwalniając się z pewną przykrością od uporczywéj natrętności ciotki, która się uwzięła na to, aby jadł obec tego łoża śmiertelnego, zabierał się do podróży z postanowieniem zajęcia się losem Joanny w chwili pomyślniejszéj, kiedy na samym progu starł się oko w oko z Marsillatem.
Zadziwienie i pomięszanie Marsillata doszło do najwyższego stopnia; ale dzięki jego bezczelności wprawnéj w podobnych zdarzeniach, w krótce się opamiętał, i uściskał rękę dawnego swojego towarzysza polowania z poufnością serdecznie-przyjacielską.
— Tam do djabła! cóż ty tu robisz? zapytał go natychmiast, niedozwalając tamtemu tyle czasu, aby go mógł zapytać.
— Moja obecność tutaj daleko łatwiéj da się usprawiedliwić jak twoja, odpowiedział Wilhelm z pewną surowością w spojrzeniu. Czyliż ci nie jest wiadomo, że ta kobiéta, która umarła moją mamką była? i czyż to nie było moim obowiązkiem przybiédz do niéj natychmiast, skoro się o stanie jéj zdrowia dowiedziałem?
— Bardzo ładnie mój kochany Wilhelmie; to bardzo ślicznie było z twéj strony. Ale cóż, niestety! niemógłeś jéj od śmierci uchronić, mój biédaku, a twoja matka zapewnie teraz niejaką pomoc da jéj rodzinie. Czy wracasz jeszcze dziś wieczorem do Boussac?
— Niewiém, odpowiedział Wilhelm naumyślnie.
— Myślisz zapewne w Toull zanocować? Nienajlepszy noclég.
— Nic nieszkodzi; w podróży wszystko tak przyjmuję, jak znajdę.
— A, jak widzę odbywasz podróż dla zabawy? Ja właśnie powracam z odwiedzin krewnego w Chambon.
— Nienajlepszą wybrałeś drogę tędy.
— Ale najkrótszą! Czy wracasz zaraz do Toull? Jeżeli chcesz, to poczekam na ciebie i możemy ten kawałeczek drogi odbyć razem.
— Ty jesteś konno, a ja piechotą. Niémożemy zatém iść jedną drogą, jeżelibym niechciał wiele daléj obchodzić, a tu burza zagraża.
— Jeżeli tak, to sam pojadę, odrzekł Marsillat, któremu widocznie to na rękę nie było, że miał młodego barona przy Joannie zostawić. Do widzenia! Czy nie każesz co powiedzieć twojéj matce? tobym z chęcią to uczynił.
— Bardzo byś mię tém zobowiązał, odpowiedział Wilhelm, i wydzierając karteczkę z swojego pamiętnika ołówkiem zaczął kréślić kilka słów do swojéj matki. Pod ten czas Marsillat wszedł do domu, powitał po przyjacielsku Wielką-Gothę, rozczulił się chwilkę nad śmiercią jéj siostry, wypił bez wszelkich korowodów koziego mléka, którego Wilhelm pić nie chciał, chociaż nie tyle dla tego aby się ochłodzić, jak raczéj aby na czasie zyskać, i znaléźć dogodną chwilę, w którejby kilka słów do Joanny mógł przemówić.
Wielka-Gotha tę sposobność mu nastręczyła, niewiedzieć czy to z umysłu, czy tylko w skutek swojego ducha czynnego i swarliwego.
— A nuże, Joasiu! wołała głosem swoim cierpkim i przeraźliwym, chodźże i podziękuj tym panom łaskawym, że cię przyszli odwiedzić, i dobrze ci życzą w twojém nieszczęściu. No jakże, czy nie wstaniesz raz? Niémaż czego szlochać tak długo. Umarli nas więcéj niesłyszą, moja kochana: a przeszkodzić im téż nie możemy aby nas nie opuścili. Już to pan bóg na ludzi zsyła, a kiedy się nieszczęście na człowieka zaweźmie, to żadna prośba nie pomoże. Ani téż płacz się na nic nie zda; jeszczem niewidziała, aby kiedy płaczem kogo z tamtego świata odwołano. I cóż, czy ty chcesz do jutra rana tak klęczeć? Niebądźże głupia: mogłabyś z tego zachorować, a któżby koło ciebie wtedy chodził? Ja ci naprzód powiadam, że już dłużéj niemogę, jużem wyczerpnęła wszystkie moje siły. Dość by już tego było! Trzeba raz nabrać rozumu i odwagi! Trzeba pamiętać że nie mało nas zatrudnienia i pracy oczekuje, z tym jej pogrzebem. Niemałoć téż to u licha kosztuje, nim się człowiek z tém wszystkiém upora! A wy téż, moje sąsiadki kochane, musicie mi dopomódz trochę, bo już sama nie wiém, gdzie jestem, i niéma nic w domu, nawet grosza piéniędzy na tę dobę opłakaną. Johaś! Johaś! wstańże raz i pomów z tym młodym paniczem, co to jest niby twoim bratem mléczném, i przyszedł tutaj, aby cię od biédy uchronić. Widzisz sama, że myśleli o tobie w zamku. Twoja matka to zawsze mawiała: „Zapomnieli o mnie! i niémają dla mnię litości.“ Ot widzisz teraz, że niesłusznie się skarżyła. Widzisz, że pamiętali na nas. A potém jest tu i p. Leon, który zawsze o nas pamiętał, i nie jedno dobrodziejstwo nam wyświadczył. Popatrz się przecie na niego! przemów-że do niego! spytaj się go, jak się ma? Idź-że i poszukaj prędko kawałek séra od naszéj kozy. Widzisz, że nie pogardza naszém ubóstwem, że zje kawałeczek? No jakże, czyś słyszała? Czyż to ja wszystko będę sama robić musiała? O wiém, że z tego zachoruję! To dziéwcze nigdy nie lubiło swojéj ciotki! O tak! Jest to nieszczęście teraz dla mnię, żem moją biédną siostrę utraciła! Teraz rzeczywiście powiedzieć mogę, żem z nią wszystko dzisiaj utraciła!
I skończywszy ten monolog, którego Marsillat nadaremnie przerwać się starał, a Wilhelm z oburzeniem słuchał, w płacz i szlochanie wpadła tak wrzaskliwe i wymuszone, żeby zapewnie było wszystkich do śmiéchu pobudziło, gdyby było oburzającém nie było. Joanna, do posłuszeństwa biernego przyzwyczajona, podniosła się jakby machina pchnięta ukrytą sprężyną. Chciała wypełnić wolę swojéj ciotki, ale nie wiedziała, co czyni, i upuściła z rąk talérz, któren podać chciała Marsillatowi, chociaż tenże był wstał i uniknąć chciał gościnności nie w porę odrażającéj pannicy. Na hałas któren gliniana miseczka rozbijając się zrobiła, małe czarne oczy Gothy zaiskrzyły się z gniewu, i gdyby nie obawa utracenia przychylności swoich gości, których widziała skorych do ujęcia się za biédną siérotą, byłaby ją z pewnością najsroższemi obelgami zgromiła.
— No, no, moja biédna Joasiu! ozwał się Marsillat odbiérając z jéj rąk szczątki miseczki, które z ziemi pozbierała, i wyrzucając je za drzwi, — nie rób sobie dla mnię żadnych zachodów, i bardzo mi przykro, że cię tu tak dręczą; to prawdziwie jest nieznośnie. Słuchajcie Gotho! przestaniemy z sobą być w przyjaźni jeżeli jeszcze raz zrobicie Joasi zmartwienie, a zwłaszcza w takim dniu, jak dzisiaj. Musicie chyba miéć djabła w sobie!
Ta poufałość, z jaką Marsillat do Gothy przemawiał, i ta władza którą widocznie miał nad nią — bo natychmiast się uspokoiła i zupełnie swoje wzięcie się zmieniła — jasnym były dowodem, że nie patrzała krzywém okiem na nadskakiwania tego młodego człowieka koło Joanny, i że postanowiła korzystać z jego powszechnie znanego pociągu do pięknych dziéwcząt z okolicy Combraille. Wilhelm byłby w każdéj innéj okoliczności okiem wzgardy spoglądał na tak nikczemne podstępy, ale troskliwość jego, raz już nieszczęściem Joanny obudzona, i ten związek niewinny istniejący między niemi, przenikliwym go zrobiły. W téj chwili uczuł w sobie prawdziwą odrazę do młodego prawnika, i przestał sobie wyrzucać rodzaj oziębłości, którą go Marsillat od niejakiego czasu do siebie natchnął, pomimo bardzo częste związki, które jeszcze dotąd między nimi istniały.
Leon Marsillat starszy od Wilhelma o cztéry lub pięć lat, nie był to człowiek zwyczajny, pomimo, że zbyteczna rozwiozłość jego układu i mowy najczęściéj ćmiła i przeszkadzała objawieniu się tych nadzwyczajnych zdolności któremi go przyroda obdarzyła. Przebiegły, pracowity, czynny, przedsiębierczy i wytrwały, samoluby i wolnomyślny wzorem był młodzieńca Marchii. Dzielność budowy jego ciała i sił zarówno wystarczała roskoszy i pracy, zbytkowi i niedostatku. Zdrowie jego cielesne i umysłowe, bystrość jego myśli, niezmordowana chęć zostania szczęśliwym, swobodnym i silnym z niego tak w dobrém jak i złém istotę wyższą robiła. Zdolny do najszlachetniejszych i najnikczemniejszych czynów, zagorzały rozpustnik, zadziwiający w swojéj pracowitości rzucał się z nadmiaru w nauce do nadmiaru niedbałości, i z gorączki pracy przechodził w gorączkę namiętności. Mściwy jak wieśniak — jego dziad bowiem chodził z kielnią mularską — wspaniałomyślnym był jak książę, a naprześladowawszy się gorżko i ucinkami swojemi nielitościwemi dokuczywszy dobrze ofiarze biédnéj swojéj złości, w dniu łaskawszego usposobienia swojego wracał im dawną cześć i okrywał je płaszczem swojéj okazałości. Sam próżny w pewnym względzie prześladował jednak inne próżności, któreby jego wiekowi i położeniu daleko łatwiéj można było wybaczyć. Szydził z dziecinnego zbytku i wystawności młodych dandies, których by z największą łatwością był mógł naśladować, a którzy się pozbawiali najpiérwszych potrzeb koniecznych dla potrzeb udanych i zbytkowych. Pogardzał modą bezwzględnie i wcale się do niéj nie stósował; z pogardą spoglądał na suknie, w których człowiek wygląda jak lalka, ale za to każden ruch swobodniejszy był niepodobny; na konie wymuskane i rześkie, ale tylko na pozór i niezdolne do poniesienia większych trudów; na kobiéty zachwycające wieczorem na salonie, na które by jednak w dzień, przy jasności słońca bez przestrachu spojrzéć nie można; dla tego zawsze bielizna u niego była bieluśka i cieniuchna, sukno na sukniach najlepsze, suknie same najlepiéj na nim leżące, konie najsilniejsze i najdroższe, kochanki najpospolitsze, ale za to najmłodsze i najładniejsze. W dwudziestym piątym roku swoim już bogatym w teraźniejszości przez spadek, a w przyszłości przez zdolności swoje rzecznika, które mu świetny zawód objecywały, śmiało życie swoje tak urządzić był w stanie, że mógł zadowolnić zarazem wszystkie skłonności swoje, i szlachetne i nie szlachetne, wspaniałomyślne i przewrotne. Kochał się w swojém zatrudnieniu, i czasami cały się w niém zagubiał; ale po nadludzkiém wysileniu, którém się starał wynagrodzić czas na użyciu zabaw stracony, puszczał się na nowe wybryki i topił na nowo w upojeniu nieporządnego życia, aby swoje siły na powrót odzyskać. Wątpiący o wszystkiém, nawet cokolwiek w boga nie wierzący, dla wszelkiéj religijności pewne mimowolne uczucie nienawiści miał w sobie; jednakowo pojmował on dobrze poezyję silnéj wiary, a natchnienie uniesienia i jemu się udzielało, jak gdyby przez uderzenie iskry elektrycznéj. Umiał on do płaczu największego rozbudzić nad tém, nad czém dniem piérwéj do najzapalczywszego śmiéchu pobudzał, i odwrotnie. Kipiący i spokojny, niewolnik i zwyciężca swoich chuci, jakby dwóch lub trzech ludzi w nim było, — jak to zwykle bywa w ludziach silnych i ognistych; — i tych, którzy się do niego zbliżali, przejmował jednocześnie uczuciami podziwienia i wzgardy, zachwyceniem i nieufnością.
Chociaż udawał sposób mówienia ludu prostego i pogardzał tém rozstrzeleniem ducha w drobiazgowości życia towarzyskiego, które jednak w świecie w bardzo wielkiéj są cenie, odwiedzając Wilhelma de Boussac, tenże w krótce się spostrzegł, jak w wysokim stopniu posiada nauki, jaką siłę i dzielność umysłu, i tęgość charakteru. Ci dwaj młodzi ludzie, rodem z jednego miasta, w szkołach się naprzód spotkali; potém w czasie wakacyj, a potém czasami w Paryżu; nie na wielkim świecie, bo nie zwiedzali jedno towarzystwo, ale na teatrze, na bulwarach, w lasku, na przechadzce, polowaniu, w ujeżdżalni koni, sali do szermierstwa. W ówczas jeszcze, dzięki powrotowi Burbonów i zwyczajom na przedmieściu St. Germain do dawnego powracającym, to połączenie się w jedno towarzystwo ludzi rozmaitych zasług ze wszystkich stanów, które się potém szczęśliwie rozpowszechniło, wyjątkiem tylko było. Dla tego téż zdawało się Wilhelmowi de Boussac że wielki czyn odwagi i wolnomyślności popełnia, przyciągając czasami dawnego swego towarzysza, licencyjata prawnika, do stołu i salonów swojéj matki w Paryżu. Ale, pomimo tę uprzedzającą grzeczność swoją czuł jednak młody baron codziennie coraz więcéj oziębłości dla swojego towarzysza.
Kiedy jeszcze był młodym chłopcem, i do szkół powiatowych chodził, czuł władzę jego nad sobą. Wyposażony od przyrody sercem ufającém i słabością wewnętrznéj dzielności, poddał się przewadze tego charakteru niezawisłego i silnego. Nie raz został w szkole ukaranym za to, że poszedł za złemi radami Marsillata; a ten się nie raz naśmiał z tych zmartwień, które ów młodzieniec tkliwszy od niego, bardzo sobie brał do serca. Nie raz Wilhelm ze wstydem uczuł, że go przyroda lepszym ale słabszym utworzyła jak Marsillata, i że powodując się chęci naśladowania go choćby na chwilę tylko, zgrzészył daremniusieńko, nie będąc zasilanym władzą tego ducha silnego, który się jego towarzyszem opiekował. Widzieliśmy go już w początkach téj powieści idącego jeszcze za przykładem w nic nie wierzącego Leona, i naśmiéwającego się z sir Arthura, którego przecież w głębi swojego serca nadzwyczajnie szacował. Postępując jednak daléj w życiu, dojrzéwając rozmyślaniem i czytaniem, Wilhelm poznał, że jego droga bardzo się różnić musi od téj którą Leon poszedł, jeżeli nie chce stać się przedmiotem jego najgrawań i ucinków. Przestał więc dość raptownie w ściślejszéj z nim żyć przyjaźni, a szyderczość ukryta i dotkliwa młodego adwokata w jego stosunkach z nim wielką przykrość mu sprawiała. Coraz bardziéj zagnieżdżała się w jego sercu pewna odraza ku niemu, odraza, która jednak doskonale była ukrytą pod pozornym grzecznym i dobrotliwym układem.
Panowie w owych czasach nie sądzili, iż mają prawo wyrzeczenia się w téj mierze pewnéj obłudy. Uważali się jeszcze za wyższych urodzeniem na drugich ludzi i wykonywali tę uprzejmość opiekuńczą, jakby jako ciężar przywiązany do ich położenia towarzyskiego.
Marsillat za nadto był przenikliwy, aby nie miał zrozumieć dobrze tych uprzejmych grzeczności i odrazy młodego panka. Bawiło go to bardzo, zwłaszcza jeżeli sobie chciał zrobić igraszkę z jego cierpień, udając że szczérze wierzy w te oznaki jego wymuszonéj grzeczności. Korzystał on z tego i zarazem nadużywał niekiedy, mówiąc do siebie samego:
— Mój przyjacielu, chciałbyś się podobać, być kochanym i obawianym, i to wszystko na raz. Cześć twojego imienia potępia cię do pieszczenia nas biédnych pachołków. Chciałbyś uchodzić za dobrego chłopca bez przesądów, za przyjemnego panka bez pychy; i udaje ci się to bardzo dobrze z wieloma moich rówienników z powodu, ze im brakuje przezorności i niepostrzegają przebijającéj się wzgardy w twoim uśmiéchu. Ale mnię ty nie oszukasz; zmuszę cię do tego, abyś był ze mną otwartym, nawet gburowatym, a w tedy będę cię bardziéj lubił, lub téż krwawy pot twej dumie wycisnę, obchodząc się z tobą tak, jak ty udajesz, że się ze mną obchodzisz, niby równy z równym.
Marsillat to myśląc za nadto wiele przypisywał dumie Wilhelma; w téj małéj jednak utarczce, którą z nim prowadził, wiele miejsc było, których nieszczęściem z wielką słusznością dotknął.
Nadybawszy się w chacie Joanny nie wiele czasu potrzeba było tym młodym ludziom, aby poznali, że się wzajemnie mają na oku, że Leon by sobie życzył usunąć niebezpiecznego spółzalotnika, a Wilhelm nieprzyjaciela cnotliwych zamysłów względem téj sieroty. Ten, co z nich był zręczniejszy, piérwszy téż postanowił co mu czynić wypada. Marsillat pożegnał się z wszystkiemi, i poszedł odwiązać swojego konia, aby odjechać; ale nieprzepomniał zerwać rzemienia, co mu podało sposobność żądania szpagatu od Gothy, nożyka od Joanny, wyłudzić słówko od Klaudyi, i plątać się i wałęsać — jak ta mawiała, — jakie dziesięć minut koło domu. Tymczasem deszcz zaczął padać, a grzmot coraz bardziéj głos swój podnosił.
I Wilhelm postanowił puścić się w podróż na powrót, ale Marsillatowi na przekorę chciał się zabrać ostatni, i widzieć odjeżdżającego przed sobą rzecznika na jego dzielnéj klaczy. I on z wszystkiemi się był pożegnał, objecując, że w krótce powróci, i oczekiwał tylko odjazdu Marsillata rozmawiając z nim ciągle o kilka kroków od chaty o rzeczach wcale obojętnych i nietyczących się obecnych zdarzeń. Klaudyja jeszcze przebieglejsza jak on, iskrzącém okiem czuwała nad każdym ruchem swojego niewiernego kochanka, kiedy głos donośny Wielkiéj-Gothy, która sądziła, że oni już się oddalili, zmusił ich do nadstawienia ucha.
— Daléjże ladaco, głuptaku bez serca, wołała na Joannę, czy weźmiesz ty raz twój kapturek? Czy się ty raz wybierzesz w drogę? Czy chcesz czekać do jutra aby pójść do Toull? Któż zaprosi naszych krewnych na pogrzeb? Któż przyniesie tego co potrzeba na jutrzejszą ucztę? Czy długo jeszcze myślisz się mazgaić? Matka cię już więcéj nie usłyszy, dziéwcze do niczego! nie będziesz już więcéj mogła przed nią się skarżyć na mnię. Daléj! żywo! ruszaj w drogę, darmozjedzie! dodała głosem żołnierskim, a jeżeli nie powrócisz przed zachodem słońca, to pogadamy z sobą. Jak bóg żywy, już téż czas, żebyś się ruszyła.
— Do kogóż mam iść? odpowiedziała Joanna głosem żałośnym, ukazując się na progu izby.
— Pójdziesz do matki Gity, ojca Leonarda, do Kolombetty, do grubéj Elżbity, do twego wuja Germain, do...... No! ot jak już ucieka i nie chce mnię słuchać! a wiész po co masz iść niedołęgo?
— Pójdę po to, po co chcecie, odpowiedziała Joanna z uległością.
— Weźmiesz trzy gęsi od matki Gity, dwa bochenki chleba od Gerwaziny, i pół worka grochu od księdza proboszcza. Jeźli nie będziesz mogła wszystkiego uniéść, to poprosisz chłopca Leonarda żeby ci pomógł, usłużny to chłopczyna. Powiész że zapłacimy na ś. Marcina, a jeżeli ci jedni nie zborgują, to pójdziesz do drugich. A teraz, ruszaj!
Joanna wyszła upokorzona, cierpiąca, ale uzbrojona w największą cierpliwość; jedyną wielko-duszność którą w dziale ubóstwu i nędzy zostawiono; połączyła się z tymi, co na nią czekali, i nie wyrzekłszy ani słowa obok Klaudyi iść zaczęła. Ta zaś rozczulona w swój sposób na tyle cierpień milczących i głębokich, wzięła ją pod ramię, i zaczęła z nią rozmawiać po cichu, starając się ją o ile możności pocieszyć.
Marsillat rozmawiając z Wilhelmem utrzymywał konia w stępie; ale w krótce, w miejscu nie daleko od Epinelle odległém, gdzie ściéżka górzysta piechotą idących przecina drogę bitą, Wilhelm z nim się pożegnał.
— Wielka szkoda żeś nie przyjechał konno, ozwał się Marsillat. Za dziesięć minut najdaléj byłbyś dobił do Toull, a teraz mało pół godziny tęgiego dészczu zniéść będziesz musiał.
— Dalibóg że wielka szkoda! zawołała Klaudyja. Bylibyście nas panowie wzięli po jednéj na konia, a deszcz by nas tak długo nie był moczył.
— Czy chcesz wsiąść na konia za mną, Klaudyjo? będę cię mógł podwieść aż do Croix-Jacgues, a kiedy Joasia teraz jest z panem Boussac, to już więcéj nie potrzebuje twojéj pomocy, aby nie zbłądzić.
— Oj to, to, mój kochany panie Lionie! tegom chciała! Dobry chłopiec z pana zawsze. Zatrzymaj pan konia koło tego wielkiego kamienia, żebym wsiąść mogła.
— Zwolna, zwolna, moja kochana, rzekł złośliwie Marsillat, wziąłbym cię z największą chęcią: ale mnie się zdaje, żeby to lepiéj było wziąść biédną Joasię, która tyle nocy nie spała, i zaledwie wléc się może.
— O dziękuję panu, bardzo dziękuje, odpowiedziała Joanna dość stanowczo.
— O, znowu się złapał! mruknęła Klaudyja pod nosem przeszywając wściekłém swojém spojrzeniem twarz spokojną Marsillata. — Ręczę za to, że Joasia z wami nie usiędzie.
— Jak to? i ty Klaudyjo, ty, co masz tak dobre serce, ty ją nie namawiasz do tego aby korzystała ze sposobności trochę sobię wypocząć? O Klaudyjo! ja cię nie poznaję!
— Czyś zmęczona Joaś? Chcesz siąść na konia? zapytała Klaudyja, z wielką biédą się przyniewalając do wspaniałomyślności.
— Nie, moja luba, nie! dziękuję ci bardzo! odpowiedziała Joanna ze zwykłą swoją spokojnością; siądź sama na konia jeźli ci to przyjemnie. — I puszczając się ściéżką, nie obróciwszy się nawet aby podziękować Marsillatowi za jego zaproszenie, rzekła do Wilhelma: teraz ja was poprowadzę, mój chrzestny paniczu.
Dziéwczęta z téj okolicy zwykłe synów matek swoich chrzestnych nazywać chrzestnemi ojcami (parrain) — a przeciwnie matki ojców chrzestnych, matkami chrzestnemi (marrain). — To nazwisko tak miłe i poufne z ust tak niewinnych lubemi uczuciami poruszyło serce młodego barona, i uczucia ojcowskie rozczuliły jego twarz młodzieńczą.
Udało się nakoniec Klaudyi wsiąść na konia do Marsillata, który zgniéwany że nie dopiął swojego zamiaru schybionego, chcąc ukarać zazdrośnicę, spiął wściekle swoją biédną fanchon ostrogami, która w rzutach gwałtownych i skokach gonić poczęła nad brzegami tych przepaści. Klaudyja przestraszona, krzyczeć zaczęła okropnie, i silnie się do swojego jeźdźca przyczepiła; nakoniec przeraźliwie łysnęło na niebie, a Fanchon przestraszona cwałem popędziła unosząc z sobą młodą parkę daleko od Joasi i Wilhelma, którzy teraz sam-na-sam śród burzy pozostali.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Bogumił Wisłocki.