Kłusownik/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kłusownik |
Podtytuł | Nowella |
Wydawca | Biblioteka Ludowa Karola Miarki |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Karol Miarka |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy się stało to nieszczęście, że ziemia się zapadła i Abram z gęsią znikł w przepaści, to była chwila okropna...
Jedno gęgnięcie krótkie, urwane w połowie, ostatnie, jeden jęk przeciągły, trzask łamanego chróstu czy gałęzi, a potem cisza... cisza, ciemność i chłód.
Abramowi zdawało się, że spada długo, bardzo długo, choć w rzeczy samej w okamgnieniu na dnie owej przepaści się znalazł; gęsi zapewne nie zdawało się nic, bo raz, jako gęś, nie miała wyrobionego sądu o rzeczach, a po wtóre Abram ją tak fatalnie przygniótł ciężarem swego ciała, że odrazu wyzionęła ducha...
Na głowę Abrama spadła cała fura chróstu, za kołnierz nasypało mu się z garniec śniegu...
Narazie, oszołomiony, przytomność stracił, i upłynęło pewnie z dziesięć minut, zanim przyszedł do siebie o tyle, że mógł zawołać: aj waj!
Jest to dobry znak. Człowiek, który w nieszczęściu może to słowo wymówić, nie jest całkiem zgubiony, jeszcze ma apelacyę... Gorzej bywa, gdy krzyknąć wcale nie potrafi, gdy niemoc zwiąże mu język, a strach zamuruje usta jak cementem.
Z początku zdawało się Abramowi, że wybiła ostatnia jego godzina, ale uszczypnąwszy się mocno w policzek, uczuł ból, a cóż jest wymowniejszym dowodem życia, jak cierpienie? Zresztą, gdyby nie żył, musiałby przedtem widzieć, chociaż przez chwilę, strasznego anioła śmierci, patrzącego groźnie tysiącami oczów i wstrząsającego mieczem, na którego ostrym końcu wiszą trzy krople trucizny... Gdyby umarł, bolałaby go dusza, rozłączona nagle z ciałem... a tymczasem boli go tylko kolano, które stłukł sobie, padając...
Cóż go więc spotkało? gdzie jest?
Otóż to najważniejsze pytanie. Może go piekło pochłonęło żywcem, wraz z ową gęsią kusicielką, która istotnie mogła być posłanniczką złego ducha... Ale nie... W piekle nie może być tak zimno. Twierdzą uczeni, że piekło ma siedmdziesiąt tysięcy ścian, tu niema wcale ściany; w każdej ścianie siedmdziesiąt tysięcy szpar, tu niema wcale ani jednej szpary; w każdej szparze siedmdziesiąt tysięcy bardzo brzydkich owadów, tu ich także nie widać... Można namacać ręką jakieś gałęzie i śnieg, dokoła ziemię gliniastą... można, rzuciwszy okiem w górę, zobaczyć cokolwiek przyświecający księżyc i na tem bledziuchnem tle czarne gałęzie sosen...
To nie jest piekło, nie, to ziemia, z drzewami, z wiatrem, od którego gałęzie skrzypią i szum się robi. To nie jest życie zaświatowe, ale to, które Abram od kolebki praktykuje, które miało piękne chwile, piękne skórki, i tylko wyjątkowo teraz stało się nad wyraz ciężkiem i brzydkiem.
Jest to wielka prawda psychologiczna, że człowiek, który w co niedobrego wpadł, ma tylko jedne myśl: jakby się z tego niedobrego wydobyć... Nie mówiąc o topielcach, prawdę tę mogą poświadczyć obywatele siedzący w kozie, mężowie kłótliwych żon, procederzyści oskarżeni o kontrabandę i wielu, wielu innych, niemających szczęścia do handlu.
Abram do wyjątków także nie należał.
Szukał wyjścia. Obmacał ściany przepaści, były dość gładkie; zaczął poszukiwać na dnie, czy nie znajdzie jakiego narzędzia, sznura, drabiny, czegokolwiek. Namacał przeklętą gęś. Była jeszcze trochę ciepła, ale martwa i nieruchoma. Kopnął ją nogą ze złością, czemu nie trzeba się dziwić: ona była główną sprawczynią nieszczęścia, więc też Abram nie uważał za konieczne być względem niej uprzedzająco grzecznym i galantem. Gdyby nie ona, nie jej głupie gęganie, Abram siedziałby teraz w ciepłej stancyi u Kogucińskiego, targował się z nim o skórki, może byłby je już nabył dotychczas, a tak...
Są podobno jakieś pół-kobiety pół-ryby śpiewające, które zamieszkują w wodach i wdzięcznym głosem wabią nieostrożnych na pewną śmierć lub nieszczęście. Warte one akurat tyle, co ta gęś!
Abram mozoli się, szuka sposobów wyjścia z jamy, ale nie może ich znaleźć. Wpada w gniew, złorzeczy i na płacz mu się zbiera, a zarazem czuje się zawstydzonym, dlaczego dał się skusić? On! mądry człowiek, stateczny mąż, pierwszy znawca skórek, dał się oszukać głupiej gęsi.
To istotnie wstyd!
Wydobyć się z przeklętej jamy niesposób. Żeby choć było widno, ale księżyc taki dziś skąpy, żałuje odrobiny światła. Do dnia czekać... Zimowa noc długa jest jak nieszczęście, można zmarznąć, zanim widno się zrobi. Już półtorej godziny szarpał się Abram w swem więzieniu, gdy nagle uszu jego doszedł odgłos jakiś niewyraźny, zdawało mu się, że ktoś idzie, bo stukanie powtarzało się równo, miarowo, czasem cichsze, widocznie przez śnieg tłumione, to znów wyraźniejsze nieco, to wywołujące suchy trzask. Widocznie idący nastąpił na zeschłą gałązkę i złamał ją.
Nie ulegało wątpliwości, że ktoś idzie i że zmierza wprost ku przepaści. Ktokolwiek jest, poratuje, da pomoc, ale trzeba mu dać znać o sobie, niech nie ominie tej jamy, nie zwróci kroków w inną stronę, niech wie że nieszczęśliwy potrzebuje ratunku. Była chwila wahania... Abram pomyślał, że może ten, co nadchodzi, jest zły człowiek, rozbójnik? Ale nie. Cóżby robił w lesie o tej porze? Zapewne jest to jaki gajowy, kłusownik, złodziej leśny, takich zaś Abram zna i nie obawia się wcale.
Gdy Abram zaczął wołać o pomoc głosem wielkim, odgłos kroków ucichł. Idący zatrzymał się, stanął za sosną i słuch wytężył, nie mogąc sobie na razie zdać sprawy z tego, co się dzieje.
Tymczasem płaczliwy lament nie ustawał. Mateusz, gdyż on to właśnie szedł, mający niezmiernie czułe ucho na wszystkie szmery leśne, łowiący najmniejszy szelest i zawsze zdolny rozróżnić, skąd on pochodzi, tym razem nie mógł nic wymiarkować. Głos był przytłumiony, dobywający się jak gdyby z piwnicy. Mateusz poznał tylko, że to lamentuje Żyd i że głos jego podobny do głosu Abrama.
Co u licha?
Powoli, z zachowaniem wszelkich ostrożności, szedł Mateusz ku miejscu, z którego odzywały się jęki, a po chwili nie miał już żadnej wątpliwości, że ratunku wzywa Abram.
„Abramie! Abramie!“ zawołał, „gdzie jesteście?“
„Albo ja wiem?“ odezwał się głos płaczliwy, prawie przy nogach Sikory, „albo ja wiem?... Jestem w bardzo niedobrym miejscu.“
„Skąd żeście się tu wzięli?“
„Ja nie wiem, dalibóg! Była gęś... gęgała...
chciałem ją wziąść... ziemia się zawaliła, wpadłem... gdzie? może do piwnicy, może do suchej studni...“
„Aha!“ rzekł Mateusz „to już wiem: wpadliście w wilczy dół.“
„Wszystko mi jedno, gdzie wpadłem, tylko pomóżcie mi wyleźć, mój panie Mateuszu, ja was bardzo proszę, pomóżcie mi... ja wam doskonale sprawę poprowadzę, ja wam świadków dobrych dam, ja was poczęstuję, tylko mnie stąd wyciągnijcie...“
„Cicho! no cicho!“ odezwał się chłop, „nie potrzeba krzyczeć, ani głośno gadać, bo to las, a w lesie sosny mają uszy... Czekajcie-no...“
Mateusz zdjął z siebie pas rzemienny, wydobył z kieszeni kawał sznura, i związawszy jedno z drugiem, miał czem Abrama wyciągnąć. Zbliżył się do dołu i jeden koniec sznura wpuścił w głąb.
„Przewiążcie się w pasie mocno“, rzekł, „to was wyciągnę. Też ochota, żeby w wilczy dół włazić... Nie wiem, co wam się na starość przywidziało...“
Mateusz mruczał gniewnie, Abram tymczasem przewięzywał się rzemieniem.
„Aby mocno związać“, radził Sikora.
„Nu, nu, już ja skrępuję się na moc, na dziesięć węzłów. Oj, Mateuszu, panie Mateuszu, chyba was sam Bóg w to miejsce przyprowadził. Skąd wyście się tu wzięli po nocy?“
„A wy skąd?“
„Ja do Kogucińskiego szedłem za skórkami, i przez tę gęś... niech ją licho porwie!“
„Ja też do niego. No, związaliście już?“
„Już. Albo czekajcie, jeszcze jeden węzeł... zawsze będzie bezpieczniej. No już!“
„Ciągnę, a wy rękami i nogami pomagajcie sobie... aby na wierzch.“
„Aj, aby na wierzch!...“
Mateusz oparł się silnie na nogach i ciągnąć zaczął. Nie łatwo to szło, bo Abram był ciężki; uniósł go jednak na pół łokcia w górę.
Nagle Abram zawołał:
„Czekajcie!“
„Cóż?“
„Spuście mnie jeszcze na dół, zapomniałem.“
„Czego?“
„Nu, trzeba przecie zabrać gęś, po co ona w dole ma zostawać.“
„Toć nie wasza.“
„Jakto nie moja? czyja ma być?“
„Tego, który dół zrobił.“
„Niech go nieszczęście spotka za ten dół, a gęś moja, bo ją znalazłem; niech choć to mam za moje cierpienie, za strach.“
„Owaryował stary!“ mruknął Mateusz, popuszczając sznur.
Abram namacał przedmiot swych poszukiwań, uczepił go u pasa i zawołał:
„Nu, Mateuszu, już!“
Chłop wytężył wszystkie siły, pociągnął, ale zaledwie do wysokości łokcia mógł Abrama podźwignąć. Ziemia była pokryta śniegiem, więc punkt oporu dla nóg niepewny, śnieg się z pod nich usuwał.
Próżno Mateusz używał całej siły swych jędrnych muskułów, nie mógł poradzić. Żyły, jak baty grube, wystąpiły mu na skronie.
„A bodajże cię!“ mruczał, „toćby wołu już wydobył. Sposobu niema, takie żydzisko ciężkie.“
„Oj, żeby moje wrogi takie ciężkie życie mieli.“
„A, wrogi, wy zawsze z wrogami! Puśćcieno w ruch nogi i ręce, drapcie się po ścianie, bo ja rady nie dam.“
„Nie mówcie takie słowo!“
„Sprawiedliwie. Ciemno, choć oko wykol, miesiąc za chmury się schował. Żeby było widno, wiedziałbym przynajmniej, o co się mam oprzeć.“
„No, nie straszcie mnie, Mateuszu, ciągnijcie mocno. Wy, taki silny mężczyzna, co się pięciu gajowych nie zlękniecie, nie dalibyście rady biednemu żydkowi?... Co ja ważę?... ja nic nie ważę, trzy skórki zajęcze mają większą wagę, niż ja. Ciągnijcie, proszę was.
„Dalibóg, nie dam rady.“
„To co będzie?“ zapytał niespokojny Abram.
„Albo ja wiem?“
„Bójcie się Boga, Mateuszu, przecie ja tu nie mogę nocować w tym szkaradnym dole.“
Mateusz nie odpowiadał, namyślał się.
„Słuchajcie-no, Abramie,“ rzekł już po chwili, która się Abramowi wiekiem wydała, „tu jeszcze z godzinkę posiedzicie.“
„Co?“
„A tak. Wy tu zostaniecie, a ja pójdę po Kogucińskiego; we dwóch wydźwigamy was, ja sam nie potrafię. Odwiążcie sznur.“
„To nie może być, ja was nie puszczę,“ zawołał Abram pół z płaczem, „wy musicie mnie wydobyć!“
„Próbowałem, ale nie mogę.“
„Nie, wy możecie, wy musicie módz, ja wam każę módz, ja was proszę. Mateuszu, ja z wami tyle lat handlowałem, ja was nigdy nie ukrzywdziłem, ja was wynagrodzę, ja was pieniędzmi obsypię, ja wam całe dwa złote dam.“
„Mój Abramie, co to pomoże?“ tłomaczył chłop, „nie dam rady i tyle. Po co bałamucić i tracić czas. Idę.“
„Proszę was, jeszcze raz spróbujcie.“
„Et! próżny zachód, i tyle.“
„Spróbujcie, ja wam pomogę, będę się czepiał rękami i nogami, Mój Mateuszu!“
„Skoro koniecznie, spróbuję, ale już ostatni raz.“
Owinął sznur koło ręki, oparł się mocno nogami i z całych sił ciągnąć zaczął. Abram gramolił się po ścianie dołu, wykrzykując radośnie:
„Git, git! jeszcze trochę, aj, Mateuszu, wy macie moc, wy ciągniecie jak maszyna parowa, wy wielki mocarz, wy jesteście.“
Nie dokończył zdania, gdyż ziemia, naciśnięta ciężkim butem, osunęła się i chłop wpadł do dołu.
„A niechże cię siarczyste!“ zawołał, „potrzeba mi było Żyda słuchać.“
Abram dygotał z przerażenia.
„Chyba cię tu na pieprz utłukę, stary cyganie.“
„Wyście mnie już i tak utłukli,“ jęczał Abram. „Zbiłem sobie drugie kolano, a co teraz będzie? co teraz będzie?“
Chłop milczał.
„Mateuszu, ja was pytam: co teraz będzie?“
„Będziemy siedzieli w dole, jak wilcy, dopóki nas kto nie wydobędzie. Dobrze mi tak, że głupiego słuchałem, i strzelba tam została pod drzewem. Żeby was!“ mruczał dziad jak niedźwiedź, a był tak rozgniewany i zły, że Abram bał się odezwać.
Wtulił się w kąt i przykucnął ku ziemi, zdawszy się zupełnie na wolę losów. Już nie wysilał mózgu nad sposobami wydobycia się z kłopotu. Na co? Jest przecie Mateusz, niech psuje sobie głowę; on się na takich rzeczach rozumie lepiej, niż najlepszy handlarz skórek. Z gorszej biedy wydobywał się nieraz.
Chłop czasu nie tracił: Wydobył zapałkę z kieszeni, potarł o szorstki rękaw kapoty, zaświecił. Dół był głęboki, ściany miał ścięte równo, na dnie leżało trochę chróstu. Wydobył krótką fajkę z kieszeni, zapalił ją i usiadł na ziemi.
Mateusz ostrożnie zgasił zapałkę, ciemność wydała się jeszcze większa.
„Na co gasicie ogień?“ odezwał się Abram szeptem.
„Bo tak trzeba,“ odparł kłusownik szorstko.
Przykucnął na ziemi i zaczął po omacku szukać między chróstem grubszych gałęzi. Znalazł kilka, połamał je i usiłował wbijać w ścianę dołu.
„Żebym choć brzegu ręką dostał“ mówił.
Ale kołki niezaostrzone nie dały się utkwić w twardej ziemi, zresztą nie było czem wbijać. Widząc, że nie da rady, chłop dał za wygranę; wydobył krótką fajkę z kieszeni, zapalił ją i usiadł na ziemi.
„Co wy myślicie robić?“ zapytał Abram.
„Czekać dnia,“ rzekł Mateusz flegmatycznie.
„Całą noc?“
„A jużci! zanim dzień będzie, to noc upłynie. Od niepamiętnych czasów tak bywało.“
„Wy chyba jesteście drewniany człowiek, Mateuszu!“ zawołał Abram.
„Dlaczego?“
„Jakto? tu jest dół, dziura w ziemi, noc, nieszczęście! a wyście sobie siedli, jak u siebie w izbie, i palicie fajkę! Tfy! tak tylko głupi ludzie robią.“
„A cóż mądrzy powinni czynić?“
„On się pyta, co czynić! Ratować się, szukać sposobu, skakać do góry, krzyczeć gwałtu!“
„Ja wolę fajkę palić!“
„Ja wiem, on woli fajkę palić! Możebyście woleli położyć się całkiem i spać na tych patykach i na śniegu, jak na pierzynie?“
„A jakby Abram wiedział; skoro mi się spać zachce, to się położę i zasnę.“
„Czysty waryat! A co ja mam robić?“
„Abram niech skacze do góry i prosi Boga, żeby kto trzeci do naszej kompanii nie przyszedł.“
„Jaki trzeci? zkad? co on za jeden jest?“
„Wilk.“
„Pfe! dajcie pokój, niech jego nieszczęście, niech on lepiej nogę złamie! co on ma do nas za interes?“
„Do Abrama wilk zawsze ma interes, bo nosi na sobie skórę na sprzedarz; piękna skóra kilka rubli warta, potargujcie.“
„Wy Mateuszu, macie taką lekkość do żartów, jak krowa do tańca, po co takie głupstwa powiadacie? jeszcze w takim miejscu i po nocy!“
Chłop najobojętniej fajkę palił i milczał. W tej sytuacyi niewesołej różnica temperamentów obu przyjaciół, ich usposobień i poglądów, uwydatniała się bardzo jaskrawo. Abram nie mógł ustać na miejscu; przestępował z nogi na nogę, dreptał, wzdychał, jęczał, klął, patrzył w górę, nasłuchiwał, obmacywał ściany dołu. Mateusz zaś siedział nieruchomo, pociągał dym z fajeczki i z cierpliwością przedziwną czekał dnia i przybycia Kogucińskiego. Taką już miał naturę.
Nieraz zdarzało się, że potrzebował paszportu, i przyszedłszy o dwie mile drogi do gminy, dowiedział się, że pan burmistrz pojechał i wróci dopiero wieczorem. Gdyby Abram, przyszedłszy do magistratu, miał takie zdarzenie, toby przedewszystkiem badał policyanta, woźnego, sekretarza, kasyera, dopytywałby się, kiedy burmistrz wyjechał? do kogo? po co? dostałby się do kuchni, zapytał służącej pani burmistrzowej, dzieci pana burmistrza, piętnaście razy w ciągu dnia wpadłby się dowiedzieć, czy burmistrz nie przyjechał, czy przypadkiem nie przysłał depeszy albo listu, czy się nie zrobiła jaka odmiana? Mateusz wprost przeciwnie: siedział na progu, jadł chleb, palił fajkę, potem napił się wody ze studni, znów jadł chleb, znów palił fajkę, i tak do samego wieczora, a gdy na to przyszło i do samego rana oczekiwał.
Abram myślał sobie w duchu, że Mateusz jest głupi, cham nieokrzesany, że jego mózg śpi, a jeżeli się przebudzi, to tylko na to, aby obmyślić, w jakiem miejscu żelaza pozastawiać, albo ile za zająca zażądać.
„Słuehajcie-no, Mateuszu.“
„Co?“
„Czy wam się nie przykrzy tak siedzieć?“
„Nie.“
„Ja nie rozumiem. Mnie się zdaje, że wy macie taką kamienną naturę, że gdyby nawet śmierć przed wami stanęła, to wy nie wypuścilibyście swojej kochanej fajki od gęby.“
„Wypuściłbym.“
„Aj, aj! no, nie spodziewałem się po was takiej gwałtowności.“
„Wypuściłbym fajkę dla tego, że skorobym wiedział, że mnie zaraz śmierć czeka, to mówiłbym pacierz i prosił Boga miłosiernego, żeby mi odpuścił grzechy.“
„Alebyście się bardzo lękali?“
„Czego?“
„Śmierci!“
Chłop się rozśmiał.
„Mój Abramie,“ rzekł, „nie wiem ja, jakie są wasze żydowskie stare zakony, ale podług naszego, śmierci się lękać nie godzi, a i niema też czego. Bóg życie daje i Bóg je odbiera, a przeciw woli Jego żaden mocarz nie poradzi. Niema się czego bać, bo naprawdę umiera tylko ciało, a duszę Bóg bierze i podług zasługi sprawiedliwość jej wymierza. Dobra śmierć to jest łaska Boża, i każdy człowiek powinien się modlić, aby dobrze umarł.“
Abram obruszył się:
„Co wy pleciecie dziwnego, mój Mateuszu. Małe dzieckoby tego nie powiedziało. Jakto: dobrze umarł? Co to jest? Kto kiedy nie dobrze umarł?“
„Oj, oj!“
„Fe, Mateuszu! dziwno mi, dalibóg. Wiadomo, że krawiec może źle uszyć kapotę, szewc sfuszerować parę butów, ale śmierć nie fuszeruje nigdy, jak kogo, broń Boże zadusi, to dobrze.“
„Nie o takiej dobrej śmierci ja mówię.“
„Ona zawsze jest nie dobra, niech naszych wrogów spotka!“
„Z woli Boskiej idąca.“
„Nu, to prawda, ja nie powiadam, że inaczej, owszem, to od Boga jest, to musi być, ale nie wiem, czy to taki dobry interes, żeby o nią prosić. Lepiej prosić o życie.“
„Czy tak, czy siak, umierać trzeba.“
Abram zadumał się.
Śmierć, myślał, pochodzi od Boga, tak jak i życie, ale człowiek życia pragnie, a śmierci się broni? ktoby nie chciał uciec przed nieubłaganym jej aniołem, wykonawcą Boskich wyroków? Przecież nietylko mali, zwyczajni ludzie, ale tacy wielcy, jak król Dawid, jak prorok Mojżesz, nie chcieli umierać. Abram czytał o tem dwie prześliczne legendy. Król Dawid wiedział, że umrze w sobotę, i anioł śmierci napróżno usiłował go zabić, aż dopiero za pomocą dowcipnego podstępu życie mu odebrał. Mojżesz groźno i z gniewem przemówił do anioła śmierci, nazwał go łapserdakiem i wcale nie chciał mieć z nim do czynienia, tak, iż sam Bóg zawołał do siebie tę duszę wielką i hardą. Tacy ludzie, a przecież nie chcieli umierać, cóż dopiero mówić o zwykłych, pospolitych Żydkach. Czy dziwić się, że w czasie niebezpiecznej choroby wielu z nich zmienia imię swoje, aby tem anioła śmierci w błąd wprowadzić? Każdy ratuje się jak może, a ten głupi chłop gotów spokojnie czekać na śmierć, jak na pieniądze za skórkę, lub na paszport w gminie. Dziwny chłop, co się w jego głowie dzieje! Ale oni wszyscy tacy sami. Zdarzyło się już Abramowi widzieć chorego chłopa, który ostatkiem sił wywlókł się na podwórko, aby wybrać suche deski na trumnę.
Abram chciał dysputować na ten temat, ale Mateusz nie odpowiadał wcale, zdrzemnął się, a może usnął na dobre.