<<< Dane tekstu >>>
Autor Louis Gallet
Tytuł Kapitan Czart
Tom I
Podtytuł Przygody Cyrana de Bergerac
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wiktor Gomulicki
Tytuł orygin. Le Capitaine Satan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI

Roland de Lembrat mieszkał przy ulicy Ś-go Pawła. Po przybyciu do Paryża, gdzie zamyślał przepędzać większą część czasu, hrabia nabył pałac z ogrodem, wyglądającym wspaniale i pańsko, co przyjemnie łechtało próżność nowego nabywcy.
Pierwsze piętro przestronnego gmachu wypełniał prawie w całości olbrzymi salon, wykładany dębiną i ozdobiony temi ciężkimi złoceniami, jakie widzi się dziś jeszcze w starych komnatach Luwru.
Obok salonu znajdowały się inne pokoje, z których jeden był sypialnią Rolanda.
W dwa dni po opowiedzianych wyżej scenach, hrabia, odprawiwszy służbę, przechadzał się po sypialni, silnie czemś wzruszony.
Gdy już obiegł cały pokój we wszystkich kierunkach, zatrzymując się chwilami i pomrukując głucho, jak tygrys w klatce, siadł wreszcie przy stole i zabrał się do wertowania jakichś papierów.
Po chwili umaczał pióro i, wypisawszy długą kolumnę cyfr, zaczął je dodawać — co było niezwykłe u młodzieńca, lubiącego dogadzać swym wszystkim fantazjom i rozsypywać złoto garściami, bez liczenia.
Skąd wzięła się u niego ta rachunkowość?
Poprostu: obliczał, ile kosztować go ma zmartwychwstanie brata. Po skończonym rachunku przycisnął pióro do papieru tak silnie, że się na całą długość rozdarło, i oparł się o stół, ściskając głowę rękami. Widocznie zagadka, dręcząca go od pewnego czasu, nie była jeszcze ostatecznie rozwiązana.
— Ba! — rzekł nagle do siebie, wstając, i jakby w odpowiedzi na postawione w myśli pytanie—naco to wszystko? Mam w zapasie coś lepszego. Gdy węzeł nie da się rozwiązać — przecina się go!
Hrabia wziął ze stołu świecznik, osłonił płomień ręką i, otworzywszy drzwi, wszedł na korytarz, biegnący wzdłuż komnat pierwszego piętra. Na końcu korytarza zgasił światło, uniósł ciężką draperię i znalazł się w niewielkim gabinecie, którego posadzkę pokrywał dywan, tłumiący odgłos kroków.
Z wyciągniętą przed siebie ręką, hrabia zbliżył się cicho do ściany i jął szukać palcami zatyczki,która zamykała niewielki otwór w murze. Znalazłszy zatyczkę, wyciągnął ją ostrożnie i przyłożył oko do otworu.
Ujrzał wówczas co następuje:
W pośrodku obocznej komnaty stał młodzieniec — był nim Manuel, a raczej Ludwik de Lembrat, od dwudziestu czterech godzin przebywający w pałacu przy ulicy Ś-go Pawła. Wytworny strój z szarego atłasu podniósł znacznie jego urodę, oraz siłę i zręczność jego postawy.
W powierzchowności młodzieńca nie było już nic zgoła, co by przypominało dawnego grajka i włóczęgę, Zajmując nowe stanowisko w świecie, Manuel nie potrzebował niczego prawie uczyć się i nic na nowo nabywać.
Wykształcenie młodzieńca było niepowszednie i przewyższało przeciętny poziom wiedzy, jaką mogła była pochwalić się większa część ówczesnej szlachty, I pod inne mi względami nie ustępował on tej szlachcie, bo poczucie wdzięku, powagi i wytworności już we krwi jego tkwiło.
W tem miejscu powrócimy na krótko do przeszłości młodzieńca, która wiąże się najściślej z czekającemi go zdarzeniami; powrócimy w tym celu, aby opowiedzieć, skąd i w jakich okolicznościach narodziła się jego miłość dla Gilberty de Faventines.
Prosta to historja — stara jak ludzkość, a jednak zawsze nowa! Manuel ujrzał raz Gilbertę w oknie i, jako prawdziwy marzyciel, jak prawdziwy poeta, jak prawdziwy wreszcie szaleniec — piękne i święte szaleństwo! — wypełnił oczy i duszę blaskiem tego uroczego zjawiska.
Kochać, to czuć, że się żyje. Manuel kochał, Mało go obchodziło, czy ukochana znajduje się blisko, czy daleko, obraz jej miał zawsze przed oczyma, Co wieczór wdrapywał się na mur i dostawał aż do jego okna, aby złożyć na balkonie bukiet. Potem oddalał się.
To było wszystko.
Młodzieniec czuł się szczęśliwym. Uszczęśliwiała go przygoda sama przez się, tajemniczość, która ją otaczała, i to wewnętrzne wzruszenie, którego doświadczał po raz pierwszy w życiu i dzięki któremu miał umysł napełniony nieustannie czarownemi widzeniami.
Nie znał nawet imienia swego bóstwa...
W porze tych wstępnych przegrywek namiętności, rzeczą, którą się kocha, nie jest właściwie kochanka; lecz miłość — miłość pełna słodkich niepokojów, nieusprawiedliwionych obaw i niezmiernych rozkoszy, których źródłem są niedostrzeżone prawie drobnostki.
Dziś, gdy już Manuel mógł poważniej liczyć się z sobą, gdy już był czemś, jego lotne dotąd uczucia skupiały się, przybierały kształty wyraźniejsze, oblekały się w ciało.. Miłość przestawała już dlań być siłą luźną, do niczego nieprzystosowaną. W kościele jego marzeń zamieszkało bóstwo, z którem nic go już nie miało rozłączyć.
Wolno mu już było mieć nadzieję; wolno było dążyć do czegoś.
Tak przynajmniej przedstawiało mu się wszystko w chwili, gdy Roland de Lembrat przyszedł podglądać go w jego nowem mieszkaniu.
Spojrzenie hrabiego, wąskością otworu krępowane, padło wprost na młodzieńca.
Młodzieniec mówił z ożywieniem — nie był przeto sam. Roland rozejrzał się uważniej po komnacie, szukając tej drugiej osoby, i dostrzegł wreszcie w stronie przeciwnej — siedzącego przy kominku Cyrana.
Teraz już mniej przyglądał się, a więcej słuchał.
Niebawem też dobiegł do jego ucha dźwięczny i silnie akcentowany głos poty.
—Tak więc, drogi Ludwiku — mówił Cyrano—jesteś zadowolony z brata?
—Nadzwyczajnie! Okazuje mi wielką życzliwość.
To naturalne, Ale — chciałbym dowiedzieć się o jednem...
— O czem?
Czy Roland, w rozmowie z tobą, dotykał już rzeczy głównej.
— Co pan przez to rozumie?
— Sprawy majątkowe.
— Nic mi o tem nie mówił i ja też o nic go nie pytałem.
—Bezinteresowność ta przynosi ci zaszczyt, Jednak trzeba będzie o sprawach tych pomyśleć.
— Poco! Brat przyjął mnie jak najgościnniej: wszystkie potrzeby moje opatrzył, czegóż więcej mam od niego wymagać!
— O poeci! — uśmiechnął się Cyrano. — Jak mało wymaga ten naród od życia! Na szczęście dla ciebie, ja tu jestem.
— Cóż pan zamierzasz uczynić?
— Ależ do licha! zamierzam zapewnić ci byt niezależny na dziś i na jutro; zamierzam tak urządzić twoje interesa, abyś bratu nie potrzebował nic zawdzięczać, lecz był mu we wszystkiem równy.I w tym celu właśnie...
— Co w tym celu?..
— Chcę wprowadzić w wykonanie ostatnią wolę twego ojca.
— Proszę cię: zaniechaj wszystkiego, coby mogło urazić Rolanda!
Bądź spokojny. Mówię o przyszłości. Przez miesiąc lub dwa miesiące niech ci wystarcza to, co tytułem gościnności otrzymujesz od brata. Potem zobaczymy.
— Tak, tak, czekajmy, Nic nas nie nagli. Zawsze będzie dość czasu do podjęcia tych nudnych kwestyj, Mam teraz zresztą na myśli sprawę nierównie ważniejszą.
— Jaką?
Manuel spojrzał na Cyrana ze zdziwieniem i jakby z wymówką; potem rzekł, wzdychając:
— Alboż zapomniałeś, Sawinjuszu, o mojej miłości?
— Do diabła! — skrzywił się poeta — otóż to orzech najtwardszy do zgryzienia! Mój chłopcze! już cię w tem brat twój uprzedził.
Hrabia podwoił czujność, gdyż, zgodnie z jego przewidywaniem, rozmawiający znacznie w tem miejscu głos przyciszyli.
— Brat! — powtórzył Manuel. — Kochaż on w istocie pannę de Faventines, czy też jest to tylko małżeństwo z rozsądku?
— Sądzę, że on ją kocha. Pozostaje do zbadania: czy ona kocha jego? Pod tym ostatnim względem ja mam duże wątpliwości.
— Jeżeli więc Gilberta nie kocha Rolanda, to co?
— To w takim razie powoduje nią tylko poszanowanie danego słowa, Nie ty jednak chyba mógłbyś żądać od brata, aby ją ze słowa tego zwolnił!
— To prawda — poświadczył ze smutkiem Manuel, — Skazany jestem w tym razie na milczenie.Jednakże... sądzę...
— Kończ.
— Gdyby panna de Faventines sama...
— Młody zarozumialcze! Odgadłeś więc, że jesteś kochany?
Nie. Ale czy temu, kto widzi się zagrożonym w uczuciach najdroższych, nie wolno chwytać za najsłabsze nici nadziei?...
— Bezwątpienia wolno. Ale słówko jeszcze. W niedługim czasie ujrzysz Gilbertę, gdyż ani brat twój, ani ja nawet, nie możemy zamknąć pałacu Eaventines przed vicehrabią de Lembrat, jak go zamknęliśmy przed grajkiem Manuelem.
— A zatem?
— Gdy ujrzysz ją, co zrobisz?
Manuel nie mógł opanować wzruszenia, które mu głos na chwilę zatamowało.
— Widzieć ją! — wybuchnął wreszcie z rodzajem dziecinnej trwogi — przemawiać do niej bez sprawienia jej odrazy! Ach! o takiem szczęściu nie myślałem dotąd.
— Trzeba jednak pomyśleć,
— A więc posłuchaj — rzekł po krótkiem milczeniu. — Sądź o mnie jak chcesz: powiedz, żem winowajca, niewdzięcznik, niegodziwiec — wyznać jednak muszę, że gdy ujrzę Gilbertę, gdy do niej przemówię, pierwsze moje spojrzenie będzie błyskawicą namiętności, pierwsze moje słowo będzie wyznaniem miłosnem... Upewnia mnie o tem drżenie mojej ręki, bicie mego serca. Nie! nie czuję się dość silnym, aby nie zdradzić w owej chwili tajemnicy mej duszy, Jestem jeszcze istotą nawpół dziką; strój, który przywdziałem, nie mógł zmienić całkowicie mojej natury, A zatem, drogi Sawinjuszu! jeżeli nie zdołam zdusić w sobie głosu, który woła nieustannie: „Kochaj i rzuć serce swe pod stopy ukochanej“, jeżeli będę musiał być nikczemnikiem i zdradzić zaufanie swego brata, pójdę prosto do niego i powiem: „Wypędź mnie, Rolandzie, zapomnij, że istnieję, wróć mi moje łachmany i moją nędzę, ale — nie żądaj ode mnie, abym się wyparł swej miłości!”...
— A potem co? — zapytał zimno Cyrano, nie zdając się nazbyt przejmować zapałem młodzieńca.
— Potem? — powtórzył Manuel, — Alboż mi w każdym razie nie pozostanie moje własne nazwisko?
— Skromne to uposażenie.
— Wystarczy ono, aby król przyjął mnie na żołnierza. Przy odwadze i dobrej woli dojść można do wszystkiego.
— Szpada i uniform to diablo mało, mój drogi; a herby na zamku Faventines gwałtownie domagają się odzłocenia.
Manuel nie słuchał już przyjaciela. Zapadł w marzenie; wyobraźnia jego budowała nowe, czarodziejskie pałace w powietrzu.
— Już późno — rzekł Cyrano, wstając do odejścia. — Raz jeszcze rozważ dobrze tę sprawę; choć byłoby najroztropniej o wszystkiem zapomnieć.
— Nigdy! — zakończył silnym głosem Manuel.
— W każdym razie-rzucił na odchodnem Cyrano, szpadę poprawiając — ja zawsze trzymam z tobą.
„Wiem już dość — pomyślał hrabia Roland, odchodząc od swej dostrzegalni i wracając do siebie — skryta i głucha walka nie wystarczy do powalenia tego człowieka; tu trzeba uderzenia gromu.”
Uczyniwszy tę uwagę, zadzwonił.
W sypialni zjawił się służący.
Zachowanie się jego wskazywało odrazu, że znajduje się on tu na prawach wyjątkowych. Po jego twarzy, koloru bistru, przebiegał uśmiech poufały, prawie bezczelny, Odgadywało się w nim bez trudności jednego z tych skrytych zbirów, a otwartych łotrów, którzy bywają niezbędni w pewnych okolicznościach i dla których wszelkie skrupuły przeszły oddawna już w krainę legend.
Zbliżył się spokojnie do hrabiego l stanął przed nim w postawie wyczekującej.
— Rinaldo — przemówił Roland — pamiętasz o czem ci mówiłem wczoraj wieczorem?
— Mam dobrą pamięć, jasny panie, Jaśnie pan mówił mi o powrocie swego brata i o małej przykrości, jaką ma z tego powodu.
— Mówiłem także; że będziesz mi potrzebny.
— Przyszedłem właśnie — oświadczył poprostu Rinaldo, z odcieniem dumy w głosie.
— W ciągu tygodnia — podjął Roland — nie będzie w tym domu innego pana, prócz mnie.
— Tak prędko? — zauważył powiernik, — Zdaje mi się, jaśnie panie, żeśmy to przygotowywali na później.
— Zmieniłem zamiar — oświadczył krótko Roland.
— W takim razie wypada nam już tylko zastanowić się nad środkiem uczciwego pozbycia się młodzieńca.
— O to mi właśnie chodzi.
— Mamy tu najpierw: całkowite i ostateczne usunięcie zawady...
— Nie, nie chcę rozlewu krwi...na teraz przynajmniej.
— Zaprzeczenie okazanym dowodom?
— Być może.
— Zeznania kilku pewnych ludzi, których obowiązuję się dostarczyć?
— Pomyślimy o tem, Tymczasem wybierz się: pójdziesz ze mną, Trzeba przedewszystkiem pozyskać człowieka, w którego rękach znajduje się tajemnica urodzenia Manuela, Co się tyczy Cyrana, który sprowadził mi na kark tę śliczną awanturę, zajmiemy się nim później.
— Dokąd idziemy?
— Do Domu Cyklopa.
Choć była to już noc późna, hrabia i Rinaldo, obaj zresztą dobrze uzbrojeni, dotarli bez przeszkody do legowiska Ben Joela.
— Na widok Rolanda de Lembrat twarz opryszka rozpromieniła się, Po ustach jego przebiegł uśmiech wymowny.
— Oczekiwałem jasnego pana — rzekł, nisko się kłaniając.
— Oczekiwałeś mnie? I z czegóż to wniosłeś, że przyjdę?
— Mam zwyczaj, jasny panie, na wszystko zważać, a potem wszystko rozważać — odpowiedział z bezwstydną czelnością.
Wszyscy trzej zamknęli się w komnacie Zilli i mieli długą, tajemniczą naradę.
W chwili, gdy hrabia opuszczał Dom Cyklopa, słaby blask występował na niebo. Świtało.
Roland de Lembrat wydawał się bardzo zadowolonym.
W otwartem oknie siedziała Zilla, chłodząc rozpalone czoło świeżem tchnieniem poranku, a uśmiech nie określony błądził na jej półotwartych ustach“...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louis Gallet i tłumacza: Wiktor Gomulicki.