Kapitan Czart/Tom I/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Louis Gallet
Tytuł Kapitan Czart
Tom I
Podtytuł Przygody Cyrana de Bergerac
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wiktor Gomulicki
Tytuł orygin. Le Capitaine Satan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV

Po odejściu Cyrana hrabia stał przez pewien czas nieruchomo, rozmyślając nad trudnościami położenia.
Zbyt dobrze znał poetę, aby mógł wątpić o prawdzie tego, co odeń usłyszał.
To niespodziane wyznanie zadało śmiertelny cios jego dumie i ukazało mu przepaść poniżenia i hańby, w którą wtrącić go może jedno słowo Bergeraca.
Myśl o uwolnieniu Manuela zatarła się chwilowo w jego umyśle; zaprzątnięty był całkowicie sprawą osobistego zabezpieczenia się, Trzeba było przedewszystkiem uniknąć, za wszelką cenę, skandalu rozpraw publicznych; trzeba było następnie powstrzymać Cyrana od zamierzonych kroków, wytrącić mu broń z ręki i uczynić go nieszkodliwym.
Powziąwszy to postanowienie, Roland, mało skrupulatny w wyborze środków, przywołał gwałtownie Rinalda. Ten ostatni, każdej chwili gotowy na usługi swego pana, przybiegł natychmiast.
— Czy pan hrabia, broń Boże, niezdrów?-zapytał, dostrzegłszy zmienioną twarz Rolanda.
— Nie o to chodzi, Czy możesz rozporządzać Ben Joelem lub kilkoma innemi pieskami tegoż gatunku?
— Ben Joel należy do nas z ciałem i duszą. Dość grubo posmarowaliśmy go za to, Jestem pewny, że znajdzie on w potrzebie pomocników, na których również będzie można liczyć.
—W takim razie nie traćmy ani chwili.
—Co trzeba czynić?
—Musze,koniecznie — dla powodów, których znać nie potrzebujesz-dostać do rąk pewien ważny akt, spisany własną ręką mego ojca.
— Gdzie się ten akt znajduje?
— Tego właśnie nie wiem, Wiadomo mi jedynie, że otrzymał go w depozyt Cyrano i że tenże Cyrano powierzył go zkolei komu innemu.
— Do licha! To bardzo zagmatwane!
— Niema węzła tak splątanego, by nie można go było rozwiązać przy pomocy cierpliwości.
— I pieniędzy — uzupełnił Rinaldo, który nigdy nie tracił z oczu rzeczy poważnych.
— Będziesz je miał. Sprawa, którą ci powierz ma w tej chwili cztery punkty główne:
Szpiegować zręcznie Cyrana i jeśli wyruszy w drogę, dowiedzieć się, dokąd pojechał.
Nie dopuścić, aby dostał się do celu podróż.
Zdobyć pismo mego ojca, wyśledziwszy nazwisko i miejsce pobytu depozytariusza.
Odebrać Bergeracowi podstępem lub siłą dokument w razie, gdyby, wymijając wszystkie zasadzki i zwalczając wszystkie przeszkody, przyszedł on do jego posiadania.
—Doskonale. Wszystko będzie spełnione. Widzę jednak, że pan hrabia przygotował mi tym razem twardy orzech do zgryzienia. Kapitan Czart nie tak łatwo wziąć się daje. Zna on różne diabelskie sztuczki, wskutek których kto z mm zadziera, bardzo skórę swą ryzykuje.
Zabobonny prostaku! — wykrzyknął hrabia z gniewem, — Boisz się go zatem?
—Niech się pan hrabia me gniewa, Być może, iż się boję, ale znam swą rzecz i skutecznie usłużę panu hrabiemu ze swem prostactwem, niż niejeden zbir ze swą szpadą.
—Będziesz miał zresztą do pomocy Ben Joela i jego szajkę.
— Biorę to naturalnie w rachunek. Kiedy zabieramy się do dzieła?
— Natychmiast.
— To znaczy jutro rano, gdyż o tej godzinie Bergerac, choćby był najwścieklejszy, wychrapuje w najlepsze.
— Zgoda na jutro. Ja ze swej strony zajmę się, aby ten Manuel został osądzony w skróconym terminie; gdybym zaś uważał, że sprawiedliwość starosty posuwa się zbyt opieszale.
Nie dokończył. Złowrogi uśmiech prześliznął się po jego bladych wargach. Roland przygotowany był sięgnąć uzbrojonem ramieniem do najskrytszej, ciemnicy więzienia Chatelet i ugodzić w bezbronną pierś Ludwika.
— Ech! — wtrącił poufale fagas — czyżby to jeszcze szło o tego lalusia, wicehrabiego?
— Cóż to, mości Rinaldo, odważasz się badać mnie?
Sługus zaczerwienił się i z przesadną uniżonością spuścił oczy w ziemię.
Idź — zakończył hrabia-i nie staraj się wiedzieć więcej, niż potrzeba. Masz tu zasiłek dla dodania odwagi swym ludziom.
Roland zanurzył rękę w szufladzie florenckiego kantorka, wytwornie wykładanego kolorowemi kamykami, słoniową kością i masą perłową—i wydobył garść złotych pieniędzy, które, nie licząc, rzucił na stół przed Rinalda.
Włoch ukrył pośpiesznie złoto w swej kiesce ił posłuszny skinieniu ręki swego pana, zabrał się do odejścia. Odchodząc, rzekł jeszcze:
— Jutro wieczorem będę miał zaszczyt zawiadomić pana hrabiego o wyniku swych wstępnych poszukiwań. Teraz idę obmyślać plan działania.
Switało już, gdy Roland kładł się do łóżka. Napróżno jednak przyzywał snu; na jedną chwilę nie mógł się uspokoić.Dźwięczał mu nieustannie w uszach przenikliwy głos Cyrana, a nazwisko prawdziwego ojca, Jakóba Rogacza, postrzygacza baranów, występowało wciąż przed jego oczyma, wypisane ognistemi głoskami na ciemnej ścianie pokoju.
W tymże czasie Cyrano „wychrapywał w najlepsze“, wedle wyrażenia Rinalda. To też wstał o wczesnej godzinie, doskonale wywczasowany i z potrzebnemi do dalszych zapasów siłami.
Zaraz po przebudzeniu przywołał Sulpicjusza, który spał w obocznym pokoju.
Sekretarz przetarł oczy i podniósł się, podśpiewując, co było niezawodnym znakiem złego humoru, spowodowanego zbyt wczesnem przebudzeniem.
— Młodzieńcze — rzekł Cyrano — nie poto cię zbudziłem, abyś machał piórem, utrwalając na papierze ody, ronda i ballady. W tej chwili idzie o co innego. Niech sobie czernidło wysycha w kałamarzu, ty zaś zdejmij ze ściany jaki uczciwy rapier.
— Znów pan idzie bić się? — zapytał pisarz.
— Bynajmniej, ale będziesz mi towarzyszył w pewnej małej wyprawie, ponieważ zaś umiesz wypisywać równie zręczne zygzaki szpadą,jak piórem, więc nie zawadzi, abyś poparł mnie kilkoma młyńcami, gdy się znajdzie do tego okazja.
Oczy Sulpicjusza Castillana zabłysnęły. Pisarek ten miał duszę rycerską i lubił namiętnie wszelkie wyprawy, połączone z niebezpieczeństwem. To też przybrał natychmiast minę zafrasowaną: zły humor jego ustąpił w jednej chwili jak na skinienie czarnoksięskiej laski.
Z rozwieszonego na ścianie arsenału poety wybrał doskonały oręż, o delikatnem ostrzu, a szerokiej gardzie i, zgiąwszy go kilkakrotnie na posadzce dla wypróbowania hartu i giętkości, wsunął do pochwy przy swym pasie z bawolej skóry.
— Na Herkulesa! — zawołał Cyrano — dzielnie wyglądasz w tem przystroeniu, mości Castillanie, a dobra mina bardzo przydać ci się może, gdyż idziemy brać szturmem ładną dziewczynę, a przynajmniej jej mieszkanie.
— Nacóż w takim razie wojenny rynsztunek?
— Przy ładnej dziewczynie może łatwo znaleźć się kilku zawalidrogów z giętkiem żelazem w silnej łapie.
— Rozumiem. Czy zaraz wyruszamy, mistrzu?
—Wyruszamy, dziś wieczorem. Ciemność, mój synku jest pewniejszą od dnia powiernicą tajemnic. Jeżeli zajdzie potrzeba wymienienia kilku szturchańców, lepiej, że się to odbędzie pociemku, bez niepotrzebnego kłopotania pachołków miejskich i gorszenia statecznych mieszczan. Idź pogapić się trochę w stronę Nowego Mostu; ja tymczasem pójdę powiedzieć dzień dobry jegomości panu Janowi de Lamothe, naszemu drogiemu kochanemu, czcigodnemu staroście, którego niech dziś jeszcz wszyscy diabli porwą!
Po tym dialogu, poeta i jego sekretarz, zadowoleni z siebie i weseli, wyszli razem na ulicę.
Jan de Lamothe raczył łaskawie objaśnić Cyrana, że sprawa Manuela wymaga długich dochodzeń sądowych i że prawdopodobnie przed upływem miesiąca nie wejdzie na wokandę. O tem tylko poeta chciał się dowiedzieć.
W drodze łaski nadzwyczajnej dozwolono poecie przesłać więźniowi kartkę, w której zalecał mu on poprostu: być cierpliwym.
Stamtąd powrócił do domu, gdzie nie zastał jeszcze Castillana.
Szlachcic zjadł śniadanie i jął pisać długi list do Jakóba Szablistego. Skończywszy, schował pismo do szuflady, z której wydostał wcale przyzwoicie zaokrąglony worek.
Sekretarz niebawem powrócił, dzwoniąc rycersko swym rapierem.
- Mamy jeszcze czas-rzekł Cyrano.—Chodźmy na obiad pod "Śmiałe Serce"; przeczekam tam do wieczora.
- O mistrzu! ty miewasz zawsze cudowne na tchnienia. Zapomniałem właśnie zjeść śniadania i głód tak mi doskwiera, że łykałbym kamienie, na podobieństwo Saturna, ojca bogów.
Oberża "pod Śmiałem Sercem" znajdowała się na ulicy Guenegaud, w pobliżu budy sławnego Brioché, w której zaszła opłakana scena z małpą Fagotin.
Z okien dolnego salonu, gdzie zasiedli młodzi towarzysze, widać było kawałek Nowego Mostu. Nie bez myśli zapewne wybrał Cyrano ten dom na poczekalnię. Z miejsca, na którem siedział, mógł był bez trudno ci obserwować, co się działo na zewnątrz; nie przestając też jeść i nie przerywając rozmowy z Sulpicjuszem badał wciąż wzrokiem tę część Nowego Mostu, do której sięgały jego spojrzenia.
Zmierzchało już; niebawem postacie przechodniów, oglądane przez małe szybki oberży, poczęły wydawać się niepewnemi cieniami; niepodobna było prowadzić dalej spostrzeżeń. Nie było to widocznie po myśli Cyranowi, bo zaklął pod wąsem i, wstawszy od stołu, dał znak towarzyszowi, aby uczynił toż samo.
Wyszli obaj i, posuwając się wybrzeżem Sekwany, skierowali kroki na most Nesle. W drodze Cyrano udzielił towarzyszowi przyciszonym głosem kilku objaśnień, o które tamten nie śmiał dotąd zapytywać.
Niebawem ukazał się ich oczom Dom Cyklopa, rysując się we mgle czarną sylwetą, którą u szczytu rozjaśniało jedynym punktem świetlanym okienko Zilli.
— Jest w domu — szepnął Cyrano, — Popatrzmy trochę.
Owinięci w płaszcze, zatrzymali się o kilka kroków, pod liściastem sklepieniem olbrzymiego wiązu, który rozpościerał nad nimi pokręcone gałęzie. Można było niemal otrzeć się o nich, a jednak ich nie spostrzec, tak byli nieruchomi i jakby zlani w jedną masę z ciemnym pniem starego drzewa.
O tej porze niewielu było przechodniów w tej stronie miasta i zwykły gwar uliczny zaczynał już przycichać. Była to godzina, w której stateczni mieszczanie powracają do domu, a przedmieściowe włóczęgi, nędzarze, awanturnicy i inni kawalerowie „Pięknej Gwiazdy“ rozpoczynają swe nocne wyprawy.
Już od pół godziny Cyrano i Sulpicjusz stali na czatach, gdy nagle w Domu Cyklopa otwarto ostrożnie furtę. Wyszedł nią człowiek, za którym pośpieszyli wkrótce dwaj, czy trzej inni. Przeszli wszyscy tuż obok czatujących, spostrzegając ich jednak.
Gdy ostatni z nich wymijał Cyrana, poeta trącił łokciem towarzysza.
— Widziałeś? — zapytał, gdy już tamten znajdował się zbyt daleko, aby mógł usłyszeć.
— Któż to taki?
— To on! To Ben Joel!
— Na honor! nie mam pańskich oczów ostrowidza i nie mógłbym sprawdzić tego spostrzeżenia.
— Poznałem go wybornie i przyznam ci się, żem bardzo zadowolony z naszych czatów. Wyjście tego łotra ułatwia nam robotę. Zależało mi na tem, aby nie czynić hałasu; jakoż będziemy mogli dopełnić najspokojniej w świecie poszukiwań, którym przyświecać będą jedynie piękne oczy tej kochanej Zilli. A teraz, chłopcze, nie traćmy czasu i wejdźmy do kryjówki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louis Gallet i tłumacza: Wiktor Gomulicki.