Kapitan Czart/Tom II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kapitan Czart Tom II |
Podtytuł | Przygody Cyrana de Bergerac |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wiktor Gomulicki |
Tytuł orygin. | Le Capitaine Satan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cała powieść |
Indeks stron |
Kilka kroków zaledwie dzieliło kancelarię starosty od furty więziennej. Szybko przebył tę przestrzeń Roland i stanął przed odźwiernym, pokazując mu kartę.
Furta otwarła się i hrabia wszedł swobodnie do środka.
W towarzystwie klucznika, który wskazywał drogę, przebył Roland kilka długich, mrocznych korytarzy. Przy końcu jednego z nich znajdowały się wąskie, ponure schody, wiodące do podziemi.
Zstąpili obaj w czarną głębię i przebyli w milczeniu około trzydziestu spadzistych stopni.
Następnie klucznik zatrzymał się przed ciężkiemi, dębowemi drzwiami i, potrząsając pękiem kluczy, rzekł:
— Tu.
Klucz obrócił się zwolna w zamku, zgrzytnęły zawiasy i przez napółodemkniętą zaporę, w mroku, który celę zalewał, dojrzał hrabia niewyraźne kształty istoty ludzkiej, siedzącej na kamiennej ławce.
Skrzypniecie otwieranych drzwi nie zbudziło więźnia z odrętwienia. Nie odwrócił nawet głowy w stronę wchodzących. Przyzwyczajony do codziennych odwiedzin strażników, przyjmował je obojętnie i ze stróżami więziennymi nie wdawał się nigdy w rozmowę.
Choć zamknięcie, młodzieńca nie trwało długo, zmienił się on już widocznie pod jego wpływem.
Twarz jego, dawniej, już nieco bladawa przybrała żółtawe tony kości słoniowej; policzki i skonie zapadły się, a oczy z głębi ciemnych dołów błyszczały silnie, jakby rozpalone gorączką lub obłędem.
Cierpiał on strasznie przez te kilka dni; cierpiał bardziej moralnie, niż cieleśnie, gdyż wszystko co się odnosiło do spraw materialnych, było mu najzupełniej obojętne.
Alboż nie wychował się w szkole nędzy i utrapienia?
Siłą wrogą, która pochylała mu czoło, pozbawiając go wszelkiego hartu, była myśl o Gilbertie, o hańbie, którą go okryto w jej oczach, o przepaści, która już na zawsze od niej go odgrodziła.
Siedział nieruchomo, z twarzą zakrytą włosami, które na nią w nieładzie spadały, obojętny zarówno na przygnębiające działanie ciągłego mroku, jak na wilgoć, która go przenikała do szpiku.
Widząc, że wcale się nie porusza, klucznik położył mu rękę na ramieniu. Manuel odwrócił się zwolna.
— Czy pan hrabia życzy sobie pozostać sam na sam z więźniem? — zapytał stróż.
— Tak — odrzekł zcicha Roland.
Usłyszawszy głos brata, Manuel zadrżał i podniósł oczy na przybysza, którego blado oświetlał blask, płynący z małego, okratowanego okienka.
— Pan tu? — wykrzyknął, zrywając się gwałtownie z ławki, jakby chciał podbiec ku hrabiemu.
Ten ostatni cofnął się instynktownie.
— O panie! — rzekł gorzko młodzieniec — nie lękaj się! Widzisz przecie, żem w kajdanach.
Roland dojrzał jedynie, że prawa noga Manuela przytwierdzona była krótkim, silnym łańcuchem do podłogi więziennej.
Skinął na klucznika, aby się oddalił i przystąpił do Manuela.
— Nie spodziewałeś się pan moich odwiedzin? — rzekł.
— Dlaczego? — odrzekł więzień z ironią. — Pragnąłeś pan może własnemi oczami upewnić się, czy jestem dobrze strzeżony.
— Mylisz się pan. Przybywam, aby się dowiedzieć, czy chcesz pan stąd się wydostać.
— Pan mówisz o uwolnieniu mnie! — pan!
— To pana dziwi?
— Nie, nic mnie już nie dziwi. I słyszysz pan, że nawet to słowo „uwolnienie“ wymawiam głosem spokojnym, bo wiem, że w ustach pańskich jest ono przynętą, którą się rzuca do sideł.
— Fałszywie sądzisz mnie, Manuelu!
— Czyż mogę sądzić inaczej! Racz pan przedstawić wyraźnie swe zamiary.
Roland wyciągnął z kieszeni kiesę.
— Mieści się tu — rzekł — suma znaczna, prawie majątek dla ciebie, coś dotąd żył w niedostatku a nawet w nędzy. Zgódź się, Manuelu, opuścić Francję, wynieść się stąd na zawsze, a ten majątek będzie twoim.
— Niezręczny to krok, mój panie — zaszydzi więzień. — I gdyby czcigodny starosta słyszał pańskie słowa, wystarczyłyby one do popsucia całej pańskiej sprawy.
— Nie rozumiem pana.
— Jakto? Poczytujesz mnie pan za fałszerza.
oskarżasz o podstępne przywłaszczenie imienia twego brata, posiadasz pan zupełną pewność potępienia mnie w oczach sprawiedliwości, i ofiarowujesz mi tak niedorzecznie pieniądze, abym cię tylko uwolnił od siebie! Ależ, mój panie, to znaczy poprostu, że pan uznajesz mnie za Ludwika de Lembrat i że obawiasz się oka sprawiedliwości.
Roland przygryzł usta. Rozumowanie więźnia proste a niezłomne niweczyło odrazu długo przygotowywaną kombinację, którą hrabia uważał za genjalną.
Zmusić Manuela do ucieczki byłoby to w istocie potępić go ostatecznie w oczach sędziów i świata całego. Człowiek pewny siebie i słuszności swej prawy nie ucieka się nigdy do takiego środka. Walczy on wytrwale do końca; ogłasza swą niewinność jeszcze na stopniach rusztowania.
Trzeba było odpowiedzieć cokolwiek na jadowitą uwagę Manuela.
Hrabia poprzestał na słowach:
— Tylko tacy, jak pan, obawiać się mogą sprawiedliwości.
Więzień wzruszył ramionami.
— Wynajdź-że pan — oświadczył spokojnie, wynajdź jakikolwiek pozór na usprawiedliwienie swej propozycji. Żaden nie przychodzi ci na myśl, nieprawda? Pozostawmy więc rzeczy, jak są, mój panie. Mojem największem przewinieniem, do którego przyznaję się otwarcie i za które odbywam właśnie pokutę — jest: że kocham kobietę, która już przedtem pan wybrałeś!
Sądzisz pan zatem?
— Sądzę, że obrażona miłość własna zniewoliła pana do odegrania niecnej komedii, które; ofiarą padłem. Z tego powodu budzisz pan we mnie więcej współczucia, niż nienawiści. Namiętność bywa szaleństwem, doprowadzić ona może do wszystkiego, nawet do pożądania zguby rywala.
Manuel wyświadczał bratu więcej zaszczytu.
niż on w rzeczywistości zasługiwał.
Szlachetna dusza młodzieńca nie mogła zniżyć się aż do tego, aby odgadnąć główną sprężynę jego działań, którą była najnędzniejsza chciwość.
Roland stał w miejscu, nieruchomy i milczący.
— Idź pan — zakończył więzień! — wracaj do swego pałacu bez obawy, ja nie jestem już w stanie wydrzeć ci narzeczonej. Ale i ty również siliłbyś się daremnie wydrzeć mi z serca tę miłość, tak jak wydarłeś już nazwisko. Kocham Gilbertę i zemstą moją jest myśl, że dusza tej czystej dzieweczki, na zawsze przed tobą zamknięta, stanęła raz przede mną otworem i ukazała mi skarby swej niezmiernej czułości.
— Nędzniku! — ryknął hrabia, ugodzony w najczulsze miejsce nie serca, lecz miłości własnej.
— Chcesz mnie uderzyć? — zapytał zimno Manuel. — Możesz to uczynić. Powiedziałem ci już, jak sądzę, że jestem skrępowany kajdanami.
Roland zapanował nad wściekłością.
Dowiedział się już zresztą o wszystkiem, co mu było potrzebne. Był teraz pewny, że Manuel wytrwa niezłomnie w swem postanowieniu i trwoga, którą wzbudziły w nim pogróżki Cyrana, zwiększyła myśl, że w ostatniej chwili śmiałość i przekonywające dowodzenia oskarżonego mogą zachwiać w umysłach sędziów tę pewność, którą sztucznie w me wszczepiono.
— Chodźmy — rzekł do siebie, opuszczając celę i nie zwracając już ani jednego słowa do więźnia. — Odwiedziny te wpłynęły ostatecznie na moje postanowienie. Manuel musi być usunięty.
Roland przed wyjściem z więzienia zwrócił się do odźwiernego.
— Z rozporządzenia starosty — oświadczył mu — wolno mi wprowadzić tu osobę, przeze mnie wybraną, która przybędzie dla wybadania więźnia w razie, gdybym osobiście dopełnić tego nie mógł.
— Tak jest, jaśnie panie.
— Być może, że osobę tę przyślę wkrótce, może jutro, może nawet dziś jeszcze wieczorem. W każdym razie będzie ona zaopatrzona w kilka słów, skreślonych moją ręką, proszę zaś obchodzić się z nią, jak ze mną samym.
— Jaśnie pan może być pewny, że jak najściślej spełniona będzie wola pana starosty i jaśnie pana.
Gdy hrabia wyszedł na świeże powietrze, głęboko odetchnął.
Silniej od zadusznego powietrza więzienia ścisnęły mu piersi doznane przed chwilą wrażenia.
— Pomyślmy — mówił do siebie, postępując drobnym krokiem, z miną wyrażającą wahanie się, co czynić wypada?
Nagle twarz jego rozjaśniła się.
— Zilla... — szepnął do siebie.
Przeszedł most i skierował kroki ku Domowi Cyklopa, gdzie od pewnego czasu Zilla przemieszkiwała sama, nie znając właściwych powodów nieobecności Ben Joela.
Cyganka zresztą bardzo mało kłopotała się o brata. Wszystkie myśli jej zajęte były Manuelem — Manuelem, którego ubóstwiała i którego porażka była najpomyślniejszem dla jej miłości zdarzeniem.
Czekała, rychło wróci, rozczarowany i pokonany, pod dach Ben Joela. Przygotowywała się pocieszać go, leczyć i zamiast rozwianych marzeń, obdarzać czułą rzeczywistością.
Czekała jednak i przygotowywała się napróżno. Manuel znajdował się wciąż pod kluczem. Nie miała od niego żadniej wiadomości; nie mogła zwrócić się do nikogo, co mógłby jej udzielić.
Po całych dniach przebywała w swojej komnatce, pogrążona w myślach, uczuwając niekiedy trwogę, gdy głos sumienia wyrzucał jej głośno samolubstwo i zdradę.
Żaden natręt nie zjawił się w tym czasie, aby zamącać ciszę jej samotności. Gdy zatem usłyszała, że stopnie zmurszałych schodów skrzypią pod czyjąś stopą, pobiegła ku drzwiom zdyszana, z ustami półotwartemi, ze wzrokiem rozpłomienionym namiętnością.
Myślała, że to wraca Manuel
We drzwiach, które niecierpliwą ręką odemknęła, pojawił się hrabia.
Cień smutku i rozczarowania padł na twarz cyganki.
Jednak ucieszyły ją te odwiedziny. Od hrabiego dowiedzieć się mogła o Manuelu. Kto wie, może przybywał on właśnie, aby zwiastować jej wypuszczenie na wolność młodzieńca.
— Ach, panie hrabio! — zawołała — pan mi nareszcie powiesz, co się dzieje z Manuelem, nieprawdaż?
— Posłuchaj, moja piękna — rzekł Roland, rozjadając się swobodnie. — Przybyłem umyślnie poto, aby z tobą pogawędzić; z całą chęcią zatem będę odpowiadał na twoje pytania.
— Gdzie Manuel?
— W Chatelet.
— Jego sprawa?
— Prowadzi się energicznie.
— Czy pamiętasz, panie hrabio, coś mi przyrzekł? Upewniłeś mnie, że ta scena nie będzie miała dalszych następstw i że odesławszy Manuela do więzienia... wypuścisz go stamtąd natychmiast.
— Prawda, przyrzekłem to wszystko, gdyż poznałem twe rzeczywiste uczucia. Na nieszczęście, staroście, który nie potrzebował nic nikomu przyrzekać, sprawa nie wydała się tak prostą, jak mnie i tobie. Żąda on procesu i — skazania.
Zilla zbladła.
— Pan żartujesz, panie hrabio — rzekła głosem drżącym. Złą chwilę wybrałeś do żartów.
— Jeśli żartuję, moja piękna, to tylko dlatego, że twemu... przyjacielowi nie zagraża niebezpieczeństwo.
— Sądzisz więc pan, że...
— Sądzę, że nie trzeba czekać na proces i że ptaszek dziś nawet jeszcze może najdoskonalej wyfrunąć z klatki.
— Gdzie znajdzie środki do tego? Chatelet jest silnie strzeżone. Któż mu otworzy bramy więzienia?
— Ja.
— Pan?
— Niezawodnie; wówczas jednak, jeśli ty nie odmówisz mi swej pomocy.
— O! mów pan, co mam czynić!
— Kochana Zillo — zaczął hrabia zwolna — nie potrzebuję przypominać ci, że ty właśnie jesteś pierwszą przyczyną uwięzienia Manuela. Ty uwiadomiłaś o jego podejściu, czyniąc to zresztą nie w moim, lecz w swym własnym interesie. Kochałaś go i przeraziła cię myśl, że może być na zawsze dla ciebie stracony.
— Dokąd pan zmierza? — przerwała Zilla krótko.
— Do tego: twoja ręka zgubiła go, twoja ręka winna go ocalić. Napisz do niego; wyraź w liście żal i skruchę; przyrzeknij mu wolność. Znajdę człowieka, który doręczy mu twój list i dopomoże do ucieczki. Trzeba, żeby pokładał on w tym człowieku nieograniczone zaufanie. Nie zapomnij napisać mu o tem.
— Tak, masz pan słuszność — odrzekła Zilla przekonana. — Ja tylko powinnam do niego napisać i jestem pewna, że mi uwierzy, gdyż wyznam mu szczerze całą prawdę.
— Miłość nie potrzebuje usprawiedliwiań się. Otrzymasz łatwo przebaczenie. Pisz zatem; ja zaczekam.
Zilla siadła przy stoliku i po chwilowym namyśle wzięła pióro do ręki.
Papier pokrył się wkrótce pismem gorączkowem, dziwacznem. Dziewczyna pisała w narzeczu cygańskiem, używanem przez pokolenia koczujące, które dla Manuela było od dzieciństwa rodowitym językiem.
Gdy hrabia zauważył, że cyganka zajęta jest całkowicie piśmienną rozmową z ukochanym i że ta rozmowa wszystkie myśli jej pochłania, jął przechadzać się zwolna po komnacie, zapuszczając badawczy wzrok w najtajniejsze jej zakątki.
Widoczne było, że czegoś upatruje.
Oczy jego zatrzymały się wkrótce na małym stoliczku, stojącym po prawej ręce Zilli i zastawionym mnóstwem drobnych przedmiotów różnego kształtu i użytku.
Zbliżył się zcicha, wyciągnął rękę i, niedostrzeżony przez cygankę, ściągnął ze stolika przedmiot jakiś, który ukrył starannie w kieszeni kaftana.
— Skończyłaś? — zapytał, podchodząc do wróżki.
— Tak. Oto list.
I podała mu kartę w kilkoro złożoną.
— Doskonale — rzekł, chowając list. — Za dwa dni nie będziesz już potrzebowała lękać się niczego. Manuelowi przestanie grozić wszelkie niebezpieczeństwo.
Zagadkowy uśmiech słowom tym towarzyszył.
Uśmiechu tego nie zauważyła Zilla.
Chwyciła się namiętnie tej nowej nadziei, a oczy jej, nawykłe do czytania w głębi dusz ludzkich, tym razem nic nie widziały, jakby olśnione blaskiem przyszłego szczęścia.
— Ta Zilla-rozmyślał hrabia, wracając do pałacu-złapała się w potrzask, jak najpospolitsza sikorka. Ani przypuszcza, że nią to właśnie posłużę się do uprzątnięcia Manuela.
I zwijając w palcach list cyganki, wszedł do swego gabinetu, gdzie przedewszystkiem wyjął z kieszeni kaftana i schował starannie drogocenny przedmiot, pochwycony u wróżki.
Przedmiotem tym był flakonik z trucizną.
Pewnego razu, gdy Roland i Ben Joel odbywali naradę w pokoju Zilli i rozmawiali o Cyranie, cygan, pokazując hrabiemu ten flakonik, oświadczył:
— Proszę spojrzeć, panie hrabio, oto broń stokroć groźniejsza od szpady Kapitana Czarta. Kropla płynu, zawartego w tej flaszeczce, w ciągu dwóch sekund uśmierca najsilniejszego.
W owej chwili Roland nie zwracał wielkiej uwagi na słowa Ben Joela, który szukał niejakiej chluby w wysławianiu groźnej mocy swego cygańskiego arsenału.
Patrzył na ów flakonik, brany z miejsca i stawiany napowrót bez najmniejszej myśli przywłaszczenia go sobie.
Ale w chwili, gdy opuszczał Chatelet, wspomnienie tego drobnego zdarzenia prze biegło mu przez głowę błyskawicą.
Zaraz też powziął myśl, która miała być bezzwłocznie uskuteczniona.
Idąc do Zilli, nie miał bynajmniej zamiaru kupować trucizny; byłoby to zbyt niezręczne.
Postanowił poprostu skraść flakonik i, jak wiemy, udało mu się to w zupełności.
List, który z jego porady pisała cyganka, był tylko pozorem, ułatwiającym mu kradzież przez odwrócenie uwagi Zilli: dziewczyna zatem, nie domyślając się tego, przyczyniała się bezpośrednio do zguby człowieka, który był jej droższym nad wszystko.
Cyganka aż do wieczora nie domyślała się, jaki cel miały w rzeczywistości odwiedziny Rolanda.
Wieczorem jednak, bardzo dbała o swą piękność, którą, jak wszystkie cyganki, umiała utrzymywać i podnosić zapomocą przeróżnych kosmetyków, zbliżyła się do stoliczka, aby wziąć słoik z jakimś opiatem i natrzeć nim usta i policzki.
Jedno spojrzenie, rzucone na liczny zbiór szklanych i metalowych naczyń, wystarczyło jej do spostrzeżenia, że flakonik z nie bezpieczną trucizną zniknął.
Zaniepokoiło ją to odkrycie.
Odsuwając na stronę kosmetyki, jęła przeglądać jak najstaranniej wszystko, co znajdowało się na stoliku, szukając tamtego flakonika i czyniąc sobie wyrzuty, że tak nieostrożnie pozostawiła go była na widoku.
Gdy poszukiwania okazały się bezskuteczne, niepokój cyganki wzrósł bardziej jeszcze.
Nagle rozjaśniło się jej w umyśle.
— Hrabia, — wykrzyknęła — hrabia ukradł truciznę! Ach, jakaż byłam szalona, wierząc w jego szczerość! On postanowił zabić Manuela, i do mnie! do mnie! do mnie! przyszedł po broń na niego. Podły zdrajca! Znałam go dobrze i pozwoliłam, aby mnie tak haniebnie oszukał!
Zilla, napółnieprzytomna, zarzuciła płaszczyk na ramiona, po których spływały rozplecione jej włosy, zbiegła z szybkością strzały po schodach i wypadła na ulicę.
— Dokąd, piękna panienko?- rzuciła jej w przejściu stara odźwierna — za późno już na przechadzkę.
Zilla nie słyszała nawet zapytania.
Zanurzyła się w mroku i jęła biec szybkim krokiem ku Nowemu Mostowi, gdzie już oddawna po zgiłku dziennym zapanowała cisza głęboka.