Kapitan Czart/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kapitan Czart Tom II |
Podtytuł | Przygody Cyrana de Bergerac |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wiktor Gomulicki |
Tytuł orygin. | Le Capitaine Satan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cała powieść |
Indeks stron |
W zamku Colignac, w tydzień może po opowiedzianych wyżej wypadkach, Cyrano od dwudziestu czterech godzin przebywał gościną u właściciela tej pańskiej posiadłości.
Tent co gościł u siebie poetę, był również przyjacielem jego od dzieciństwa i nazywał się hrabia de Colignac.
Sawinjusz, jakkolwiek mu było bardzo pilno połączyć się z Castillanem, od którego nie miał wiadomości. nie chciał ominąć zamku bez pozdrwienia przyjaciela.
Tu zresztą naznaczył spotkanie Castillano i Szablistemu.
Nie zastał ich, lecz naturalnie wcale go to ni zdziwiło.
Podróż swą odbył z nadzwyczajną szybkość i mógł przypuszczać, że Castillan z powodu zawikłań, wywołanych przez Ben Joela, opóźni się z przybyciem.
Innych niepokojów Sawinjusz nie doświadczał.
Wiedział on, że jego przyjaciel Szablisty potrafi o własnej sile obronić przed cyganem drogocenny depozyt hrabiego de Lembrat.
Wesoło zatem spędzał czas w zamku hrabiego de Colignac, traktując z należnym szacunkiem obfite jadło, którem zastawiano tam stoły.
Od dnia poprzedniego Sawinjusz, zwykle skromny i wstrzemięźliwy. jak anachoreta, nie opuszczał swego miejsca przy stole. Hrabia, oraz jego sąsiad, margrabia de Cassan, wielcy myśliwi, a więksi jeszcze suszykufle, zmuszali go, aby im dotrzymywał towarzystwa.
Podczas gdy trzej przyjaciele pozdrawiali świtający ranek wesołemi toastami, człowiek jakiś przybył do Colignac i zatrzymał się w najlepszej oberży, jaka tam istniała.
Człowiekiem tym był Rinaldo.
Łotr, jak widzimy, nie tracił czasu. Od samego Paryża tropił Cyrana i starał się wyrównać przewagę czasu, jaką miał nad nim poeta.
Przybrał on teraz nową zupełnie postać. Zjawił się w oberży odziany od stóp do głów czarno, a mina jego, poważna i tajemnicza, dała wiele do myślenia oberżyście, przywykłemu do jowjalnych twarzy i swobodnego obejścia się okolicznych wieśniaków.
Rinaldo wziął go na stronę i szepnął mu kilka słów do ucha.
Oberżysta otworzył szeroko oczy, usłyszawszy to zwierzenie, a oznaki uszanowania, których nie szczędził przybyszowi, pouczyły gości, pijących przy wspólnym stole, że mają przed sobą wielce szanowną osobistość.
Niedługo potem Rinaldo kazał przygotować dla siebie oddzielny pokój, do którego zaprowadził go oberżysta.
Dopiero po upływie godziny ujrzano ich obu wychodzących stamtąd. Gospodarz powrócił do swych zajęć; podróżny wyszedł z oberży i udał się do domu wójta, urzędowego przedstawiciela sprawiedliwości.
Ciekawość pijących była silnie podniecona.
Kto był ten człowiek czarny i poco przyjechał do Colignac?
— Hej! Landriot! — zakrzyknął wreszcie jeden z wieśniaków niecierpliwszy, a może tylko śmielszy od innych, chodź-no tu do nas!
Jegomość Landriot, to jest oberżysta w swej własnej, mocno spasionej osobie, zbliżył się do stołu.
— Czego chcesz?-zapytał wołającego.
— Chcę dowiedzieć się, odkąd to ukrywasz tajemnice przed przyjaciółmi, z którymi bywałeś zawsze gadatliwy, jak sroka?
— Tajemnice?
— A tak, tajemnice. Kto jest ten śledziowy pan, skrzywiony jak piątek na sobotę, któremu wybijasz pokłony do samej ziemi, i który, jak węgorz, prześlizguje się między płotami, zmierzając do urzędu wójta?
— To do ciebie nie należy, mości ciekawski.
— Jedno z dwojga: albo język zrobił ci się dziś bardzo powściągliwy, albo też — sam nic nie wiesz.
— Ja nie wiem?!-zapytał gospodarz, w którego najczulszą strunę ugodziły widocznie te słowa. Gdyby nie to, żem zobowiązał się milczeć jak karp, zarazbyś dowiedział się, czy ja nic nie wierni.
To wyznanie, któremu towarzyszyła wielce znacząca mina, spowodowało, że cała kompania, wstawszy ze stołków, skupiła się dokoła oberżysty.
Wietrzono jakąś ciekawą historyjkę i za wszelką cenę usłyszeć ją chciano.
— Jeśli przyrzekłeś dochować tajemnicy — wyrwał się jeden z wieśniaków-my również możemy ci ją przyrzec. Co u diabła! nie trzyma się język za zębami przy kumach i sąsiadach! Dalej! gadaj nam tu zaraz, co wiesz o czarnym człowieku.
— Ależ...
— Gadaj! gadaj! niema rady! — jęła powtarzać chórem cała kompania, której ciekawość podniecona była do najwyższego stopnia zachowaniem się oberżysty.
—Przyrzekłem.
—Ależ, warjacie! zachowamy to przy sobie!
— Przysięgnijcie.
— Przysięgamy! przysięgamy!
— Bo to, widzicie, gdybyście mnie zdradzili, mogłoby to ściągnąć na mnie nieszczęście.
— No dalej! Gadasz, czy nie gadasz?
— Ha, kiedy przysięgliście, że będziecie milczeli...
—Więc?
—I że nie będziecie niepokoili podróżnego.
— A zatem?
— Zatem, opowiem wam wszystko. A! okropne to rzeczy, okropne!
Grupa wieśniaków zbliżyła się bardziej jeszcze do niewiernego powiernika Rolanda, który, przyciszając głos i zasłaniając dłonią usta, wyrzekł tajemniczo:
— Czy wiecie, moje dzieci,kto jest ten czarny człowiek?
— No, któż taki?
— Jest to ani mniej, ani więcej, jak-urzędnik do szczególnych poruczeń przy staroście paryskim!
— Ho, ho! to ciekawe!
— Ciszej! — upomniał oberżysta. Jeśli będziecie tak krzyczeli, nic więcej nie powiem. Taki urzędnik, jak wam wiadomo, jest figurą ważną, której zlecane bywają wielkie sprawy, dotyczące wymiaru sprawiedliwości. Ten, którego widzicie, przybył tu w pościgu za niesłychanym przestępcą, za kryminalistą pierwszego rzędu, za sługą Lucypera i całej jego świty, za...czarownikiem, jeśli mam już wszystko powiedzieć.
Ostatnie słowo rzuciło popłoch między słuchaczów.
Wieśniacy jęli spoglądać na siebie ze strachem i przerażone ich oczy zwróciły się mimowoli w ciemny kąt izby, jakby obawiali się, czy się zeń nie wynurzy straszna postać diabelskiego sługi.
W owym czasie, zwłaszcza na odleglejszej prowincji, czarownik był największym postrachem niewykształconej gawiedzi.
Obawiano się czarów, gorzej niż diabła we własnej postaci, na wszelki też sposób walczono z niemi i zabezpieczano się od nich.
— A ponieważ „strach ma wielkie oczy“, niewiele wówczas trzeba było, aby człowiek najniewinniejszy został posądzony o bezpośrednie stosunki z piekłem i uległ w następstwie ciężkiemu prześladowaniu.
Umysły oświeceńsze ulegały narówni z motłochem średniowiecznemu przesądowi, i nie należała wcale do osobliwości palenie żywcem na placu publicznym osób oskarżonych o czary.
Gdy wieśniacy ochłonęli cokolwiek z przerażenia, posypały się na nowo pytania.
— A ten czarownik...gdzież jest w tej chwili? Czyżby, broń Boże, przebywał w naszej okolicy?.
— Wszyscyście widzieli — rzekł Landriot — tego jeźdźca z zakrzywionym nosem, który przybył wczoraj w odwiedziny do naszego pana.
— Widzieliśmy-ozwał się czyjś głos nieśmiały. Ja nawet dobrze pamiętam, że gdy wymijał mnie, spojrzał mi w oczy takim strasznym wzrokiem, że ciarki przeszły mi po skórze.
—Otóż właśnie, ten jeździec, to on!...to czarownik.
— Ale kiedy bo...— zauważył starszy wieśniak z siwemi włosami-jeśli się nie mylę, ten jeździec z naszych stron pochodzi. Czyż nie nazywa się on Cyrano de Bergerac?
— Bergerac, czy nie Bergerac, człowiek, czy djabeł-zgromił go jespan Landriot-to wcale rzeczy nie zmienia. Dowiedziono, że zaprzedał się piekłu, że z czartami ma ciągłe stosunki i że ogłasza w Paryżu książki przeciw naszej świętej religji. Dlatego właśnie wysłano za nim pogoń, aby go schwytać i spalić żywcem, jak na to sumiennie zasłużył.
— Czyście zauważyli — wtrącił inny wieśniak—że zagrzmiało w chwili, gdy ten człowiek zatrzymał się na placu przed zamkiem? A jednak nie było ani jednej chmurki na niebie. To nie jest wcale naturalne.
— Gotów jeszcze rzucić czary na naszą wioskę!-odezwał się drugi.
— A cóż!-potwierdził oberżysta-o to nietrudno! Taki przyjaciel Lucypera spojrzy tylko na ciebie i już przepadłeś. Nic ci już odtąd nie będzie się wiodło; nieszczęście po nieszczęściu zacznie spadać na twoją głowę. Jemu niewiele trzeba, aby sprowadzić mór na cały inwentarz, wytłuc zboże gradem, pozbawić krowy mleka i skwasić wino w beczkach.
— Uwiężą go, co?...
— Dziś jeszcze. Właśnie w tym celu ten pan udał się do wójta. Da Bóg, że już wieczorem nałożą mu kajdany i odprowadzą do więzienia w Tuluzie. A niezadługo pójdziemy tam wszyscy przypatrywać się, jak go będą piekli.
— Ale — zapytał jakiś nieśmiały — kto go przytrzyma?
— My wszyscy, gdy będzie trzeba. Gdzie idzie o uwolnienie całej okolicy od takiej zarazy, nikt chyba nie odmówi pomocy.
— Dobrze mówi gospodarz! — zakrzyknęła gromada.-Pójdziemy wszyscy. I ciebie też, mości zakrystianie, weźmiemy z sobą; będziesz niósł za nami kubeł wody święconej.
Zakrystjan, mały staruszek o tłustej, bladej twarzy, który przysłuchiwał się rozmowie z miną niespokojną, odpowiedział na wezwanie ruchem wyrażającym największy przestrach.
— Tak, tak — powtórzył oberżysta — weźmiemy Guillemina.
— Wistocie...bezwątpienia...— bąkał zakrystian — woda święcona... Ale będziecie też mieli z sobą i widły, nieprawda?
— Widły i noże, do stu piorunów! — wykrzyknął wojowniczo Landriot, wyciągając z za pasa swój nóż kuchenny.-Poczekajmy tylko aż powróci nasz urzędnik do szczególnych poruczeń.
Podczas, gdy w ten sposób zagrzewały się głowy zwykłych gości Landriota-co doskonale przewidział i na co właśnie liczył przebrany Rinaldo, zalecając oberżyście najściślejszą tajemnicę — fałszywy urzędnik przybył do wójta.
Ten ostatni, przy pierwszych słowach nieznajomego-posadził go, na własnym fotelu, sam zaś, na znak szacunku i uniżoności, słuchał go w pozycji stojącej.
Wójt przedstawiał się zewnętrznie jako poczciwy tłuścioch, o twarzy kwitnącej zdrowiem, o silnie wystającym brzuszku. Bladoniebieskie, pozbawione blasku oczy, z długiemi, jasnemi rzęsami nadawały jego twarzy cechę niepewności i zalęknienia, która szkodziła niemało powadze jego urzędu. Pod względem umysłowym był to człowiek naiwny, przesądny i ciemny. Dbał on przedewszystkiem o własną spokojność i chętnie dawał się powodować innym, byle uniknąć osobistego prowadzenia wszelkich spraw, choć cokolwiek trudniejszych.
Jegomość ten wypełniał swe obowiązki z solenną głupotą i zawsze był gotów obejść prawo, gdy szło o człowieka, którego niełaski obawiał się, lub którego łaski potrzebował.
Wszystko, co miało choćby daleką łączność ze sprawiedliwością, było przedmiotem jego czci najwyższej. Pachołek policyjny wydawał mu się istotą doskonalszą od zwykłych śmiertelników; wpadał w zachwyt, ile razy, podczas rzadkich wycieczek do Tuluzy, udało mu się stanąć w obliczu najskromniejszego przedstawiciela wyższej władzy; a samo imię króla wywoływało w nim tyle uczuć bałwochwalczych, że najśmielsze porównania nie mogłyby dać o nich właściwego pojęcia.
Rinaldo spostrzegł odrazu, z jakim człowiekiem ma do czynienia, i z wielkiem zadowoleniem wewnętrznem pomyślał.
— Diabeł mi pomaga. Nie spodziewałem się tak dobrze trafić.
Gdy fałszywy delegat starosty, poważnie zasiadłszy w fotelu, wyczerpał już wszelkie niby urzędowe ogólniki, do okoliczności zastosowane, i gdy przekonał się, że i wójt również nie ma ich już więcej w zapasie, gdy wreszcie skłonił wójta, aby zabrał miejsce naprzeciw niego, przystąpiono do właściwej rozprawy.
— Czy wiesz pan, jakie uczyniłem w tej chwili spostrzeżenie? — zapytał Rinaldo.
— Domyślność moja nie sięga tak daleko-odrzekł wójt skromnie. — Proszę uniżenie, aby szanowny delegat był łaskaw domyślności tej dopomóc i—powiedzieć wyraźnie, o co idzie.
—A więc mości wójcie, pomyślełemem w tej chwili, że się pan urodziłeś pod szczęśliwą gwiazdą i że wielu ludzi zadrościłoby panu dzisiejszego stanowiska, gdyby wiedziało, jak ważną przysługę masz oddać królowi i sprawiedliwości.
— Królowi! sprawiedliwości! — powtórzył w zachwycie wójt, którego każde z tych słów przyprawiało o rozkoszne wzruszenie.
— Tak jest, królowi i sprawiedliwości — wyrzekł raz jeszcze przybysz.— Powiedziałem już pan że jestem delegatem starosty paryskiego; nie objaśniłem go jeszcze, jaką to misję powierzono mi, wysyłając do waszej wioski. Chodzi tu o rzecz wielkiej wagi, mości wójcie.
— A! a! o rzecz wielkiej wagi! — powtórzył tłuścioch, otwierając możliwie najszerzej swe oczy bez blasku.
— Sam to pan zaraz najlepiej osądzisz. Poruczono mi pochwycić wielkiego winowajcę, człowieka, co ośmielił się pisać i drukować dzieła przewrotne, poniewierające najszczytniejszemi zasadami naszej świętej religii: dzieła, mości wójcie, w których autor przyznaje się bezczelnie do swych pratyk diabelskich i w których bezwstyd czarodzieja łączy S1ę z bluźnierstwami heretyka.
— Boże! — krzyknął wójt, załamując ręce—
Ależ to zbrodniarz! zakała społeczeństwa! kryminalista!
—Wart stosu, mości wójcie. Dzięki swej piekielnej zręczności, potrafił on wymknąć się z Paryża i przez kilka dni z rąk się wyślizgiwać. Ale ścigałem go bez wytchnienia i — trzymam go teraz. Mówię: trzymam go — co znaczy w rzeczywistości,że wiem dokąd się schronił i że przedsięwziąłm środki,aby ujść nie mógł.
— Czyżby znajdował się on... w Colignac? — szepnął zmieszany wójt.
— Zgadłeś, mości wójcie. Od wczoraj tu się on znajduje.
— Wielki Boże! — wykrzyknął wójt, uważając za stosowne objawić święte oburzenie — ten wielki przestępca znajduje się pomiędzy nami, oddycha tem samem, co my, powietrzem, a jam jeszcze dotąd o tem nie wiedział! A! i cóż pan gotów jesteś pomyśleć o mojej urzędowej czujności, szanowny panie delegacie?
— Uspokój się pan, Pańska czujność nic tu nie ma do rzeczy. Nic z pierwszego wejrzenia nie odróżnia przestępcy od człowieka uczciwego, i mogłeś pan był przejść po sto razy obok człowieka, o którym mowa, nie podejrzewając na chwilę, czem on jest w rzeczywistości.
— Ha, to co innego.
— Człowiek ten — ciągnął Rinaldo — ukrywa się w tej chwili u hrabiego de Colignac.
To nazwisko wywołało lekkie skrzywienie na twarzy wójta.
Obawiał on się hrabiego i nie mieszał się nigdy w jego sprawy osobiste; czuł jednak, że obowiązki urzędu zmuszają go do zapanowania nad wszelkiemi względami natury prywatnej.
Poprzestał na zrobieniu trwożliwej uwagi:
— Ośmielam się uprzedzić szanownego pana delegata, że pan hrabia de Colignac jest dobrym chrześcijaninem i wiernym sługą jego królewskiej mości.
— Cóż stąd! Alboż wilki obawiają się wchodzić do owczarni? Ale nie wymieniłem panu dotąd nazwiska mego zbiega.
— To prawda.
— Nazywa się on Cyrano de Bergerac.
— Bergerac! — wykrzyknął wójt. — Czy to nie ten, co ogłosił ohydny świstek, stek kłamstw i niegodziwości przeciwko najdostojniejszemu kardynałowi Mazariniemu?
— Ten sam, mości wójcie. Widzisz zatem, że nie zasługuje on na żadną względność. Gdyś już poznał człowieka, muszę ci udzielić zkolei kilku dotycząch go, poleceń.
— Poleceń?
— Tak; gdyż pan go uwięzisz.
— Ja? — zawołał wójt zmieszany.
— Czyżbyś chciał cofnąć się przed spełnieniem tego świętego obowiązku? A! mości wójcie! gdyby o tem król się dowiedział!
— Król! To prawda! Uwiężę go, panie delegacie, Ale jeśli zechce stawić opór?
— Tutejsi wieśniacy pomogą w tem panu zbrojną ręką. Wierz mi pan, że powierzając tobie tę piękną misję, powodowałem się głównie życzliwością, jaką od pierwszego wejrzenia wzbudzić pan we mnie potrafiłeś. Jesteś pan pierwszym urzędnikiem w tej okolicy, przedstawicielem sądów królewskich, wykonawcą sprawiedliwości-wypada zatem, abym panu odstąpił zaszczyt doprowadzenia do końca dzieła, w które włożyłem cały swój rozum i całą swą zręczność, Nie miałem-że słuszności twierdzić, że urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą?
— Taki honor!...— wyjąkał wójt, wzruszony.Proszę mi wierzyć, szanowny panie delegacie, że... A czy jego królewska mość będzie wiedział, że to ja...
— Rozumie się. Wszakże obowiązkiem moim będzie złożyć szczegółowy raport i opisać w nim wszystko jak najwierniej.
— Król będzie wiedział! Ach! to jeden z najpiękniejszych dni mojego życia! Rinaldo wyciągnął z kieszeni i przesunął szybko przed oczami wójta pergamin, przy którym wisiała wielka pieczęć z herbem państwa.
Wójt skłonił się z uszanowaniem.
— Oto — wyrzekł mniemany delegat — rozkaz starosty, dający mi całkowite pełnomocnictwo w tej sprawie. To pełnomocnictwo tobie przekazuję, mości starosto.
Wójt zbyt był przejęty szacunkiem i uniżonością aby mógł ośmielić się na poddanie ściślejszemu badaniu przedstawionego sobie dokumentu.Widział herb państwa, to dość; domagać się innych jeszcze dowodów wydawało mu się czemś potwornem.
— Proszę wziąć zatem pergamin — ciągnął Rinaldo — i napisać własnoręcznie, wedle zwykłej, urzędowej formy, rozkaz uwięzienia, wszędzie gdziekolwiekby się znajdował, niejakiego Sawinjnsza de Cyrano, zwanego de Bergerac, oskarżonego o herezję i świętokradztwo. Ja rozkaz ten podpiszę.
Wójt zasiadł przy stole i niezbyt wprawną ręką jął pisać akt żądany.
Pot kroplisty występował na czoło poczciwcowi, tak wielkim przejęty był strachem, aby nie popełnić jakiej omyłki w urzędowej osnowie rozkazu.
Uciekając się do zwykłego autorskiego fortelu, to jest do gryzienia chorągiewki pióra, ile razy nie przychodził mu na pamięć wyraz potrzebny doprowadził on po pewnym czasie, z trudem niemałym, dzieło swe do końca.
Rinaldo, po skończeniu, wziął akt do ręki i odczytał go z wybornie odegraną powagą, następnie zwrócił wójtowi, nabazgrawszy u spodu: Klaudiusz Popelin, gdyż tem nazwiskiem postanowił posługiwać się w tym wypadku.
— Jesteś pan teraz w porządku — rzekł zachęcająco.—Za godzinę udasz się do zamku hrabi de Colignac, aby dopełnić uwięzienia Cyrana.
— A następnie?
— Następnie?...Czy macie tu gdzie dobry areszt?
— Rozumie się!
— A więc zamkniesz pan w nim więźnia i będziesz go trzymał pod kluczem aż do mego powrotu.
— Pan odjeżdża, panie — delegacie?
— Udaję się do Tuluzy, gdzie mam do załatwienia niecierpiącą zwłoki sprawę urzędową. Wracając, przyprowadzę z sobą oddział żandarmów, który odstawi więźnia do Paryża. Do tego czasu będziesz mi pan głową swą odpowiadał za niego.
— Jestem gotów, panie delegacie, ofiarą życia całego stwierdzić posłuszeństwo rozkazom jego królewskiej mości. Sam nie posiadam daru szybkie czynienia postanowień, ale gdy już mam w ręku rozkaz, sam diabeł nie powstrzyma mnie od wprwadzenia go w wykonanie.
— Pięknie powiedziane, mości wójcie. Tymczasem opuszczam pana, aby nie opóźniać na chwilę nawet załatwienia tak pilnej sprawy.
— A ja biegnę do oberży Landriota, gdzie spodziewam się znaleźć swego pisarza, oraz kilku dzielnych ludzi, których wezmę z sobą do pornocy.
—Zdaje mi się, że ich pan znajdziesz zupełni przygotowanych do dzieła. Jespan Landriot wygląda cokolwiek na gadułę, a ponieważ szepnąłem mu kilka słów o celu mego przybycia, przypuszczam że ich przy sobie nie zatrzymał.
— Stało się tak niezawodnie. A! panie delegacie,jesteś pan człowiekiem genjalnym!Najmniej szczegół uwagi pańskiej nie ujdzie!
Wyszli obaj i skierowali się ku oberży.
Podczas, gdy wójt umawiał się w izbie z zebranymi wieśniakami, Rinaldo kazał osiodłać konia i wyjechał, pozostawiając dalszy przebieg sprawy zabiegom swego pełnomocnika.
Przebiegły łotr cel swój osiągnął. Udało mu się przytrzymać Cyrana, a przynajmniej unieruchomić go na czas dość długi, aby nie mógł zjawić się w Saint-Sernin wówczas, gdy Rinaldo pospołu z Ben Joelem będą używali wszelkich środków, aby wydobyć od proboszcza drogocenny dokument.
Zgodnie z obliczeniami służącego Ben Joel znajdował się od dwóch dni w Saint-Sernin, i jeżeli tylko potrafił pozyskać zaufanie proboszcza, sprawa jego powinna znajdować się na drodze jak najlepszej.
Rinaldo przybędzie w samą porę, aby zebrać owoce długich trudów.
Posiadłszy za jaką bądź cenę pismo hrabiego de Lembrat, Rinaldo mało już będzie troszczył się o Cyrana.Powróci do Paryża, odda swemu panu skarb, w pocie czoła zdobyły, i otrzyma nareszcie upragnioną nagrodę.
Śmiały i niezwykły pomysł Rinalda nie był w gruncie rzeczy takiem dziwactwem, na jakie z pozoru wyglądał.
W owej epoce formy prawne były bardzo zawikłane i wymiar sprawiedliwości odbywał się nader opieszale.
Nierzadko, bez żadnej uzasadnionej przyczyny, pozbawiano wolności ludzi niewinnych, którzy tracili w więzieniu zdrowie, a niekiedy i życie, zanim przypomniało się komuś zbadać rzeczywisty powód ich przytrzymania i zdjąć z nich brzemię winy, narzucone im przez omyłkę, albo przez czyjąś złą wolę.
Byli uwięzieni i okoliczność ta wystarczała dla sędziów, aby ich uznać winnymi.
Zarzucenie komuś zmyślonego przez siebie przestępstwa bywało częstokroć dostatecznym powodem do pochwycenia go w szpony tak zwanej „sprawiedliwości”, a gdzie było oskarżenie, to domniemywano się zaraz i winy.
Przypuszczenia, domniemania, przeróżne prawne fantazje — i hypotezy gmatwały fakt, w gruncie rzeczy zupełnie prosty; a dochodzenie sądowe, zamiast rozjaśniać sprawę, pogrążało ją w nieprzejrzanej ciemności.
Niezmiernie zawikłany aparat sądowy czeka oskarżonego, odbierając mu siłę do bronienia się a następnie i wiarę w siebie, i niemal zawsze wkońcu osłabionego, zwątpiałego i zobojętniałego rzucał na pastwę czyhających nań oprawców.
Zdarzało się wreszcie, że wobec nierozwikłanej plątaniny dowodów i przeciw-dowodów, nie mogąc z zupełną słusznością ani potępić oskarżonego, go uniewinnić, o jęczącym w podziemiach więziennych poprostu — zapominano.
O tem wszystkiem wiedział bardzo dobrze Rinaldo i stwierdził znajomość ówczesnej procedury tem właśnie, że zaraz po urządzeniu pułapki najspokojniej stamtąd się oddalił.
Pozostać, znaczyłoby narazić się na stawianie sobie do oczu oskarżonego, na badania, objaśnienia, udowodniania i może wkońcu na wstydliwą porażkę.
Przeciwnie, wcisnąć w ręce wójta broń zaczepną, pchnąć go naprzód i pozostawić samemu sobie, wmówiwszy weń przedtem niezmierną ważność jego roli, było to: przygotować tajemnicze powikłania, wśród których wójt zakłopotany, a jedn do końca obowiązkom swym posłuszny, z zaciętym uporem będzie pilnował spełnienia powierzonego sobie aktu, w słuszność jego nie wchodząc i wchodzić nie ośmielając się nawet.
To też doświadczony łotr poprzestał na udzieleniu wójtowi ogólnych jedynie wskazówek, dotyczących zarzucanego Cyranowi przewinienia. Nacisk główny położył na jednem tylko: na konieczności uwięzienia.
Wprowadzony z zamkniętemi oczyma na tę krętą ścieżkę, dobroduszny przedstawiciel władzy miał już postępować nią sam, nie zbaczając, i stać się wkońcu nieświadomym wspólnikiem podstępów Rinalda, oraz nikczemności hrabiego de Lembrat.